Haiti po tragedii




Haiti

2 lata po tragedii

Haiti, Republika Haiti (fr. Haïti, République d'Haïti; haitański Ayiti, Repiblik d Ayiti) – państwo w Ameryce Środkowej, zajmujące część wyspy Haiti na Morzu Karaibskim w archipelagu Wielkich Antyli. Graniczy z Republiką Dominikany.
W styczniu 2010 państwo nawiedziło trzęsienie ziemi o sile 7 stopni w skali Richtera. W październiku 2010 wybuchła natomiast epidemia cholery. W maju 2011 prezydenturę objął muzyk Michel Martelly.

Plik:LocationHaiti.svg



„Miałem trafić do haitańskiej oazy spokoju”
Szczepan Ligęza


Miałem trafić do haitańskiej oazy spokoju. Spotkani na drodze ludzie wciąż
wspominali mi o Jacmel, miejscowości położonej na południu kraju. – Koniecznie
jedź! Tam jest tak ładnie – mówili.
Miejscowy guagua dowiózł mnie do Port-au-Prince. 2,5 milionowe miasto chaosu,
bez wody, gdzie walka o przetrwanie rozgrywa się każdego dnia.
W przydrożnych warsztatach, miejscowi próbują uszyć jakieś ubrania ze skrawków
które im zostały lub które znaleźli. Są też stoiska z milionem śrubek, które nie
wiadomo do czego służą. Są warsztaty z rozwalonymi samochodami. Tu niemal nic
się nie marnuje. Nic, oprócz plastiku, który zalega niemal wszędzie. Tony plastiku.
Głównie z opakowań po wodzie. Butelki, wiadra, kontenery, pojemniki, opakowania
po chipsach. To tak jakby chodzić po jednym wielkim wysypisku śmieci. No i ten
zapach. Ciężki do wytrzymania, z czasem jednak można się przyzwyczaić.
Na rogach ulic można spotkać dziesiątki motocyklistów, którzy krzyczą co
chwila: „Moto, moto, moto.” Byle Was tylko gdzieś podwieźć. Jest to rodzaj lokalnej
taksówki i wcale nie takiej taniej. Jeśli jesteś obcokrajowcem to dystans wewnątrz
miasta nie ma znaczenia. I tak zapłacisz sto gourdów.
Wsiadam. Wymuszanie pierwszeństwa, jazda po chodniku – to standard.
Docieram na dworzec, a raczej zwykły pusty plac, skąd jak się dowiedziałem
odjeżdżają autobusy do Jacmel. Zagraniczni pracownicy NGO’sów mają oficjalny
zakaz używania transportu publicznego ze względu na bezpieczeństwo. Wszyscy
przemieszczają się SUV’ami, 4x4, z prywatnym kierowcą, niekiedy przy eskorcie
samochodów ONZ-tu. Na szczęście mnie to nie dotyczy. Mija dosłownie chwila
i autobus znaleziony. Trochę ludzi w środku. Zajmuje miejsce przy oknie.
Mija pierwsze piętnaście minut. Zjawiają się kolejne osoby. Siadają jedna obok drugiej,
powoli bez pośpiechu.
Aha – myślę sobie – czyli tak jak na Bliskim Wschodzie autobus ruszy w momencie,
kiedy będzie pełny.
Na Haiti, każdy autobus to jednocześnie targowisko z mnóstwem sprzedawców
w środku. Hałas, nieustanne rozmowy. Ktoś krzyczy, ktoś kogoś wyprasza, kierowca
mówi żeby ten już nie wchodził, a w między czasie dwie inne osoby wchodzą. Potem
znowu ktoś kogoś wyprasza i tak w kółko.
Minęło pół godziny. Coraz więcej sprzedawców, coraz więcej hałasu, coraz więcej
dźwięków, coraz więcej wszystkiego. Półtorej godziny. Nadal siedzę w tym
samym punkcie. Wszystkie miejsca zajęte, więc chyba pora ruszać. Ale gdzie tam!
W każdym rzędzie musi siedzieć sześć osób. Inaczej o jeździe nie ma mowy.
Siedzę dalej. Kierowca zapalił silnik ale co… Nagle wyszedł. No i się zaczęło.
Do środka w przeciągu zaledwie ułamka sekundy ponownie wtargnęła cała masa
sprzedawców. A to jakieś bułki, a to lekarstwa, pewnie część jeśli nie większość
przeterminowana, jakieś witaminy niewiadomego pochodzenia, a to papierosy.
Oczywiście w środku autobusu nikogo nie dziwi, że ktoś pali. A to cukierki, ktoś
wodę podaje, tu kolorowe soki, napoje gazowane. No i oczywiście kury. Jakże
inaczej. Muszą być i kury. Tym razem co prawda nie na sprzedaż, a jedynie do
przetransportowania do wioski ale czymże byłby ten autobus bez kur. Siedzi sobie
taki Pan przede mną i trzyma ową kurę na kolanach. Jak długo z nią wytrzyma? Nie
mam pojęcia. A co jak mu zapaskudzi spodnie? Pewnie nic. Wytrze i pojedzie dalej.
Po ponad dwóch godzinach autobus wreszcie ruszył. Droga przed nami to kolejne
trzy godziny z czego godzinę zajmuje wydostanie się z miasta, a kolejne dwie już
sama podróż. Podczas tej podróży, każde nawet najmniejsze napotkane miasteczko to
oczywiście postój. Postój na co? Oczywiście na zakupy. Trzeba kupić jakiś chleb, coś
do picia, słodycze, papierosy, może jakiś owoc, albo kurę, bo czemu by nie .
Po drodze zaczyna się prawdziwe Haiti. Całe miasta, miasta z namiotów. Mijamy
ludzi handlujących węglem drzewnym. Panująca od roku na wyspie cholera wymusza
picie wody jedynie przegotowanej, bądź filtrowanej. No ale kogo tu stać na jakiś
filtr? Węgiel drzewny jest więc podstawą, która warunkuje przetrwanie w tym
tropikalnym kraju. Otrzymują go z lokalnych wzgórz. Jadąc na południe widać
całe połacie, pustych zielonych wzgórz, bez drzew. Nie wszędzie. Nie jest to kraj
całkowicie bezdrzewny. Jeszcze…
Za obozowiskami uchodźców widzę co chwilę zniszczone budynki. Od trzęsienia
ziemi nic się nie zmieniło. Wszędzie gruz, zwalone drzewa, jeszcze gdzieniegdzie
leżące na domach. Całe domy poprzekręcane we wszystkie możliwe strony. Nadające
się właściwie jedynie do wyburzenia. Wzdłuż drogi pełno kociołków z lokalnym
jedzeniem. Wystawione na ulicach. Pod nimi żarzy się z wolna węgiel drzewny.
Wkoło mnóstwo ludzi, którzy noszą wielkie tekturowe dykty, przypominające
wyglądem transparenty polityczne. Jednak tam nie oznaczają one haseł politycznych
ale prośbę. Prośbę pod tytułem: Kup mnie! Te tablice służą za przenośne sklepiki.
Obwieszone są ze wszystkich stron kolorowymi okularami przeciwsłonecznymi,
paskami do spodni, czapkami, wisiorkami, zegarkami, chustkami, latarkami, czy też
innymi bliżej nie określonymi przedmiotami. Wszystko to Haitańczyk trzyma na
drewnianym kiju, a w momencie sprzedaży opiera na swojej głowie.
Tu niemal wszystko nosi się na swoich głowach. Począwszy od wody, którą noszą
głównie dzieci, w wielkich podłużnych workach. Worek ten sprawia wrażenie
przyklejonego do głowy dziecka choć takim nie jest, a wypełniony jest wodą
zapakowaną w takie małe plastikowe folie przypominające dawne opakowania na
polskie mleko z tym, że zdecydowanie mniejsze. Jakieś 250ml.
Osoby nieco starsze noszą owoce, kosze z warzywami, chipsami, ręcznikami,
ubraniami a nawet kurami! Poupychane, jedna obok drugiej. Często powiązane
w pary, ze związanymi nogami.
Ludzie stoją na rogach i krzyczą. Podchodzą, odchodzą, próbują coś sprzedać.
Widziałem nawet kobietę niosącą na głowie kopaczkę, choć mógł to być kilof. Jeden
szaleniec i lustro na głowie niósł.
Jedziemy dalej. Tyłek od tego kilkugodzinnego siedzenia zaczyna już doskwierać.
Gdzieś tam kura gdacze. Mijając lokalne wioski często widać po drodze dzieci,
pasące krowy. Widać mężczyzn jadących na osłach, obładowanych, a to kukurydzą,
a to trzciną cukrową. Zawieźć, by gdzieś i komuś to sprzedać. Często na próżno.
Często wracają się z pustymi rękoma. Po trzęsieniu ziemi świat usłyszał o Haiti.
Przypomniano sobie na chwile o tym niewielkim amerykańskim państwie.
Zebrano pieniądze, kupiono żywność, którą
wysłano na miejsce, a ludzie zaspokoili swoje sumienia. Problem w tym, że tak
naprawdę nic się nie zmieniło. Haitańczycy otrzymali jedzenie, zaspokoili swój głód,
ukoili pragnienie. Na chwilę…
Minęły dni, tygodnie, miesiące, lata. Bez dachu nad głową, bez pracy, bez pieniędzy.
Głód powrócił. Pewnego dnia, gdy spacerowałem po Port-au-Prince dotarłem do
plaży. Grupa dzieci myła wielkie płachty z materiału. Do czego one służą? Nie mam
pojęcia. Usiadłem w cieniu drzewa, by cos przekąsić. Nagle podeszło do mnie małe
dziecko prosząc o coś do zjedzenia. Oddałem mu swoją jedyną kanapkę, po czym
w ułamku sekundy pojawiła się grupa mężczyzn kilkudziesięcioletnich i wyrwali mu
ją z rąk. Małemu dziecku! Taka jest siła głodu…
Innym razem trafiłem na wzgórze zazdrości jak mieszkańcy Petion-ville, jednej
z bogatszych części Haiti, nazywają sąsiadujące z nim wzgórze slumsów. Warunki…
Dramatyczne. Skręciłem w jedną z uliczek tej dzielnicy. Patrzę, a tam grupa
dzieciaków stoi na zboczu wysypiska śmieci i spogląda w dół. Podchodzę.
W dzielnicach slumsów granica między wysypiskiem śmieci, a przydomowym
podwórkiem jest często całkowicie niezauważalna. Praktycznie nie istnieje. Płynnie
przechodzi się z jednego stanu w drugi. Na takim wysypisku można znaleźć
wszystko. Od nieczystości ludzkich po plastik. Resztki z obiadu. Jakieś warzywa,
owoce, które jedzą wypasające się tam kozy i świnie. Na samym dnie tego wysypiska
widzę dwóch chłopaków. Jeden siedzi na ziemi i rozmawia z tym drugim. Młody.
Na oko może 20 lat. W ręce ma jakąś łopatę. Coś przekopuje, czegoś szuka, coś
wyciąga. Coś znalazł. Pokazuje drugiemu. Nagle zobaczyli mnie stojącego na górze.
Machają do mnie. Nie zastanawiam się długo. Sięgam do plecaka w poszukiwaniu
czegokolwiek co mógłbym im ofiarować. Znajduje jedynie 1,5 litrową butelkę
wody… W połowie przeze mnie już wypitą. Jeden z tych chłopaków bierze ją ode
mnie i z uśmiechem na twarzy mi dziękuje.
Jadąc do Jacmel miałem nadzieję, że nieco odpocznę, dam chwilę wytchnienia dla
swojej głowy, swoich myśli. Widok mijanych wsi napawał optymizmem. Tu życie
jest inne. Mają jedzenie, schronienie. Często zwykła strzecha lub suszone liście
bananowca, które pokrywają dach. Ściany? Różnie. Czasem z jakichś patyków,
czasem murowane. Czasem całkiem ładne domy. Ładne jak na tutejszy standard.
W oddali po lewej stronie piękne widoki. Strome zielone zbocza gór bez drzew.
Mijamy zakręt za zakrętem. Autobus przechyla się z prawej na lewą stronę. Zaczyna
padać. Prawdziwe oberwanie chmury. Po drodze widzimy rozwalony autokar, który
prawdopodobnie chwilę temu uderzył w jakieś zbocze. Ludzie wyszli na zewnątrz.
Część stoi na drodze, w deszczu, w nadziei, iż nadjedzie kolejny. Inni siedzą na
krawężnikach i czekają. Część próbuje naprawiać. Część po prostu siedzi bezradnie
i czeka. Zapłacili i nie stać ich na kolejny.
Docieram na miejsce. Dystans między dworcem, a centrum przemierzam piechotą.
Spacer zajmuje jakieś 40 minut. Idąc, po prawej stronie drogi widzę rzekę, a w jej
górnej części zaparkowane samochody. Ich właściciele fundują im zasłużoną kąpiel.
Kilkaset metrów poniżej spostrzegam kąpiących się ludzi. Od dorosłych mężczyzn po
małe dzieci. Zupełnie nadzy. Tuż przy drodze.
Schodzę niżej. Mijam kobiety robiące pranie na lewym brzegu. Ktoś na środek rzeki
jakiegoś osła zaprowadził, a uparte zwierze nie chce iść dalej.
Nieopodal przerażający widok. Leżąca na kamieniach krowa. Rozcięta na pół.
Miejscowi ją oporządzają. Dookoła stoją dzieci przyglądając się całemu rytuałowi.
Rzeźnia pod gołym niebem.
Nieco dalej widzę odrapane budynki, zniszczone domostwa, wciąż nie odbudowane
po trzęsieniu ziemi. Widok jest niemal identyczny jak w Petion-ville. Są zapadnięte
piętra, są wyłamane drzwi, popękane ściany. Gruz na ulicach. Nie ma namiotów!
Nigdzie nie ma namiotów. Czyli rzeczywiście tu się ludziom lepiej powodzi. Jakoś
sobie radzą. Może właśnie to jest to małe Haitańskie Eldorado.
Zmierzam nad plaże. Tu nie ma plaży. Jest kilka łódek rybackich i… śmieci. Tony
śmieci porozrzucanych po całym brzegu. Morze oddało to co mieszkańcy do niego
wrzucili. Plastikowa plaża. Wśród tych śmieci, na piasku leży świnia ze swoimi
prosiętami. Widzę ludzi stojących obok łódki, wyjmujących ryby z sieci. Dopiero co
wrócili z połowu. Siadam na kamieniu. Nieco z boku. Nie chce się rzucać w oczy.
Po chwili podchodzą do mnie dzieci i wołają: „Blanc, Blanc”, czyli biały i wskazują
na brzuch. Po czym ruchem ręki pokazują, że są głodne. Nauczyły się kilku słów po angielsku
i krzyczą: ”Daj dolara, daj dolara”.
Podchodzę do ludzi stojących przy łódce. Bardzo ładna. Drewniana. Maszt wykonany
z jakiejś folii. Raczej dwuosobowa. Właściciel łódki podchodzi do mnie bym zapłacił
za zrobione zdjęcie, bo jakże by inaczej. Muszą z czegoś żyć.
Wzdłuż brzegu znajdują się pozostałości po Hotelach, które ongiś otaczały zatokę.
Stłuczone szyby, zapadnięte pietra. Krajobraz jak po wojnie, której tu nie było.
Siadam w lokalnej knajpce. Zamawiam skromny obiad, z lekkim niepokojem co mi
podadzą. Mięso z zardzewiałego i nieco ubrudzonego grilla, nakładane rękoma. Jakaś
sałatka niewiadomego pochodzenia z wiaderka. Ryż z fasolą. Całkiem smaczne.
Kelnerami w owej restauracji są dzieci. Małe dzieci. Mają może 8 lat. Chłopiec
ubrany w niebieską koszulę, czarne długie spodnie no i lakierki. Dumnie prezentuje
się. Podchodzi z prośbą bym mu zrobił zdjęcie. Z tyłu obok niego zza lady,
wyglądają dwie dziewczynki. Nieco starsze. Jedna może mieć jakieś 10 lat, druga 12.
Uśmiechamy się do siebie.
W tym miejscu o którym zapomniał świat spotykam dwójkę obcokrajowców. Dawida
i Tessę. Pracownicy organizacji międzynarodowych z Holandii. Pracują dla lokalnych
NGO’sów. Próbują pomagać miejscowym. Widać, że całkiem im to wychodzi.
Ludzie ich znają, witają się z nimi,
Zaczynamy rozmawiać. Pytają się co tu robię. Nie wierzą kiedy mówię im, że
jestem studentem, turystą. Przyjechałem zobaczyć jak wygląda to miejsce na ziemi.
I bardzo prawdopodobne, że właśnie w owej chwili byłem jedynym turystą na
Haiti. Opuszczam plażę i trafiam do centrum. Rzeczywiście jest tu inaczej niż w
Port-au-Prince. Tu przede wszystkim są budynki. Gdzieniegdzie widać nawet stare
kamienice. Jedną nawet remontują. Większość budynków jest co prawda uszkodzona
ale nie ma namiotów, a już sam ich brak sprawia, że rzeczywiście można się tu ciut
lepiej poczuć. Choć dla człowieka zachodu widok wciąż przerażający.
Po kilku godzinach wracam do stolicy. Wysiadam na dworcu. Wkoło ruch,
wszechobecny ruch. Jeden mężczyzna proponuje, że pomoże mi dojechać do Petion-
ville. Kobieta siedząca tuż obok mnie wysiada i po chwili bez skrępowania sika przy
wszystkich na ulicy. Nikogo to nie dziwi. Ciemność miasta ją kamufluje.
Docieram do centrum Petion-ville. Podążam znaną już sobie drogą w kierunku parku,
skąd odbierze mnie mój znajomy. Pod Hotelem podchodzi do mnie młody chłopak.
Żółta koszulka Brazylii, jakieś krótkie lekko postrzępione spodenki. Uśmiech od ucha
do ucha. Niezwykle radosna osoba. Zamieniam z nim kilka słów. Pytam się co robi.
Mówi, że studiował i właśnie tam nauczył się języka. Trochę hiszpańskiego, trochę
angielskiego. Tu gdzieś w lokalnej szkole. Nie prosi o pieniądze, prosi o pracę. Na
pewno znam jakiegoś Bossa. A ten Boss może jakiegoś innego Bossa i może w ten
sposób on dostanie prace.
Wydaje się naprawdę inteligentnym chłopakiem. Ma 21 lat. Ma jedno marzenie
w swoim życiu. Chciałby kiedyś podróżować, chciałby zobaczyć jakiś inny kraj,
jakieś inne miejsce ale wie, że nie będzie mu to dane. Dwóch ludzi, dwa światy,
wspólne marzenie, tylko możliwości nie te same…

Miasta namiotów

Kolory drogi

Sklep obuwniczy

Podwórko

Głos ulicy

Butelka wody

Inne oblicze bezdomności

Ulica

Zawód przewodnika

Łódka

Jeść



Szczepan Ligęza
09.01.2012r. Kraków,

Pokrewne artykuły

Administratorem Twoich danych osobowych jest Fundacja Klubu Podróżników Śródziemie Aleja Podróżników KRS: 0000556344 na podstawie art. 6 ust. 1 lit. b RODO. Skontaktować się z nami możesz mailowo [email protected]

Jeżeli chcesz wykorzystać materiały naszego autorstwa zamieszone na portalu skontaktuj się z nami: [email protected]