Gobi rowerami

27.IX godz.19.00
Klub Podróżników "Śródziemie"
Kraków pl. Wszystkich Świętych 8
Wyprawa przez pustynię Gobi
Karol Kleszyk
Piotr Waksmundzki

Rowerami przez pustynię Gobi


Palące słońce, wiejący wiatr, do tego pustynna burza, skorpiony, brak wody i piach, który
zaciera szlak. W takich warunkach przejechaliśmy na rowerach blisko 1.500 kilometrów
jadąc przez pustynię Gobi. Zapraszamy wszystkich, którzy lubią ekstremalne przygody do
klubu podróżników.

Karol Kleszyk
Piotr Waksmundzki

Oknoplast na pustyni Gobii





http://www.wyprawyrowerem.pl/

 

Rowerem przez pustynię Gobi

Palące słońce, wiejący wiatr, do tego pustynna burza, skorpiony, brak wody i piach, który zacierał szlak. W takich warunkach starachowiczanin Piotr Waksmundzki wraz z towarzyszem podróży Karolem Kleszykiem pokonali na rowerach blisko 1.600 kilometrów jadąc przez pustynię Gobi. Takiego wyczynu dokonali jako pierwsi i jedyni dotąd na świecie. Zajęło im to blisko trzy tygodnie i chociaż łatwo nie było, sprostali wyzwaniu.

Znajomość przez internet

22-letni Piotr Waksmundzki ze Starachowic jest studentem IV roku mechatroniki na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Zamiłowanie do jazdy na rowerze cechowało go od dziecka. Miał pięć lat, kiedy posiadł umiejętność jazdy na dwóch kółkach. Początkowo była to tylko zabawa, przejażdżki z kolegami po osiedlu, najdłuższa trasa prowadziła do Radomia. Nic nie wskazywało na to, że rower stanie się nieodzownym towarzyszem podróży. Aż do dnia pamiętnego zakładu z koleżanką. Piotr był wówczas w szkole średniej.

- Założyłem się z dziewczyną, że dojadę na rowerze do Krakowa. Udało się, chociaż wtedy był to dla mnie straszny wysiłek. Najbardziej bolały mnie kolana, zakwasy dawały się we znaki. Ale tak to się zaczęło. Pomyślałem wtedy, że skoro do Krakowa dałem radę, to dlaczego by np. do Wiednia nie pojechać – wspomina 22-latek.

I tak zaczęło się szperanie w internecie w poszukiwaniu osób tak samo „pozytywnie zakręconych”. Piotr szukał kompana na wspólną wycieczkę rowerową do Wiednia. Wówczas odezwał się 27-letni Karol Kleszyk spod Tarnowa. Trzy lata temu odbyli pierwszą wspólną wyprawę.

Po Wiedniu była Marsylia... też na rowerze. Potem na jakiś czas drogi Piotra i Karola rozeszły się. Piotr przemierzał na rowerze Zachód, Karol uderzył bardziej na Wschód.

Spontaniczna decyzja

Ich drogi zeszły się ponownie w ub. roku. Decyzja o podróży do Mongolii przyszła bardzo spontanicznie.

- Nie widzieliśmy się przez rok. Szukaliśmy jakiegoś nowego wyzwania. Wtedy Karol usłyszał od kogoś o Mongolii, że ciężki teren, że pustynia. Stwierdziliśmy, dlaczego nie – dodaje Piotr.

Przygotowania do nie lada wyprawy trwały od listopada ub. roku. Kompletowanie sprzętu, zbieranie informacji na temat miejsca i klimatu, do którego prowadził cel podróży oraz godziny treningów tak, by ciało nie odmówiło posłuszeństwa przy okazji morderczego wysiłku. W końcu wyjazd. Kierunek – Mongolia. 4 sierpnia br. rządni przygód Polacy wylecieli z warszawskiego lotniska Okęcie do Ułan Bator, stolicy Mongolii. Jedyny bagaż, jaki wzięli ze sobą to rowery. Pozostały bagaż (paczka z jedzeniem i ubraniami) poleciały wcześniej osobno. W Ułan Bator czekał na nich bus, którym dojechali do miejscowości Altay. 7 sierpnia byli gotowi zmierzyć się z wyzwaniem.

Łatwo nie było

Stanęli na stracie, wyposażeni w cztery 240-litrowe baniaki wody, ok. 25 kilogramów jedzenia, które miało wystarczyć na trzy tygodnie, poza tym namiot, cztery butle gazowe, kuchenka do gotowania, ubrania, urządzenie do filtracji wody, telefon satelitarny, leki na odwodnienie i inne przypadłości itp. – każdy miał dodatkowe obciążenie o wadze ok. 60 kg. Słowem, przygotowani na każdą ewentualność.

- Na samej pustyni byliśmy 17 pełnych dni. Przejechaliśmy a czasem przeszliśmy w sumie 1.590 km. Warunki były bardzo trudne. Tamtejszy klimat jest bardzo ostry. Charakteryzuje go bardzo ciepłe lato i zimna zima. Do tego bardzo wietrznie o każdej porze roku. Ze względu na wiatr pojechaliśmy na wschód, bo wiatr miał wiać na wschód. Ale to niestety nie potwierdziło się. Poza tym różne wysokości terenu. Średnia wysokość Mongolii to 1 580 m. n.p.m. Dwa razy byliśmy poniżej 1.000 m, najwyżej byliśmy na wysokości 2.500 m. We znaki dawała się też różnica temperatur. W dzień było ok. 33 st. C, ale ze względu na wiatr w ogóle się tego nie odczuwało. Nocą temperatura spadała do 5 st. C. - mówi P. Waksmundzki.

Oprócz warunków klimatycznych, we znaki dawała się topografia terenu. Chociaż podróżnicy byli wyposażeni w odpowiedni sprzęt i mapy, niekiedy trudno było odnaleźć właściwą drogę.

 Cztery razy zgubiliśmy się. Według kompasu, niby drogi pasowały, ale skrzyżowania rozwidlały się i nie wiadomo było, w którym kierunku jechać. Żadnych drogowskazów – tylko jeden udało nam się zobaczyć na trasie. Poza tym był zamazany, odnawiany przez kogoś odręcznie. Trudno było temu ufać - dodaje.

Niezawodny sprzęt i zdrowie

W trudach podróży nieocenione okazało się zdrowie, które na całe szczęście nie szwankowało u rowerzystów. Niezawodny był sprzęt, kompletowany przez długie miesiące. Rowery były składane, począwszy od szprych po siodełko, które musiało być nad wyraz wygodne. W końcu trzeba było siedzieć na nim całe dnie.

Rowery okazały się bardzo wytrzymałe. Nie mieliśmy z nimi żadnych problemów. Droga miejscami była jak tarka – mulda na muldzie. Bardzo trudno było po tym jechać. Zdarzało się, że musieliśmy tak jechać nawet kilka dni. Średnio pokonywaliśmy dziennie ok. 100 km. Raz udało nam się przejechać nawet 130 km. Ale bywały dni kiedy zamiast jechać, prowadziliśmy rowery przez 40 km po sypkim niczym piasek żwirku, bo inaczej się nie dało – mówi Piotr.

Problemy z wodą

Nieprzewidziane okoliczności na szlaku powodowały problemy z wodą.

 Raz mieliśmy taką sytuację. Nie wiedzieliśmy kompletnie gdzie jesteśmy, współrzędne na mapie w ogóle nie pokrywały się, a woda kończyła się. Rzadko tam można było kogokolwiek spotkać. Widywaliśmy średnio jedną osobę dziennie. Najczęściej był to jakiś pasterz z kozą na motorze. Zdarzyło się, że przez trzy dni nie uświadczyliśmy żywego ducha. Poczuliśmy już lekki niepokój, kiedy zobaczyliśmy skałkę a w niej wodę. Odetchnęliśmy z ulgą. Zrobiliśmy zapas i ruszyliśmy dalej. Dzięki urządzeniu do oczyszczania wody, nadawała się ona do picia - dodaje.

Mongolska gościnność

Choć nasi podróżnicy nie często mieli okazję obcować z tamtejszą ludnością, kilka razy mieli okazję doświadczyć mongolskiej gościnności.

Ludzie są bardzo przyjaźni. Kiedy już udało nam się kogoś spotkać, zawsze nas do siebie zapraszali, częstowali czym mieli, najczęściej wódką, którą mieli zawsze przy sobie pod ubraniem. Dopytywali skąd jesteśmy, co tu robimy i dokąd zmierzamy. Mieliśmy problemy z porozumieniem, ale kilka zdań, zwłaszcza jeśli chodzi o drogę, mieliśmy wyuczonych. Zdarzało się, że kosztowaliśmy ich jedzenia, bo już swojego mieliśmy dość (ile można jeść gotowany makaron z sosem z torebki). Byliśmy jednak ostrożni przed tym, co nieznane. Chociaż zakrapiane alkoholem nie mogło przecież zaszkodzić – mówi z uśmiechem 22-latek. - Z noclegu też niechętnie korzystaliśmy, bo oni chcieli gościć się przez całą noc a my woleliśmy odpocząć. Raz skusiliśmy się jednak na grę w piłkę oraz „kości”. Trudności językowe utrudniały zrozumienie zasad tej gry. Służyła im do tego kość z kolana barana (z każdej strony była inna). Po jakimś czasie załapaliśmy, w czym tkwią różnice.

Niebezpieczne momenty

Do trudów i wysiłku spowodowanych drogą dołączały się sytuacje stresowe. Niepokój przychodził wtedy, kiedy brakowało wody. Zagrożenie powodowały pustynne wiatry, kiedy zwiewały namiot każdej nocy oraz egzotyczne zwierzęta. Najbardziej niebezpieczne były skorpiony. Napotykane po drodze wielbłądy dzikie i hodowlane czy jaszczurki nie były groźne.

- Jest takie powiedzenie: „patrz do buta a będzie skorpion”. Początkowo bagatelizowałem to, ale raz założyłem jednego buta a obok drugiego był skorpion. Na szczęście nie padłem jego ofiarą – mówi Piotr.

Choć tamtejsza ludność jest przyjaźnie nastawiona do obcych, jeszcze w Ułan Bator, Polacy mieli małą utarczkę z Mongołami. Zaczepiali ich, ale obyło się bez większych problemów. O tym, że żyją i mają się dobrze informowali rodzinę średnio co dwa, trzy dni. Służył im do tego telefon satelitarny, który sprawdził się doskonale.

Warto było

Do kraju wrócili 2 września. Zmęczeni i wyczerpani (Piotr schudł 9 a Karol – 7 kg), ale szczęśliwi, że udało się sprostać wyzwaniu.

 Były momenty, że myślałem: po co mi to było. Największe wątpliwości były wtedy, kiedy zamiast jechać, trzeba było pchać rower. Ale cieszę, że podjęliśmy się tej wyprawy. Na pewno tego nie żałuję. Człowiek mógł się sprawdzić w trudnych warunkach, zdany tylko na siebie a każdy dzień był kolejną niewiadomą i nie wiadomo było, co się mogło zdarzyć. Wiem, że kolejne wyprawy jeszcze przede mną. Dokąd? Na razie nie wiem, decyzja zapewne będzie spontaniczna - zapowiada Piotr Waksmundzki.

Ewelina Jamka

Pokrewne artykuły

Administratorem Twoich danych osobowych jest Fundacja Klubu Podróżników Śródziemie Aleja Podróżników KRS: 0000556344 na podstawie art. 6 ust. 1 lit. b RODO. Skontaktować się z nami możesz mailowo [email protected]

Jeżeli chcesz wykorzystać materiały naszego autorstwa zamieszone na portalu skontaktuj się z nami: [email protected]