Serbia, Macedonia - weekend majowy

Serbia, Macedonia - weekend majowy

Serbia, Macedonia - weekend majowy

Tomasz Bator

   Wszystko zaczęło się od rzucenia okiem na kalendarz. Długi weekend majowy w końcu zasłużył na swoją nazwę – 3 dni urlopu do wzięcia i voilà – 9 pełnych dni na wycieczkę.
Potem był Plan. Najpierw miał być Budapeszt (Budę zwiedziliśmy już przy okazji innego wyjazdu, teraz czekał na nas Peszt), potem Belgrad, bo ciągnie nas na Bałkany, a skoro już Belgrad, to może i Golubac (przecież to tak blisko...), a stamtąd już całkiem niedaleko na Żelazne Wrota (no wstyd nie zobaczyć!)...wzrok sięgał coraz dalej na południe, palce wklepywały w google maps kolejne miejscowości – Nisz, Skopje, Ochryd. Zobaczywszy ten ostatni na zdjęciach, stwierdzamy jednogłośnie – tam trzeba być!
Potem już tylko organizacja – rezerwowanie noclegów (hostele, prywatne apartamenty), dopieszczanie środka transportu (nieśmiertelny złoty Matiz – auto wszak idealne dla 4 osób i bagaży na 9 dni...no cóż, prawdę mówiąc może i nieidealne, ale jedyne dostępne ). Oraz wyznaczenie trasy - jako, iż wychodzimy z założenia, że podróż zaczyna się tuż po wyjściu z domu, będziemy poruszać się powoli, zahaczając o ciekawe miejsce i widokowe drogi.

Wyjeżdżamy w sobotę – o 8ej rano próbujemy upchnąć siebie i plecaki do Matiza, co udaje się po 15 minutach walki i wykorzystaniu wszystkich skrawków wolnej przestrzeni (pod fotelami jest idealne miejsce na ciężkie, górskie buty). Ruszamy z Krakowa na Węgry – robimy krótkie przystanki w Ostrzyhomiu (z bazyliką św. Wojciecha robiącą naprawdę duże wrażenie) i w Wyszehradzie i popołudniu meldujemy się w Budapeszcie. Tu czekał na nas bezmiar problemów organizacyjno-finansowych, od kłopotów z parkingiem, przez długie poszukiwanie tradycyjnej, węgierskiej étterem wśród niezliczonej ilości kebabów, pizzerii, hinduskich knajpek i chińskich barów (wszak być na Węgrzech i nie zjeść gulaszu się nie godzi), skończywszy na odkryciu, iż zarezerwowany przez internet hostel ma na dziedzińcu wielką dyskotekę i wyspać, to się nam niestety, nie uda (oceniając z perspektywy czasu dziwię się, czemu cena 9 euro/os za nocleg w centrum miasta nie wzbudziła naszych podejrzeń). Popsute nastroje rekompensuje tylko urzekająca architektura Pesztu i wino wypite na schodach katedry św. Szczepana w towarzystwie wielu wesołych mieszkańców.
Kolejnego dnia zwiedzamy jeszcze Park Miejski z zamkiem Vajdahunyad i uderzamy autostradą do Belgradu. Wczesnym popołudniem meldujemy się w hostelu (7,5 euro/os), mieszczącym się w paskudnej, odrapanej kamienicy naprzeciwko dworca kolejowego i zaskakującym ładnymi, przestronnymi i czystymi wnętrzami. Od razu wyruszamy na miasto, chowając się przed prażącym słońcem w Kalemegdanie – dawnej twierdzy przerobionej na park miejski. Kierowani głodem lądujemy w pobliskiej restauracyjce z wystrojem niezmienionym od czasów towarzysza Tito, gdzie za 33 zł/os najadamy się cevapami do syta i gasimy pragnienie zimnym piwem (w końcu!). Z restauracji wychodzimy tylko po to, by po kilkuset metrach nogi zaniosły nas do najstarszej serbskiej kafany (pubu), gdzie znów raczymy się zimnym piwem i rakiją (ok 7-8zł, zależnie od preferencji alkoholowych). Tego dnia odwiedzamy jeszcze Skadarliję , która urzeka nas niesamowitym klimatem, jakby z filmów Kusturicy – jednakże ze względu na wysokie ceny (i pełne brzuchy) odpuszczamy sobie kolację w którejś z uroczych restauracyjek.
Kolejny dzień zaczynamy od wizyty w piekarni mieszczącej się pod hostelem i za 5 zł zakupujemy dla każdego wielkie porcje (pysznych, acz bardzo tłustych) burków. Udajemy się w dalszą drogę – pierwszym przystankiem jest Golubac – naddunajska twierdza, położona w niezwykle malowniczym, cichym miejscu. Jej zwiedzanie jest darmowe, jednakże można to czynić tylko z dołu – ścieżek prowadzących na mury strzegą żmije zygzakowate i postanawiamy nie ryzykować bliższego spotkania z tymi gadami.

 

 

 

 


Dalej udajemy się widokową drogą w stronę Żelaznych Wrót (które jednakże robią na mnie mniejsze wrażenie, niż się spodziewałam) i do Niszu, w którym meldujemy się wczesnym wieczorem. Zmęczeni, chcemy właściwie iść spać, jednakże niezmiernie entuzjastyczny właściciel hostelu (bardzo przyjemne, rodzinne miejsce, 10 euro/os)nakłania nas do zobaczenia miasta. Po otrzymaniu wielu przydatnych informacji decydujemy się na przygodę z komunikacją publiczną i ruszamy rozklekotanym Ikarusem na wieczorny spacer, który kończymy w restauracji Stara Srbja, gdzie za pljeskavicę z frytkami, sałatką i piwem płacimy 16 zł. Powrót do hostelu trochę nas stresuje, na przystankach brak jest rozkładów jazdy a zbliża się północ, jednakże zgodnie ze słowami gospodarza autobusy jeżdżą właściwie do nocy i wkrótce możemy w końcu położyć się spać.
Kolejny upalny dzień rozpoczynamy od wizyty w Wieży Czaszek, pamiątce po niezwykłym, wojennym okrucieństwie; po czym ruszamy w stronę pierwszej macedońskiej atrakcji – pozostałości megalitycznego obserwatorium astronomicznego Kokino, do których prowadzi wąska, emocjonująca górska droga.

 


Czar tego niezwykłego, widokowego i bardzo oddalonego od zamieszkałych okolic miejsca psuje niestety duża ilość macedończyków, którzy chętnie spędzają tutaj wolny od pracy 1 maja. Po niezbyt skutecznych próbach rozszyfrowania archeologicznej zagadki dotyczącej sposobu funkcjonowania tego obserwatorium, ruszamy w stronę Kanionu Matka – położonego nieopodal Skopje cudu natury. To piękne miejsce robi na nas świetne wrażenie, jednakże ze względu na późną porę nie mamy niestety możliwości, by pokonać imponujące, skalne ściany pieszo – decydujemy się więc na przepłynięcie kanionu łódeczką (godzinny rejs połączony ze zwiedzaniem jaskini kosztuje 5 euro/os). Po rejsie postanawiamy nacieszyć jeszcze oczy przyrodą jedząc obiad w restauracji u wylotu kanionu – teoretycznie ostrzegano nas przed wysokimi cenami w tym miejscu, jednak 24 zł za pyszny, sycący obiad i zimne piwo uznajemy za sumę całkiem rozsądną.
Wieczorem meldujemy się w przyjemnym hostelu (7euro/os) w Skopje i zwiedzamy miasto po zmroku. Stolica Macedonii urzeka nas kontrastami – kiczowatym, olbrzymim, tandetnie podświetlonym pomnikiem Aleksandra Wielkiego i spokojną, uroczą starą dzielnicą handlową Czarszija, w której czas zdaje się płynąć wolniej.

 

 
 
 

 



 
 
 
 
 


Po długich spacerach, z ciężkim sercem ruszamy w południe kolejnego dnia w stronę Prilepu, gdzie planujemy zobaczyć twierdzę Markovi Kuli. Niestety uporczywy upał (37 stopni) i trudności ze znalezieniem drogi do twierdzy krzyżują nam plany i poprzestajemy na obejrzeniu monastyru św. Archanioła Michała.

 



 
 
 
 
 


Z Prilepu udajemy się w stronę Bitoli, gdzie błąkamy się chwilę po ryneczku, który uderza nas swoją prawdziwością – w tym miejscu, wyglądającym jak żywcem wyjęte z XVIII wieku, nie widać śladów jakiejkolwiek turystyki. Ostatecznie znajdujemy interesujące nas ruiny starożytnej Heraklei,które okazują się być magicznym, pustym, spokojnym miejscem (a wstęp kosztuje tylko 7zł).

 

 

 


Po pełnym nostalgii zwiedzaniu ruszamy do celu całej wycieczki.
Ochryd robi na nas niesamowite wrażenie. Wita nas orzeźwiającym chłodem i przepyszną, tanią kuchnią w lokalnych restauracyjkach (podczas pierwszej kolacji, zjedzonej w miejscu poleconym przez gospodarza, zapłaciliśmy niecałe 2 euro za kurczaka z frytkami i drugie tyle za rewelacyjną szopską sałatę). Gdy rankiem rozpoczynamy zwiedzanie tego miasteczka, okazuje się, że ma ono do zaoferowania również ciekawą architekturę, ze średniowiecznymi cerkwiami rozmaitych wielkości, okazałą twierdzą cara Samuela i masą wąskich, krętych uliczek. Znany z pocztówek obrazek spod twierdzy św. Jana z Kaneo okazuje się w rzeczywistości robić jeszcze lepsze wrażenie, niż na zdjęciach.

 



 
 
 
 


 
 
 


 
 
 

 



 
 
 
 
 
 


Wielką zaletą i wizualną atrakcją Ochrydu jest same jego położenie – otoczone masywami górskimi jezioro Ochrydzkie robi niezwykłe wrażenie. Drugiego dnia pobytu postanawiamy objechać je samochodem i pospacerować po górskich szlakach Parku Narodowego Galicica. Panoramy z tych dobrze oznakowanych i łatwo dostępnych szczytów są spektakularne i na długo zapadają w pamięć. Podczas objazdu jeziora nie omieszkamy ominąć wizyty w klasztorze św. Nauma, do którego dopływamy z parkingu „wodną taksówką” (5 euro od 4 osób), słuchając przy okazji starszego „taksówkarza”, który całkiem zrozumiałą mieszanką serbsko-macedońską opowiadał nam o okolicy.

 



 
 
 
 


 
 
 
 


 
 
 
 


 
 
 
 


 
 
 
 
 


Niezaprzeczalnym atutem Ochrydu są niskie ceny – za ładny, nowy, czteroosobowy „apartament” rzut beretem od centrum płaciliśmy 25euro za noc. Wieczorami można raczyć się przepyszną Mastiką (macedońską odmianą greckiego Ouzo), której kieliszek kosztuje ok 1 euro, tyle samo zresztą, ile rakija, której jest tu nieprawdopodobna ilość odmian. To jedyne miejsce, w którym dotychczas byliśmy, gdzie można wejść do dowolnie ładnej restauracyjki i kontemplując piękne widoki (ach, to jezioro! ) spożywać pyszne miejscowe specjały bez lęku o stan portfela. Również ceny wstępów do poszczególnych atrakcji, takich jak cerkwie, twierdza czy muzea, nie przekraczają kilku zł.
Niestety, po trzech pięknych dniach nadchodzi czas powrotu. Z wielkim żalem opuszczamy to cudowne miejsce i serdecznego gospodarza, by po 8 godzinach jazdy dotrzeć do miejsca ostatniego noclegu – Nowego Sadu w Serbii. Miejsce to często wykorzystywane jest na nocleg tranzytowy – w bardzo czystym i przyjemnym hostelu (10 euro/os) spotkaliśmy dużo polaków. Jednakże nie jest to miasto pozbawione uroku – po kolacji (niestety już w cenach wyższych, niż Macedońskie – ok 30 zł za obiad) udajemy się na ostatnie podczas tej wycieczki zwiedzanie, podziwiając pięknie oświetloną twierdzę Petrovaradin. Kolejnego dnia zostaje nam już tylko powrót do Krakowa.

.

 

Administratorem Twoich danych osobowych jest Fundacja Klubu Podróżników Śródziemie Aleja Podróżników KRS: 0000556344 na podstawie art. 6 ust. 1 lit. b RODO. Skontaktować się z nami możesz mailowo [email protected]