- Posty: 6281
- Otrzymane podziękowania: 3
Autostopem do Chin. vol 1
- Albin
- Autor
- Wylogowany
- Administrator
Less
Więcej
9 lata 1 miesiąc temu #13661
przez Albin
01 listopada. Wystartowaliśmy bez pośpiechu. W końcu mamy nieograniczony czas na podróż, więc nie ma co przesadzać ze zrywaniem się o brzasku. Wyszliśmy na drogę około 9:00 rano. Postaliśmy około 40 minut. Tyłki uratowała nam paka ciężarówki, której kierowca podrzucił nas do kolejnej wsi. Odcinek krótki, ale bardzo budujący, gdyż przejechaliśmy dalej niż w ciągu 5 godzin pierwszego dnia!
Kolejnym samochodem byli nasi znajomi już Chińczycy. Od razu nas wyłapali i przywitali szerokim uśmiechem. Jechali jednak tylko do warsztatu na zmianę koła w jeepie i dalej do Wientian na spotkania biznesowe. Kierowaliśmy się w zupełnie odwrotnym kierunku, więc nie mogli nam pomóc. Fajnie jest jednak rozpoznać na trasie kogoś znajomego. Coś podobnego przytrafiło się nam raz w Malezji, kiedy podjechał do nas samochód i okazało się, że jego kierowca podwoził mnie dwa miesiące wcześniej ciężarówką od granicy tajskiej w okolice Penangu. Facet wciąż mnie pamiętał! Można by w tym miejscu po raz kolejny powtórzyć za wszystkimi - świat jest mały Tymczasem Chińczycy pożegnali się i pojechali do warsztatu, a my dalej czatowaliśmy przy drodze.
W ogólnym rozrachunku, drugi dzień nie wypadł lepiej od pierwszego. Przejechaliśmy niewiele ponad 60 kilometrów. Ale tylko tyle było w planie. Mieliśmy za to więcej autostopów na krótkich odcinkach. Same paki ciężarówek. Wisienką na torcie była tego dnia pani ze sklepu, która próbując nam pomóc wystawiła na środek drogi krzesło i doczepiła tabliczkę z nazwą naszego miasta docelowego w języku laotańskim. Bardziej to niebezpieczne niż pomocne, ale byliśmy jej wdzięczni za dobre chęci. Samym tortem natomiast okazała się ciężarówka marki Hino, wielkości naszego Jelcza lub Stara, której kierowca kazał nam ładować się na dach. Uczyniliśmy to z nieukrywaną radością. Jechaliśmy tak prawie 40 kilometrów po laotańskich górskich serpentynach. Królowie szos. Najwyżsi i niepokonani na drodze. Wjechaliśmy tak do samego Vang Vieng.
W mieście przesiedzieliśmy trzy dni, aby w tym czasie pozamykać jak najwięcej spraw przed wjazdem do Chin. Zaległe tematy na blog, zaległe artykuły, zaległe zajęcia dorywcze plus różne inne. Wszystko należało dokończyć teraz, bo w Chinach poczta, blog i FB nie będą działać. Jedynym rozwiązaniem, aby tego uniknąć, jest zainstalowanie na urządzeniach vpn-u. Ściągnęliśmy jakieś darmowe vpn-y (Psiphon), ale dopiero na miejscu okaże się czy dadzą radę.
Vang Vieng nie jest już studencką mordownią z opisów sprzed lat. Miasto słusznie postanowiło zmienić profil i obecnie nastawia się na rodziny z dziećmi (wygląda na to, że całe barachło przeniosło się chyba do Sikhanoukville w Kambodży). Grupki pijanych młodzików wciąż można spotkać na ulicach, ale margines tolerancji miejscowej społeczności nie jest już tak drastycznie naciągany. Co prawda, o złej sławie Vang Vieng cały czas przypominają knajpy, w których, pytając o happy hours, otrzymamy ofertę dostępnych w lokalu narkotyków, ale miasto zmienia się jednak na lepsze. A i spora część turystów to już sort inny niż Anglicy w Krakowie czy Wrocławiu sprzed kilku lat.
Po załatwieniu najważniejszych spraw oraz po rundach biegowych po okolicach Vang Vieng, trzy dni później, odprężeni, ponownie znaleźliśmy się na drodze. Dzień był zdecydowanie pozytywny. Pierwszą podwózkę mieliśmy prawie od razu. A nieco później, ku naszej radości, podjechali do nas znajomi Chińczycy. Zakończyli biznesy w Wientian i akurat wracali do rodzinnej Xichuangbanny. Przestał to już być typowy autostop. Raczej spotkanie z dobrymi znajomymi. Po drodze zatrzymywaliśmy się na różne hurtowe zakupy owoców oraz na obiad, który to przepiliśmy uroczyście niewielkim flakonikiem Lao Lao. Dzień zaczął przypominać studenckie wyjazdy na Krym, ale przyjemnie jechało się z lekkim szumem w głowie. Niestety, nasi kumple nie jechali prosto do Chin. Byli zmęczeni i postanowili zatrzymać się w Luang Prabang. Dzięki ich pomocy, a raczej dzięki chińskiej wódce sprzed kilku dni, przejechaliśmy dobre 300 kilometrów, co stanowiło rekord tegorocznego autostopu po Laosie.
Z rogatek Luang Prapang, po pół godzinie siedzenia przy rowie, zgarnęła nas młoda laotańska rodzinka. Do planowanego Oudomxay zabrakło tego dnia zaledwie 18 kilometrów. Pożegnaliśmy rodzinkę, a że zapadł już głęboki zmrok, skupiliśmy się na poszukiwaniu noclegu. Przy głównej drodze 13N można liczyć na guesthouse praktycznie w każdej wsi. W tym celu należy szukać żółtych tablic świetlnych z Beer Lao. Oznaczają one guesthouse lub restaurację, która również może takowy prowadzić. Noclegi po 60.000 kipów (6 euro) za pokój 2osobowy. Jeśli cena jest wyższa, można ją zbić do mniej więcej tego poziomu. Nie inaczej było i tym razem, więc guesthouse znaleźliśmy dosyć szybko.
W plecaku wciąż targaliśmy końcówkę herbal Lao Lao, więc postanowiliśmy uczcić pozostały na następny dzień, stosunkowo krótki już odcinek około 140 kilometrów, który dzielił nas od granicy chińskiej. Byliśmy pewni, że dotrzemy tam przed 14:00, a później to już bułka z masłem, czyli autostrada G8511 prosto do Kunmingu.
Autor: Dorota i Bartek , blog: Agrafka i sznurek, czyli (etno)wyprawa
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Replied by Albin on topic Autostopem do Chin. vol 1
Autostopem do Chin vol 5. Dlaczego warto pić z Chińczykami
01 listopada. Wystartowaliśmy bez pośpiechu. W końcu mamy nieograniczony czas na podróż, więc nie ma co przesadzać ze zrywaniem się o brzasku. Wyszliśmy na drogę około 9:00 rano. Postaliśmy około 40 minut. Tyłki uratowała nam paka ciężarówki, której kierowca podrzucił nas do kolejnej wsi. Odcinek krótki, ale bardzo budujący, gdyż przejechaliśmy dalej niż w ciągu 5 godzin pierwszego dnia!
Kolejnym samochodem byli nasi znajomi już Chińczycy. Od razu nas wyłapali i przywitali szerokim uśmiechem. Jechali jednak tylko do warsztatu na zmianę koła w jeepie i dalej do Wientian na spotkania biznesowe. Kierowaliśmy się w zupełnie odwrotnym kierunku, więc nie mogli nam pomóc. Fajnie jest jednak rozpoznać na trasie kogoś znajomego. Coś podobnego przytrafiło się nam raz w Malezji, kiedy podjechał do nas samochód i okazało się, że jego kierowca podwoził mnie dwa miesiące wcześniej ciężarówką od granicy tajskiej w okolice Penangu. Facet wciąż mnie pamiętał! Można by w tym miejscu po raz kolejny powtórzyć za wszystkimi - świat jest mały Tymczasem Chińczycy pożegnali się i pojechali do warsztatu, a my dalej czatowaliśmy przy drodze.
W ogólnym rozrachunku, drugi dzień nie wypadł lepiej od pierwszego. Przejechaliśmy niewiele ponad 60 kilometrów. Ale tylko tyle było w planie. Mieliśmy za to więcej autostopów na krótkich odcinkach. Same paki ciężarówek. Wisienką na torcie była tego dnia pani ze sklepu, która próbując nam pomóc wystawiła na środek drogi krzesło i doczepiła tabliczkę z nazwą naszego miasta docelowego w języku laotańskim. Bardziej to niebezpieczne niż pomocne, ale byliśmy jej wdzięczni za dobre chęci. Samym tortem natomiast okazała się ciężarówka marki Hino, wielkości naszego Jelcza lub Stara, której kierowca kazał nam ładować się na dach. Uczyniliśmy to z nieukrywaną radością. Jechaliśmy tak prawie 40 kilometrów po laotańskich górskich serpentynach. Królowie szos. Najwyżsi i niepokonani na drodze. Wjechaliśmy tak do samego Vang Vieng.
W mieście przesiedzieliśmy trzy dni, aby w tym czasie pozamykać jak najwięcej spraw przed wjazdem do Chin. Zaległe tematy na blog, zaległe artykuły, zaległe zajęcia dorywcze plus różne inne. Wszystko należało dokończyć teraz, bo w Chinach poczta, blog i FB nie będą działać. Jedynym rozwiązaniem, aby tego uniknąć, jest zainstalowanie na urządzeniach vpn-u. Ściągnęliśmy jakieś darmowe vpn-y (Psiphon), ale dopiero na miejscu okaże się czy dadzą radę.
Vang Vieng nie jest już studencką mordownią z opisów sprzed lat. Miasto słusznie postanowiło zmienić profil i obecnie nastawia się na rodziny z dziećmi (wygląda na to, że całe barachło przeniosło się chyba do Sikhanoukville w Kambodży). Grupki pijanych młodzików wciąż można spotkać na ulicach, ale margines tolerancji miejscowej społeczności nie jest już tak drastycznie naciągany. Co prawda, o złej sławie Vang Vieng cały czas przypominają knajpy, w których, pytając o happy hours, otrzymamy ofertę dostępnych w lokalu narkotyków, ale miasto zmienia się jednak na lepsze. A i spora część turystów to już sort inny niż Anglicy w Krakowie czy Wrocławiu sprzed kilku lat.
Po załatwieniu najważniejszych spraw oraz po rundach biegowych po okolicach Vang Vieng, trzy dni później, odprężeni, ponownie znaleźliśmy się na drodze. Dzień był zdecydowanie pozytywny. Pierwszą podwózkę mieliśmy prawie od razu. A nieco później, ku naszej radości, podjechali do nas znajomi Chińczycy. Zakończyli biznesy w Wientian i akurat wracali do rodzinnej Xichuangbanny. Przestał to już być typowy autostop. Raczej spotkanie z dobrymi znajomymi. Po drodze zatrzymywaliśmy się na różne hurtowe zakupy owoców oraz na obiad, który to przepiliśmy uroczyście niewielkim flakonikiem Lao Lao. Dzień zaczął przypominać studenckie wyjazdy na Krym, ale przyjemnie jechało się z lekkim szumem w głowie. Niestety, nasi kumple nie jechali prosto do Chin. Byli zmęczeni i postanowili zatrzymać się w Luang Prabang. Dzięki ich pomocy, a raczej dzięki chińskiej wódce sprzed kilku dni, przejechaliśmy dobre 300 kilometrów, co stanowiło rekord tegorocznego autostopu po Laosie.
Z rogatek Luang Prapang, po pół godzinie siedzenia przy rowie, zgarnęła nas młoda laotańska rodzinka. Do planowanego Oudomxay zabrakło tego dnia zaledwie 18 kilometrów. Pożegnaliśmy rodzinkę, a że zapadł już głęboki zmrok, skupiliśmy się na poszukiwaniu noclegu. Przy głównej drodze 13N można liczyć na guesthouse praktycznie w każdej wsi. W tym celu należy szukać żółtych tablic świetlnych z Beer Lao. Oznaczają one guesthouse lub restaurację, która również może takowy prowadzić. Noclegi po 60.000 kipów (6 euro) za pokój 2osobowy. Jeśli cena jest wyższa, można ją zbić do mniej więcej tego poziomu. Nie inaczej było i tym razem, więc guesthouse znaleźliśmy dosyć szybko.
W plecaku wciąż targaliśmy końcówkę herbal Lao Lao, więc postanowiliśmy uczcić pozostały na następny dzień, stosunkowo krótki już odcinek około 140 kilometrów, który dzielił nas od granicy chińskiej. Byliśmy pewni, że dotrzemy tam przed 14:00, a później to już bułka z masłem, czyli autostrada G8511 prosto do Kunmingu.
Autor: Dorota i Bartek , blog: Agrafka i sznurek, czyli (etno)wyprawa
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Please Logowanie or Zarejestruj się to join the conversation.
- Albin
- Autor
- Wylogowany
- Administrator
Less
Więcej
- Posty: 6281
- Otrzymane podziękowania: 3
9 lata 1 miesiąc temu #13660
przez Albin
28 października. Centrum Wientian szybko pokonaliśmy tuk tukiem i równie szybko znaleźliśmy miejsce do autostopu na głównej drodze 13N tuż za skrętem na lotnisko. Mogłoby się wydawać, że bardziej niż znakomity. Centrum i lotnisko mieliśmy za plecami. Przed nami już tylko droga na północ i zero węzłów drogowych. Do tego skrawek cienia i pojazdy, które mogły już tylko wyjeżdżać z miasta. Odpadały nieporozumienia w stylu, czy chcemy jechać na dworzec autobusowy albo na lotnisko albo do hotelu. To wszystko dawno już minęliśmy tuk tukiem. Jednakże, mimo zajęcia tak dogodnej i korzystnej przy autostopie pozycji, Wientian dał się nam tego dnia we znaki.
Żaden z kierowców nie interesował się dwójką białych przy drodze z plecakami i kartką z napisem „Vang Vieng”. Ba, nikt nawet nie zwolnił! Szliśmy zatem przed siebie, próbując co jakiś czas szczęścia. Wciąż bez skutku. Doszliśmy w ten sposób do stacji benzynowej Petrolimexu. Ta miała jednak bardzo lokalny charakter, więc i klientów było jak na lekarstwo. Powoli zbliżała się godzina 13:00. Na zewnątrz piekło niebywałe. Nie było mowy o dalszym marszu z plecakami. A w każdym razie, jesteśmy już za starzy na takie męczarnie i mamy je w dupie! Zostaliśmy na stacji, zapuszczając w niej korzenie na następne 2 godziny.
W końcu zatrzymał się jeden i to kluczowy owego dnia kierowca. Długo prowadziliśmy rozmowę wyjaśniającą ideę autostopu i tego o co nam chodzi, ale było to dyskusja jałowa. Poza tym kierowca sprawiał wrażenie lekko upośledzonego, więc cała męcząca dyskusja zakończyła się w punkcie startowym, czyli na etapie, że jesteśmy turystami. W akcie desperacji, ostatecznie wpakowaliśmy się zaskoczonemu kierowcy razem ze swoimi bambetlami na tylną kanapę. Pokazaliśmy dłonią, że jedziemy przed siebie i pognaliśmy. Pędziliśmy tak całe 4 kilometry. Do kolejnej stacji benzynowej Petrolimexu.
Ta wyglądała zdecydowanie lepiej od swojej poprzedniczki. Co prawda, wcale nie uchroniło to nas przed kolejnym dość długim staniem przy drodze. Tym razem łapaliśmy stopa prawie przez godzinę. W końcu zatrzymał się kierowca, który jechał nieco dalej, 40 kilometrów, do miasta Phonesavang, gdzie dotarliśmy tuż po zachodzie słońca.
40 kilometrów przez cały dzień! Przygoda z autostopem w Laosie zapowiadała się bardzo obiecująco. Szybko zapadły ciemności, a ruch dwuśladów zmalał praktycznie do zera. Nie było sensu stać dalej na nieoświetlonej drodze. Zakwaterowaliśmy się w jednym z guesthousów (jest ich kilka w Phonesavang) i udaliśmy się na kolację. Po drodze zaopatrzyliśmy się jeszcze w lokalny samogon lao lao. Ot tak, na lepszy sen.
Przed wejściem do restauracji zwracał uwagę fajny jeep na chińskich blachach. Nie zdążyliśmy jeszcze zająć miejsc, a na naszym stole wylądowała szklanka z chińską wódką. Nie miałem wcześniej okazji do picia wódki z Chińczykami i nie byłem pewien czy pić od razu całość, czy tylko liznąć odrobinę. Postanowiłem jednak, że zrobię to po gruzińsku. Przechyliłem naraz wszystko co wlali, wzbudzając tym podziw zebranych. Chwilę później siedzieliśmy już razem przy stole. Mimo braku możliwości skomunikowania się w żadnym z języków, byliśmy „swoi”. Przynajmniej tyle na osłodę trudów pierwszego dnia autostopu w Laosie.
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Replied by Albin on topic Autostopem do Chin. vol 1
Autostopem do Chin. Najkrótszy dystans dzienny ever i wódka z Chińczykami
28 października. Centrum Wientian szybko pokonaliśmy tuk tukiem i równie szybko znaleźliśmy miejsce do autostopu na głównej drodze 13N tuż za skrętem na lotnisko. Mogłoby się wydawać, że bardziej niż znakomity. Centrum i lotnisko mieliśmy za plecami. Przed nami już tylko droga na północ i zero węzłów drogowych. Do tego skrawek cienia i pojazdy, które mogły już tylko wyjeżdżać z miasta. Odpadały nieporozumienia w stylu, czy chcemy jechać na dworzec autobusowy albo na lotnisko albo do hotelu. To wszystko dawno już minęliśmy tuk tukiem. Jednakże, mimo zajęcia tak dogodnej i korzystnej przy autostopie pozycji, Wientian dał się nam tego dnia we znaki.
Żaden z kierowców nie interesował się dwójką białych przy drodze z plecakami i kartką z napisem „Vang Vieng”. Ba, nikt nawet nie zwolnił! Szliśmy zatem przed siebie, próbując co jakiś czas szczęścia. Wciąż bez skutku. Doszliśmy w ten sposób do stacji benzynowej Petrolimexu. Ta miała jednak bardzo lokalny charakter, więc i klientów było jak na lekarstwo. Powoli zbliżała się godzina 13:00. Na zewnątrz piekło niebywałe. Nie było mowy o dalszym marszu z plecakami. A w każdym razie, jesteśmy już za starzy na takie męczarnie i mamy je w dupie! Zostaliśmy na stacji, zapuszczając w niej korzenie na następne 2 godziny.
W końcu zatrzymał się jeden i to kluczowy owego dnia kierowca. Długo prowadziliśmy rozmowę wyjaśniającą ideę autostopu i tego o co nam chodzi, ale było to dyskusja jałowa. Poza tym kierowca sprawiał wrażenie lekko upośledzonego, więc cała męcząca dyskusja zakończyła się w punkcie startowym, czyli na etapie, że jesteśmy turystami. W akcie desperacji, ostatecznie wpakowaliśmy się zaskoczonemu kierowcy razem ze swoimi bambetlami na tylną kanapę. Pokazaliśmy dłonią, że jedziemy przed siebie i pognaliśmy. Pędziliśmy tak całe 4 kilometry. Do kolejnej stacji benzynowej Petrolimexu.
Ta wyglądała zdecydowanie lepiej od swojej poprzedniczki. Co prawda, wcale nie uchroniło to nas przed kolejnym dość długim staniem przy drodze. Tym razem łapaliśmy stopa prawie przez godzinę. W końcu zatrzymał się kierowca, który jechał nieco dalej, 40 kilometrów, do miasta Phonesavang, gdzie dotarliśmy tuż po zachodzie słońca.
40 kilometrów przez cały dzień! Przygoda z autostopem w Laosie zapowiadała się bardzo obiecująco. Szybko zapadły ciemności, a ruch dwuśladów zmalał praktycznie do zera. Nie było sensu stać dalej na nieoświetlonej drodze. Zakwaterowaliśmy się w jednym z guesthousów (jest ich kilka w Phonesavang) i udaliśmy się na kolację. Po drodze zaopatrzyliśmy się jeszcze w lokalny samogon lao lao. Ot tak, na lepszy sen.
Przed wejściem do restauracji zwracał uwagę fajny jeep na chińskich blachach. Nie zdążyliśmy jeszcze zająć miejsc, a na naszym stole wylądowała szklanka z chińską wódką. Nie miałem wcześniej okazji do picia wódki z Chińczykami i nie byłem pewien czy pić od razu całość, czy tylko liznąć odrobinę. Postanowiłem jednak, że zrobię to po gruzińsku. Przechyliłem naraz wszystko co wlali, wzbudzając tym podziw zebranych. Chwilę później siedzieliśmy już razem przy stole. Mimo braku możliwości skomunikowania się w żadnym z języków, byliśmy „swoi”. Przynajmniej tyle na osłodę trudów pierwszego dnia autostopu w Laosie.
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Please Logowanie or Zarejestruj się to join the conversation.
- Albin
- Autor
- Wylogowany
- Administrator
Less
Więcej
- Posty: 6281
- Otrzymane podziękowania: 3
9 lata 1 miesiąc temu #13633
przez Albin
Jeśli ktoś, widząc w tytule słowo „autostop” liczy na złote rady, triki i myki jak jeździć stopem po świecie – niech wejdzie sobie na inne blogi i inne strony internetowe. Nie o tym tu będzie mowa. Ale jeśli ktoś korzysta z tego środka transportu, zwłaszcza w Azji, to te kilka słów może go/ją zainteresuje.
Wiemy – ostatnio jesteśmy dość monotematyczni, a to głównie dlatego, że od Kuala Lumpur jesteśmy ciągle w drodze na północ – do Chin. Zatrzymujemy się w zasadzie tylko czasami i to wyłącznie wtedy, gdy trzeba chwilę popracować. Słowem, poza autostopem, nudy;) Niech więc to będzie ostatni post o tym.
Wyjeżdżając kompletnie nie wiedzieliśmy, jak będziemy się przemieszczać. Wyszło trochę samo – Rosja okazała się nie taka tania, potem Mongolia, itd. Jazda stopem szła bardzo dobrze, więc zaczęliśmy korzystać z tego coraz częściej, aż wreszcie ta forma przemieszczania się zaczęła przeważać. Nie jest ona jednak celem samym w sobie i nigdy nie była. Jest to raczej narzędzie – do poznania ludzi, zaskakujących pytań, gimnastyki lingwistyczno-migowej, a także lekcja pokory, cierpliwości i… niezłe ćwiczenie fizyczne dla łydek.
Nigdy wcześniej (prawie) nie korzystaliśmy z autostopu. Temat ten wydawał się nam więc nieco egzotyczny. O ile Rosja to swojska słowiańskość, od Mongolii i Chin zaczęła nas nachodzić refleksja, że autostop w Azji to coś, na co trzeba mieć patent, trik, sposób, coś, czego trzeba się uczyć. A do tego służą różne, lepsze i gorsze, blogi, fora i inne źródła. My korzystamy tylko z jednego z nich, hitchwiki. Można tu znaleźć wiele ciekawostek, nie tylko o samym transporcie, które czasami mogą pomóc, np. jak w dużych miastach dojechać na drogę wylotową, do bramek na autostradzie i inne takie. Ale pomijając te drobne wyjątki, podstawową zasadą „stopa” jest...brak zasad.
Dlatego, po tych kilkunastu miesiącach, stwierdzamy, że wszelkie rady i sugestie typu „Malezja jest łatwa”, a „Chiny trudne” można sobie naprawdę darować. Jak znajdzie się dobra dusza, chętna do pomocy, to podwózkę znajdziemy wszędzie, nawet w dużym mieście, takim jak Hongkong czy Bangkok. I nie jest to bynajmniej zasługa nas i naszych nadzwyczajnych umiejętności, chyba że ktoś za takową uważa uśmiech i międzyludzką, codzienną uprzejmość. Wszystko jest kwestią spotkania fajnych ludzików. Wtedy nawet jak w aucie siedzi pięć osób to jakoś Was upchną, miejsce do zaparkowania na chwilę też zawsze się znajdzie. Szczerze mówiąc, to naprawdę żadna zasługa nasza czy innych autostopowiczów.
Czytając podróżnicze fora, prawie na pewno prędzej czy później natkniemy się na informację: „zawsze z góry ustal, czy rzeczywiście jedziesz za darmo”. Na początku też tak robiliśmy, mając przygotowany list w lokalnym języku lub jakoś się dogadując na migi. Nigdy nie było z tym problemu. Kilka razy ktoś rzucił sumę, mniej lub bardziej z kosmosu, wtedy po prostu dziękowaliśmy. Nikt nie ma w końcu obowiązku nas podwozić i nam pomagać. Będąc na Borneo, a nawet jeszcze w Indonezji, zrezygnowaliśmy z tego pytania. Dlaczego? Po pierwsze, jeśli ktoś ma dobre intencje i chce nas zabrać, bo i tak gdzieś jedzie, to dopytywanie się „for free???” jest, delikatnie mówiąc, żenujące dla obu stron. Poza tym, jeśli jednak ktoś będzie oczekiwał zapłaty, raczej nam to zasygnalizuje na początku.
Po trzecie i najważniejsze – wyjaśnianie idei autostopu jako podróżowania bez pieniędzy jest problematyczne. Na początku wydawało się, że tak będzie najszybciej i najłatwiej objaśnić, o co nam chodzi. Może i tak. Ale równie łatwo idzie nam z wyjaśnieniem „for fun”. A jeśli ktoś zna angielski, możemy szerzej wyjaśnić, że dla nas to doskonały sposób na poznanie ludzi, pogadanie, a czasu mamy dużo. I jest to w 100% zgodne z prawdą. Jasne, oszczędności w długiej podróży są nie bez znaczenia, jasne, ale tu, w Azji, uwaga!!!
Wielokrotnie przekonywaliśmy się, że jeśli zaczynamy rozmowę, wplatając „for free” itd., ludzie chcą nam kupować bilety na dalszą drogę, robią zrzutki na stacjach benzynowych, chcą dawać, pieniądze (!), jedzenie, ubrania... Tam, gdzie idea autostopu jest nieznana, często napotkani kierowcy nie zdają sobie sprawy, że samo podwiezienie, nawet na pace paru kilometrów, jest wielką pomocą i nie oczekujmy więcej. Mówienie o pieniądzach, a raczej ich braku, niedostatku i deficycie, prowadzić może do sytuacji, że ktoś bardzo chce nam pomóc, ale nie wie jak. Kasy nie chcemy przyjąć, ale autobusu też nie chcemy…- schizofrenia gotowa. W krajach buddyjskich i muzułmańskich przyjmowanie i dawanie pomocy jest chyba nieco bardziej zrytualizowanym systemem – nie nadużywajmy więc gościnności, grzeczności i hojności. Piszę tak, ponieważ zdarza mi się widzieć blogi małolatów, gdzie co i rusz czytamy o tym, jaka to Azja jest „zaje...a”, bo każdy daje Ci kasę, kupuje bilety na autobus, zaprasza na obiad (podobna kwestia jest z couchsurfingiem, ale to temat na odrębny post). Nawet jeśli mamy niewielki budżet, to pamiętajmy, że myślimy europejskimi kategoriami i dla nas „mało” niekoniecznie oznacza to samo, co tutaj.
Poza tym, nikt nam w końcu nie każe jeździć.
Skąd to wymądrzanie? Ano, z nauki na, li i jedynie, własnych błędach. Ale grunt to wyciągać wnioski i nie powtarzać tego, co, moim zdaniem, nie było najlepszym rozwiązaniem.Równie dobrze ludziom łatwo jest zrozumieć "for fun" jak "no money".
I choć i tak niektórzy ze śmiechem nam mówią „you are crazy”, to jest to skuteczne.
Tytułem podsumowania – czasem można wyczytać opinie, że w krajach, gdzie ludzie nie znają idei autostopu, jest ciężko, bo koncept nie istnieje. Guzik prawda. W końcu tu chodzi tylko o pomoc, która ma nic nie kosztować tego, kto ją oferuje. Jest to więc bez znaczenia, czy w danym języku istnieje odpowiednik słowa "hitchhiking".
Ot, voila, takie nasze skromniusie refleksje na końcówkę pobytu w Azji Południowo-Wschodniej. Nie mam pojęcia jak sprawy mają się na innych kontynentach.
Na koniec prośba do autostopowiczów i nie tylko – jakie są wasze refleksje w tym temacie? Czekamy na podobne opinie, hejty, refleksje, przeżycia, historie nudne i mrożące krew w żyłach.
Poradom, złotym myślom, mykom, patentom i autostopowym trikom mówimy stanowcze „NIE”
--
Autor: Dorota i Bartek , blog: Agrafka i sznurek, czyli (etno)wyprawa , 11/02/2015 04:56:00 AM
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Replied by Albin on topic Autostopem do Chin. vol 1
[Agrafka i sznurek, czyli (etno)wyprawa] O autostopie inaczej
Jeśli ktoś, widząc w tytule słowo „autostop” liczy na złote rady, triki i myki jak jeździć stopem po świecie – niech wejdzie sobie na inne blogi i inne strony internetowe. Nie o tym tu będzie mowa. Ale jeśli ktoś korzysta z tego środka transportu, zwłaszcza w Azji, to te kilka słów może go/ją zainteresuje.
Wiemy – ostatnio jesteśmy dość monotematyczni, a to głównie dlatego, że od Kuala Lumpur jesteśmy ciągle w drodze na północ – do Chin. Zatrzymujemy się w zasadzie tylko czasami i to wyłącznie wtedy, gdy trzeba chwilę popracować. Słowem, poza autostopem, nudy;) Niech więc to będzie ostatni post o tym.
Wyjeżdżając kompletnie nie wiedzieliśmy, jak będziemy się przemieszczać. Wyszło trochę samo – Rosja okazała się nie taka tania, potem Mongolia, itd. Jazda stopem szła bardzo dobrze, więc zaczęliśmy korzystać z tego coraz częściej, aż wreszcie ta forma przemieszczania się zaczęła przeważać. Nie jest ona jednak celem samym w sobie i nigdy nie była. Jest to raczej narzędzie – do poznania ludzi, zaskakujących pytań, gimnastyki lingwistyczno-migowej, a także lekcja pokory, cierpliwości i… niezłe ćwiczenie fizyczne dla łydek.
Nigdy wcześniej (prawie) nie korzystaliśmy z autostopu. Temat ten wydawał się nam więc nieco egzotyczny. O ile Rosja to swojska słowiańskość, od Mongolii i Chin zaczęła nas nachodzić refleksja, że autostop w Azji to coś, na co trzeba mieć patent, trik, sposób, coś, czego trzeba się uczyć. A do tego służą różne, lepsze i gorsze, blogi, fora i inne źródła. My korzystamy tylko z jednego z nich, hitchwiki. Można tu znaleźć wiele ciekawostek, nie tylko o samym transporcie, które czasami mogą pomóc, np. jak w dużych miastach dojechać na drogę wylotową, do bramek na autostradzie i inne takie. Ale pomijając te drobne wyjątki, podstawową zasadą „stopa” jest...brak zasad.
Dlatego, po tych kilkunastu miesiącach, stwierdzamy, że wszelkie rady i sugestie typu „Malezja jest łatwa”, a „Chiny trudne” można sobie naprawdę darować. Jak znajdzie się dobra dusza, chętna do pomocy, to podwózkę znajdziemy wszędzie, nawet w dużym mieście, takim jak Hongkong czy Bangkok. I nie jest to bynajmniej zasługa nas i naszych nadzwyczajnych umiejętności, chyba że ktoś za takową uważa uśmiech i międzyludzką, codzienną uprzejmość. Wszystko jest kwestią spotkania fajnych ludzików. Wtedy nawet jak w aucie siedzi pięć osób to jakoś Was upchną, miejsce do zaparkowania na chwilę też zawsze się znajdzie. Szczerze mówiąc, to naprawdę żadna zasługa nasza czy innych autostopowiczów.
Czytając podróżnicze fora, prawie na pewno prędzej czy później natkniemy się na informację: „zawsze z góry ustal, czy rzeczywiście jedziesz za darmo”. Na początku też tak robiliśmy, mając przygotowany list w lokalnym języku lub jakoś się dogadując na migi. Nigdy nie było z tym problemu. Kilka razy ktoś rzucił sumę, mniej lub bardziej z kosmosu, wtedy po prostu dziękowaliśmy. Nikt nie ma w końcu obowiązku nas podwozić i nam pomagać. Będąc na Borneo, a nawet jeszcze w Indonezji, zrezygnowaliśmy z tego pytania. Dlaczego? Po pierwsze, jeśli ktoś ma dobre intencje i chce nas zabrać, bo i tak gdzieś jedzie, to dopytywanie się „for free???” jest, delikatnie mówiąc, żenujące dla obu stron. Poza tym, jeśli jednak ktoś będzie oczekiwał zapłaty, raczej nam to zasygnalizuje na początku.
Po trzecie i najważniejsze – wyjaśnianie idei autostopu jako podróżowania bez pieniędzy jest problematyczne. Na początku wydawało się, że tak będzie najszybciej i najłatwiej objaśnić, o co nam chodzi. Może i tak. Ale równie łatwo idzie nam z wyjaśnieniem „for fun”. A jeśli ktoś zna angielski, możemy szerzej wyjaśnić, że dla nas to doskonały sposób na poznanie ludzi, pogadanie, a czasu mamy dużo. I jest to w 100% zgodne z prawdą. Jasne, oszczędności w długiej podróży są nie bez znaczenia, jasne, ale tu, w Azji, uwaga!!!
Wielokrotnie przekonywaliśmy się, że jeśli zaczynamy rozmowę, wplatając „for free” itd., ludzie chcą nam kupować bilety na dalszą drogę, robią zrzutki na stacjach benzynowych, chcą dawać, pieniądze (!), jedzenie, ubrania... Tam, gdzie idea autostopu jest nieznana, często napotkani kierowcy nie zdają sobie sprawy, że samo podwiezienie, nawet na pace paru kilometrów, jest wielką pomocą i nie oczekujmy więcej. Mówienie o pieniądzach, a raczej ich braku, niedostatku i deficycie, prowadzić może do sytuacji, że ktoś bardzo chce nam pomóc, ale nie wie jak. Kasy nie chcemy przyjąć, ale autobusu też nie chcemy…- schizofrenia gotowa. W krajach buddyjskich i muzułmańskich przyjmowanie i dawanie pomocy jest chyba nieco bardziej zrytualizowanym systemem – nie nadużywajmy więc gościnności, grzeczności i hojności. Piszę tak, ponieważ zdarza mi się widzieć blogi małolatów, gdzie co i rusz czytamy o tym, jaka to Azja jest „zaje...a”, bo każdy daje Ci kasę, kupuje bilety na autobus, zaprasza na obiad (podobna kwestia jest z couchsurfingiem, ale to temat na odrębny post). Nawet jeśli mamy niewielki budżet, to pamiętajmy, że myślimy europejskimi kategoriami i dla nas „mało” niekoniecznie oznacza to samo, co tutaj.
Poza tym, nikt nam w końcu nie każe jeździć.
Skąd to wymądrzanie? Ano, z nauki na, li i jedynie, własnych błędach. Ale grunt to wyciągać wnioski i nie powtarzać tego, co, moim zdaniem, nie było najlepszym rozwiązaniem.Równie dobrze ludziom łatwo jest zrozumieć "for fun" jak "no money".
I choć i tak niektórzy ze śmiechem nam mówią „you are crazy”, to jest to skuteczne.
Tytułem podsumowania – czasem można wyczytać opinie, że w krajach, gdzie ludzie nie znają idei autostopu, jest ciężko, bo koncept nie istnieje. Guzik prawda. W końcu tu chodzi tylko o pomoc, która ma nic nie kosztować tego, kto ją oferuje. Jest to więc bez znaczenia, czy w danym języku istnieje odpowiednik słowa "hitchhiking".
Ot, voila, takie nasze skromniusie refleksje na końcówkę pobytu w Azji Południowo-Wschodniej. Nie mam pojęcia jak sprawy mają się na innych kontynentach.
Na koniec prośba do autostopowiczów i nie tylko – jakie są wasze refleksje w tym temacie? Czekamy na podobne opinie, hejty, refleksje, przeżycia, historie nudne i mrożące krew w żyłach.
Poradom, złotym myślom, mykom, patentom i autostopowym trikom mówimy stanowcze „NIE”
--
Autor: Dorota i Bartek , blog: Agrafka i sznurek, czyli (etno)wyprawa , 11/02/2015 04:56:00 AM
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Please Logowanie or Zarejestruj się to join the conversation.
- Albin
- Autor
- Wylogowany
- Administrator
Less
Więcej
- Posty: 6281
- Otrzymane podziękowania: 3
9 lata 1 miesiąc temu #13619
przez Albin
Piątek, 16 października. Droga z KL do Penangu wydawała się błahostką. 300 kilometrów w Malezji spokojnie można przejechać w trzy godziny. Byliśmy tak pewni samych siebie i uprzejmości Malezyjczyków, że nie fatygowaliśmy się nawet z przejazdem na wylotówkę. Bartek, podczas swojej codziennej w Malezji porcji biegania „wyczaił” stację benzynową 300 metrów od naszej miejscówki i tam też udaliśmy się w piątek. Chciałoby się napisać, że było to „o świcie”, tak jak zawsze staramy się z autostopem, ale nieoczekiwana robota do skończenia + trudności z pobudką o poranku, sprawiły, że na stację Petronas dotarliśmy dopiero przed 9.00.
Nie zdążyliśmy nawet postawić plecaków, gdy zatrzymał się pewien Hindus. Na początku chciał kasę, ale wytłumaczyliśmy mu, mniej więcej, jak działa autostop w naszym rozumieniu i podziękowaliśmy za zatrzymanie, żegnając się i życząc miłego dnia. Facet jednak pomyślał kilka sekund i uznał, że w końcu i tak jedzie dalej, więc nas zabierze. Wywiózł nas, wydawać by się mogło, w świetne miejsce, bo na główną drogę North-South (E1), czyli naszą docelową autostradę. Trzeba jednak dodać, że mieliśmy do pokonania dwie drobniutkie przeszkody:
1. Cały czas znajdowaliśmy się na południu KL, a sieć krzyżujących się dróg i estakad do pokonania nigdy nie wróży nic dobrego dla autostopowicza:)
2. O tym, że jesteśmy na autostradzie Północ-Południe, informował nas również znak na drodze. Johor Bahru 330 km. Byliśmy więc na „naszej” drodze, tyle że w kierunku południowym.
W związku z powyższym musieliśmy jakoś przeciąć jakieś 20 pasów autostrady. Znajdowaliśmy się jednak na wysokości bramek, więc mogliśmy to zrobić bez ryzyka utraty życia lub zdrowia, a panie mundurowe na bramkach same wskazały nam najlepszą trasę między budkami i szlabanami.
No więc stanęliśmy po drugiej stronie i tak utknęliśmy na jakieś...2,5 godziny. Oczywiście w tym czasie mnóstwo samochodów zatrzymywało się, oferując podwózkę praktycznie w dowolne miejsce w KL, ale w centrum. Nie było to zresztą wielkim zaskoczeniem – byliśmy, jak już pisałam, ciągle nieco przed sercem tej metropolii. Uratować mógł nas tylko ktoś, kto rzeczywiście wyjeżdżałby z miasta. W końcu, po dwóch godzinach, kiedy wypiliśmy całą wodę, herbatę chryzantemową i wyskubaliśmy ostatnie orzeszki ziemne, zatrzymał się uśmiechnięty Malezyjczyk, który zawiózł nas na tzw. rest area, pierwszą na autostradzie! Wyjechaliśmy więc definitywnie z miasta i byliśmy w doskonałym miejscu. Z tego wszystkiego zrobiła się pora lunchowa, z czego skwapliwie skorzystaliśmy, fundując sobie obiadek w jednej z licznych jadłodajni.
Stanęliśmy na wyjeździe z parkingu. Staliśmy tak kilkanaście minut. W którymś momencie przejechało czarne Volvo S40 z podrasowanym silnikiem. Za kółkiem Hindus z petem w ustach i łokciem na zewnątrz. – Do tego, to bym nie wsiadła, nawet gdyby się zatrzymał – Dorota nie kryła obrzydzenia, spoglądając na ten jakże znajomy z polskich dróg obrazek. Po kilku minutach to samo Volvo stało tuż przy nas, a my pakowaliśmy manatki do środka. Jak się okazało Hindus również sobie nas upatrzył, ale najpierw musiał zatankować. Już podczas zmiany biegu na „dwójkę” dotarło do nas, że mamy do czynienia z bardzo fajną osobą, a nasza ocena „na pierwszy rzut oka” zawiodła na całej linii. Nasz Hindus był miłośnikiem wędkowania i typem faceta w stylu „do rany przyłóż”. Dowiózł nas jakieś 20-30 kilometrów. Jak się okazało, była to kluczowa podwózka. Dlaczego?
Otóż, jak staliśmy na wyjeździe ze stacji, naszą uwagę zwrócił oldskulowy, wielki merc z biało-błękitnymi płomieniami na masce. Samochód niczym z jakiegoś amerykańskiego filmu. Kierowca minął nas, machając, ale nie zatrzymał się. Traf jednak chciał, że tę samą ciężarówkę spotkaliśmy właśnie te kilkadziesiąt kilometrów dalej. Facet znów nas zobaczył, zaczął się śmiać i zaprosił do szoferki. Razem przejechaliśmy ponad 200 kilometrów, po drodze robiąc kilka przystanków: na owoce, toaletę, tankowanie benzyny ściąganej na lewo i na widoczki. Dowiedzieliśmy się, że cacuszko na kółkach ma dokładnie… 51 lat!!! Choć w środku najsprawniej działającym mechanizmem, poza skrzynią biegów, był mały, przymocowany do tapicerki wiatrak, auto było nieźle utrzymane. Błękitno-srebrzysty wzór był dziełem samego właściciela samochodu, który zadbał także o estetyczny wygląd w środku, stąd wnętrze również witało kolorem nieba, idealnie komponując się z nalepką jednego z hinduistycznych bóstw na samiutkim środku przedniej szyby. Co tu dużo mówić jechało się świetnie, wygodnie, ale też nieśpiesznie.
Za to, gdy wylądowaliśmy na kolejnej stacji benzynowej mieliśmy już niecałe 80 km do celu. Do tego po niespełna 2 minutach z piskiem opon zatrzymał się poczciwy, czerwony Proton z uroczą rodziną Hindusów. Widać tego dnia mieliśmy szczęście akurat do nich. Za to też lubimy autostop w Malezji – w ciągu kilku godzin jesteś w Chinach, Indiach i samej Malezji, choć zazwyczaj, gdy się pytamy, gdzie się kto urodził, to 99% pochodzi stąd i to najczęściej ich dziadkowie wyemigrowali. Czasem są to na tyle stare dzieje, że ludzie nie są w stanie dokładnie wskazać regionu pochodzenia swoich przodków. W każdym razie ta mieszanka narodowościowa, językowa i kulturowa daje więcej tematów do konwersacji.
Wracając do poczciwego, czerwonego Protona, mega pozytywna rodzinka dowiozła nas do bramek przed Butterworth, skąd po parunastu minutach udało nam się złapać autobus do centrum Butterworth. A tam mieliśmy już upatrzone „jedzeniownie”, więc nie pozostawało nic jak delektować się mrożoną herbatą i kolacją, czekając na naszego przyjaciela. A ten miał nas zgarnąć w ciągu godziny.
W sumie, jakby nie liczyć, 13 godzin w drodze. Długo. Ale dla tych wszystkich historyjek, 50-letniego merca i wędkarza z petem, warto było poświęcić każdą minutkę
Autor: Dorota i Bartek , blog: Agrafka i sznurek, czyli (etno)wyprawa , 10/27/2015 05:08:00 PM
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Autostopem do Chin. vol 1 was created by Albin
Agrafka i sznurek, czyli (etno)wyprawa] Autostopem do Chin. vol 1
Piątek, 16 października. Droga z KL do Penangu wydawała się błahostką. 300 kilometrów w Malezji spokojnie można przejechać w trzy godziny. Byliśmy tak pewni samych siebie i uprzejmości Malezyjczyków, że nie fatygowaliśmy się nawet z przejazdem na wylotówkę. Bartek, podczas swojej codziennej w Malezji porcji biegania „wyczaił” stację benzynową 300 metrów od naszej miejscówki i tam też udaliśmy się w piątek. Chciałoby się napisać, że było to „o świcie”, tak jak zawsze staramy się z autostopem, ale nieoczekiwana robota do skończenia + trudności z pobudką o poranku, sprawiły, że na stację Petronas dotarliśmy dopiero przed 9.00.
Nie zdążyliśmy nawet postawić plecaków, gdy zatrzymał się pewien Hindus. Na początku chciał kasę, ale wytłumaczyliśmy mu, mniej więcej, jak działa autostop w naszym rozumieniu i podziękowaliśmy za zatrzymanie, żegnając się i życząc miłego dnia. Facet jednak pomyślał kilka sekund i uznał, że w końcu i tak jedzie dalej, więc nas zabierze. Wywiózł nas, wydawać by się mogło, w świetne miejsce, bo na główną drogę North-South (E1), czyli naszą docelową autostradę. Trzeba jednak dodać, że mieliśmy do pokonania dwie drobniutkie przeszkody:
1. Cały czas znajdowaliśmy się na południu KL, a sieć krzyżujących się dróg i estakad do pokonania nigdy nie wróży nic dobrego dla autostopowicza:)
2. O tym, że jesteśmy na autostradzie Północ-Południe, informował nas również znak na drodze. Johor Bahru 330 km. Byliśmy więc na „naszej” drodze, tyle że w kierunku południowym.
W związku z powyższym musieliśmy jakoś przeciąć jakieś 20 pasów autostrady. Znajdowaliśmy się jednak na wysokości bramek, więc mogliśmy to zrobić bez ryzyka utraty życia lub zdrowia, a panie mundurowe na bramkach same wskazały nam najlepszą trasę między budkami i szlabanami.
No więc stanęliśmy po drugiej stronie i tak utknęliśmy na jakieś...2,5 godziny. Oczywiście w tym czasie mnóstwo samochodów zatrzymywało się, oferując podwózkę praktycznie w dowolne miejsce w KL, ale w centrum. Nie było to zresztą wielkim zaskoczeniem – byliśmy, jak już pisałam, ciągle nieco przed sercem tej metropolii. Uratować mógł nas tylko ktoś, kto rzeczywiście wyjeżdżałby z miasta. W końcu, po dwóch godzinach, kiedy wypiliśmy całą wodę, herbatę chryzantemową i wyskubaliśmy ostatnie orzeszki ziemne, zatrzymał się uśmiechnięty Malezyjczyk, który zawiózł nas na tzw. rest area, pierwszą na autostradzie! Wyjechaliśmy więc definitywnie z miasta i byliśmy w doskonałym miejscu. Z tego wszystkiego zrobiła się pora lunchowa, z czego skwapliwie skorzystaliśmy, fundując sobie obiadek w jednej z licznych jadłodajni.
Stanęliśmy na wyjeździe z parkingu. Staliśmy tak kilkanaście minut. W którymś momencie przejechało czarne Volvo S40 z podrasowanym silnikiem. Za kółkiem Hindus z petem w ustach i łokciem na zewnątrz. – Do tego, to bym nie wsiadła, nawet gdyby się zatrzymał – Dorota nie kryła obrzydzenia, spoglądając na ten jakże znajomy z polskich dróg obrazek. Po kilku minutach to samo Volvo stało tuż przy nas, a my pakowaliśmy manatki do środka. Jak się okazało Hindus również sobie nas upatrzył, ale najpierw musiał zatankować. Już podczas zmiany biegu na „dwójkę” dotarło do nas, że mamy do czynienia z bardzo fajną osobą, a nasza ocena „na pierwszy rzut oka” zawiodła na całej linii. Nasz Hindus był miłośnikiem wędkowania i typem faceta w stylu „do rany przyłóż”. Dowiózł nas jakieś 20-30 kilometrów. Jak się okazało, była to kluczowa podwózka. Dlaczego?
Otóż, jak staliśmy na wyjeździe ze stacji, naszą uwagę zwrócił oldskulowy, wielki merc z biało-błękitnymi płomieniami na masce. Samochód niczym z jakiegoś amerykańskiego filmu. Kierowca minął nas, machając, ale nie zatrzymał się. Traf jednak chciał, że tę samą ciężarówkę spotkaliśmy właśnie te kilkadziesiąt kilometrów dalej. Facet znów nas zobaczył, zaczął się śmiać i zaprosił do szoferki. Razem przejechaliśmy ponad 200 kilometrów, po drodze robiąc kilka przystanków: na owoce, toaletę, tankowanie benzyny ściąganej na lewo i na widoczki. Dowiedzieliśmy się, że cacuszko na kółkach ma dokładnie… 51 lat!!! Choć w środku najsprawniej działającym mechanizmem, poza skrzynią biegów, był mały, przymocowany do tapicerki wiatrak, auto było nieźle utrzymane. Błękitno-srebrzysty wzór był dziełem samego właściciela samochodu, który zadbał także o estetyczny wygląd w środku, stąd wnętrze również witało kolorem nieba, idealnie komponując się z nalepką jednego z hinduistycznych bóstw na samiutkim środku przedniej szyby. Co tu dużo mówić jechało się świetnie, wygodnie, ale też nieśpiesznie.
Za to, gdy wylądowaliśmy na kolejnej stacji benzynowej mieliśmy już niecałe 80 km do celu. Do tego po niespełna 2 minutach z piskiem opon zatrzymał się poczciwy, czerwony Proton z uroczą rodziną Hindusów. Widać tego dnia mieliśmy szczęście akurat do nich. Za to też lubimy autostop w Malezji – w ciągu kilku godzin jesteś w Chinach, Indiach i samej Malezji, choć zazwyczaj, gdy się pytamy, gdzie się kto urodził, to 99% pochodzi stąd i to najczęściej ich dziadkowie wyemigrowali. Czasem są to na tyle stare dzieje, że ludzie nie są w stanie dokładnie wskazać regionu pochodzenia swoich przodków. W każdym razie ta mieszanka narodowościowa, językowa i kulturowa daje więcej tematów do konwersacji.
Wracając do poczciwego, czerwonego Protona, mega pozytywna rodzinka dowiozła nas do bramek przed Butterworth, skąd po parunastu minutach udało nam się złapać autobus do centrum Butterworth. A tam mieliśmy już upatrzone „jedzeniownie”, więc nie pozostawało nic jak delektować się mrożoną herbatą i kolacją, czekając na naszego przyjaciela. A ten miał nas zgarnąć w ciągu godziny.
W sumie, jakby nie liczyć, 13 godzin w drodze. Długo. Ale dla tych wszystkich historyjek, 50-letniego merca i wędkarza z petem, warto było poświęcić każdą minutkę
Autor: Dorota i Bartek , blog: Agrafka i sznurek, czyli (etno)wyprawa , 10/27/2015 05:08:00 PM
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Please Logowanie or Zarejestruj się to join the conversation.
Czas generowania strony: 0.354 s.