28.VI godz. 19.00
Klub Podróżników "Śródziemie"
Kraków pl. Wszystkich Świętych 8
Argentyna
Marcin Gwizdon
Argentyna. 4 miesiące. 121 noclegów w 16 różnych łóżkach i na 22 kempingach. 2377 kilometrów samolotem, 6678 autobusem, 225 autostopem i 97 na rowerze. 31 dni na szlakach. Koniec świata, nieustający patagoński wiatr, “grzmiąca góra”, Wysokie Andy, kilogramy soczystych steków, hektolitry przedniego wina i kilolitry gorzkiej yerba mate. Che Guevarra, kosmici, Podziemne Miasto, przypalone buty na grillu, namiot porwany przez wichurę i wizyta u dentysty...Klub Podróżników "Śródziemie"
Kraków pl. Wszystkich Świętych 8
Argentyna
Marcin Gwizdon
Innymi słowy, zapraszam na pokaz slajdów!
Wyrwane z dziennika:
8 stycznia 2010
“Drugi dzień w Torres del Paine. Pozwalam sobie na odrobinę lenistwa i śpię trochę dłużej. Dopiero wczesnym popołudniem ruszam dalej w kierunku Lago Dickson. Mijam położony przy nim refugio i po czterech godzinach od wyjścia dochodzę do Los Perros. Jest już 7 wieczorem, a przede mną najcięższa część szlaku - przełęcz John Gardner. Pogoda nie za dobra, ale czuję dzisiaj “pałera” i po szybkim przeanalizowaniu “za i przeciw” decyduję, że pociągnę dalej. Pracownik refugio mówi, że jestem loco i nalega, żebym przenocował tutaj, a po tym, jak nie udaje mu się mnie przekonać, spisuje dane z mojego paszportu. “W razie czego”. Zakładam cieplejsze odzienie i startuję. Podejście rzeczywiście ciężkie - śniegu miejscami po kolana, wicher wieje, a zachód słońca zbliża się nieubłagalnie. Przed dziesiątą docieram jednak na szczyt, po którego zachodniej stronie ukazuje się przede mną niesamowity widok na lodowiec Grey przypominający olbrzymią rzekę lodu. Łał! - jak się to mówi. Oglądam się jeszcze za siebie, żeby sprawdzić, co to właśnie przeforsowałem i zadowolony zbiegam w dół. Już po chwili moja radość okazuje się przedwczesna - ciężki odcinek dopiero przede mną. Zejście po kamienistym zboczu to nic - kiedy wchodzę w las zaczyna się zabawa - stromo i błotnisto i zaczyna się ściemniać. Ostatnie pół godziny idę już z czołówką. W pewnym momencie wygląda jakby szlak się skończył, a ja kluczę na przestrzeni kilku metrów kwadratowych próbując wytropić dalszy jego przebieg. Dopiero po jakimś kwadransie zdaję sobie sprawę z tego, że jestem już NA kempingu. Stawiam szybko namiot i padam na pysk. Rano przypomina mi się, że od kilku dni boli mnie ząb. Jeszcze trochę - myślę i sprawdzam zapas aspiryny - 3 tabletki awaryjne. Jak do tej pory krajobrazy i marsz były najlepszym lekiem przeciwbólowym. Po dobrym odpoczynku ruszam spacerkiem trawersując Cordon Olguin. Sceneria zapiera dech w piersiach - z jednej strony lodowiec, z drugiej ostre granie i głębokie wąwozy wyrzeźbione przez lodowiec oraz huczące rzeki i wodospady. I znowu zapominam o bólu zęba! Góra - dół, góra - dół przez kolejne kilka godzin i dochodzę do w pełni cywilizowanego kempingu na jeziorem Pehoe. Jest knajpa, prysznice, hotel i dość sporo namiotów. Szarpię się na małe piwo, a potem hop! do ciepłego śpiworka. Rano budzę się z nieporównywalnie silniejszym bólem w gębie. “Czarna godzina” nadeszła, a ja połykam szybko piguły, które tak skrupulatnie oszczędzałem przez ostatnie trzy dni. Po krótkiej potyczce duchowo-myślowej postanawiam przerwać trek i załatwić sprawę zęba raz na zawsze. Zwijam graty i czekam na katamaran na brzegu jeziora...”