- Posty: 6282
- Otrzymane podziękowania: 3
Szczyt Lenina - Relacja z wyprawy
- Albin
- Autor
- Wylogowany
- Administrator
Less
Więcej
9 lata 10 miesiąc temu - 9 lata 10 miesiąc temu #12322
przez Albin
Dnia 26 lipca 2014 roku samodzielnie zorganizowana wyprawa w składzie Łukasz Kocewiak i Jakub Szczerba kończy się pełnym sukcesem. Celem było zdobycie w stylu alpejskim jednego ze szczytów w górach Pamir mierzącego ponad 7000 metrów wysokości. Mowa tutaj o Piku Lenina (7134m n.p.m), który znajduje się na pograniczu Kirgizji i Tadżykistanu. Sam szczyt, dla niektórych niefortunnie, nosi nazwę jednego z twórców komunizmu. Od 2006 po stronie tadżyckiej na szczyt oficjalnie się mówi Qullai Abuali ibni Sino. Wydaje się jednak, że w Kirgizji raczej szybko go nie przemianują, gdyż współpraca tego kraju z dawnego bloku wschodniego z Rosją z roku na rok coraz bardziej się zacieśnia.
Na szczyt nie wydaje się być tak bardzo daleko. I tak już 8 lipca pod wieczór po kilkunastu godzinach w samolocie oraz prawie tak samo długim czasie w taksówce z Biszkeku docieramy do Oszu, ostatniego przyczółka cywilizacji. Nie ma co zwlekać. Już następnego dnia z samego rana opuszczamy dostatek wszystkiego i komfort, jakie oferowało nam miasto Osz i ruszamy w góry. Zanim jednak trafimy na Łukową Polanę, gdzie rozpocznie się nasza wędrówka na szczyt, musimy spędzić jeszcze kilka godzin w taksówce lawirując niczym łyżwiarz figurowy na lodzie po krętych górskich drogach na wysokości dochodzącej nawet do 3200-3400m n.p.m.
Tylko w bazie wypadowej możemy nacieszyć się soczystą zielenią traw. Polana Łukowa jest usytuowana na wysokości około 3500m n.p.m. i tutaj właśnie mieści się baza wypadowa (ang. Base Camp) na Pik Lenina. Tutaj wszystko się zaczyna, to tutaj też najdalej można dojechać samochodem. Na tej wysokości dość łatwo jest rozpocząć aklimatyzację i wypoczywać po wyczerpującym działaniu w wyżej położonych obozach. Zostajemy tutaj i adaptujemy się do wysokości jednocześnie filozofując ze wzrokiem wpatrzonym w dominujący w otoczeniu szczyt, cel naszej wyprawy. Także w ramach przystosowywania organizmu do wysokości wędrujemy z częścią naszego bagażu do obozu pierwszego (ang. Camp 1), gdzie zostawiamy depozyt.
Najdalej wysunięta jedynka tuż przy krawędzi lodowca. Po kilku nocach na cebulowej polanie i przy ogólnie dobrym samopoczuciu jednogłośnie postanawiamy przenieść się do obozu pierwszego. Zanim jednak tam dojdziemy, czeka nas jeszcze kilka godzin dość intensywnego trekkingu. Najdalej wysunięty obóz pierwszy stoi praktycznie na samej krawędzi lodowca. Dojście do tego miejsca wymaga przejścia długich trawersów, przeprawienia się przez kilka strumyków, a ostatni odcinek musimy pokonać po lodzie i przeskoczyć nawet kilka wąskich szczelin lodowcowych.
W obozie pierwszym czujemy się prawie jak w domu. Po wstępnej kilkudniowej aklimatyzacji w obozie pierwszym ruszamy do dwójki. Dobrze się czujemy, więc jest plan, żeby przyspieszyć lekko aklimatyzację i od razu nocować na górze. Droga do dwójki znajdującej się na około 5400m n.p.m. wiedzie cały czas przez lodowiec. Można powiedzieć, że od tego miejsca zaczyna się ekspedycja. Lodowiec jest olbrzymi i posiekany szczelinami lodowcowymi wzdłuż i wszerz. Po pokonaniu wszelkich przewyższeń między jedynką i dwójką faktycznie dochodzimy do wypłaszczenia. I tutaj przed naszymi oczami ukazuje się upragniony obóz. Niewiele się zastanawiając szybko znajdujemy miejsce na biwak i już po kilku minutach nowa żółta kopuła stoi pomiędzy lasem innych namiotów kolorowo mieniących się w promieniach powoli chylącego się ku zachodowi słońca
Za plecami zostawiamy niknący w oddali obóz pierwszy. Nie zapominajmy, że jesteśmy już dość wysoko i spanie tutaj nie należy do przyjemności. Mówi się, że powyżej 5500m n.p.m. nie ma mowy o długotrwałej egzystencji dla większości ludzi, tam należy przebywać jak najkrócej, ponieważ z dnia na dzień nasz organizm ulega wyniszczeniu. Aklimatyzacja zajmuje nam kilka dni spędzonych na wędrowaniu pomiędzy jedynką i dwójką. Do obozu trzeciego decydujemy się przenieść, kiedy bez problemu jesteśmy w stanie spać i funkcjonować na tak znacznej wysokości.
Całkiem tutaj przyjemnie na 5700m n.p.m. Tak więc zwijamy cały obóz i zabieramy wszystko ze sobą do trójki. Powoli zaczynam się przystosowywać do tej wysokości. Oczywiście bez dwóch zdań podejście do Camp 3 jest bardzo upierdliwe niezależnie od tego, czy jesteśmy w dobrej kondycji, czy w trochę gorszej. Cały czas to samo nachylenie i co najgorsze, aż do samego końca nie widać celu. Dopiero na dosłownie kilka metrów przed obozem wyłaniają się pierwsze namioty.
Namioty agencyjne w trójce pośród chmur wyglądają, jak oderwane od rzeczywistości. Nie ma co tutaj długo siedzieć na 6100m n.p.m. Decydujemy się na atak szczytowy zaraz następnego dnia. Budzik nastawiony na trzecią, śnieg stopiony, gorąca herbata w termosie, racja żywieniowa wydzielona, nastroje w zespole dobre. Pierwsza próba ataku szczytowego ze względu na złe warunki pogodowe zakończyła się niepowodzeniem. Nie dajemy za wygraną i zostajemy jeszcze jedną noc. Następnego dnia wyruszamy później, żeby uniknąć przenikliwego ziąbu przed wschodem słońca. Rozpoczynamy nasz marsz, krok po kroku i powoli.
Poranek podczas ataku szczytowego wita nas bardzo leniwie. Dodatkowy dzień wegetowania na wysokości dobrze wpłynął na ogólną kondycję. Z minuty na minutę czuję się coraz lepiej. Coraz silniejsze promienie porannego słońca przyspieszają rozruch i rozgrzewają kończyny. Czuję moc. Krok za krokiem i tak do przodu w rytm pulsującej krwi w tętnicy szyjnej. Nie ma co się tutaj za dużo zastanawiać, tylko naparzać. Po koło 9 godzinach i wyczerpującym, wręcz wyniszczającym, wysiłku stajemy na łysinie Lenina. Osłabienie i objawy choroby wysokogórskiej zmuszają nas do szybkiego zejścia.
Udało się! Jesteśmy na szczycie. Bariera 7000m pokonana.
Schodząc w dół mijamy te same znane miejsca. Niewiarygodne jak szybko można pokonać tę samą drogę w odwrotnym kierunku. Praktycznie nogi same idą do przodu, a z każdym metrem niżej czujemy, jak ilość tlenu w powietrzu się zwiększa i siły wracają.
Wyprawa zakończyła się pełnym sukcesem, jednakże niespodziewane problemy zdrowotne związane z wysokością pokazały nam, jak dużo nie do końca zależy od nas samych. Nam ta góra też dała sporo do myślenia. Z pewnością dobrze się zastanowimy i przeanalizujemy wszystkie za i przeciw zanim znowu zdecydujemy się postawić nogę powyżej siedmiu tysięcy metrów. Na takiej wysokości należy liczyć się z ryzykiem uszczerbku na zdrowiu.
Obszerną relację z wyprawy na Szczyt Lenina można znaleźć także na blogu Kartka z Podróży.
Tekst: Łukasz Kocewiak
Zdjęcia: Łukasz Kocewiak i Jakub Szczerba
Link: www.kartkazpodrozy.pl/search/label/Pik Lenina
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Szczyt Lenina - Relacja z wyprawy was created by Albin
Na łysinie Lenina - relacja z wyprawy na Szczyt Lenina
Dnia 26 lipca 2014 roku samodzielnie zorganizowana wyprawa w składzie Łukasz Kocewiak i Jakub Szczerba kończy się pełnym sukcesem. Celem było zdobycie w stylu alpejskim jednego ze szczytów w górach Pamir mierzącego ponad 7000 metrów wysokości. Mowa tutaj o Piku Lenina (7134m n.p.m), który znajduje się na pograniczu Kirgizji i Tadżykistanu. Sam szczyt, dla niektórych niefortunnie, nosi nazwę jednego z twórców komunizmu. Od 2006 po stronie tadżyckiej na szczyt oficjalnie się mówi Qullai Abuali ibni Sino. Wydaje się jednak, że w Kirgizji raczej szybko go nie przemianują, gdyż współpraca tego kraju z dawnego bloku wschodniego z Rosją z roku na rok coraz bardziej się zacieśnia.
Na szczyt nie wydaje się być tak bardzo daleko. I tak już 8 lipca pod wieczór po kilkunastu godzinach w samolocie oraz prawie tak samo długim czasie w taksówce z Biszkeku docieramy do Oszu, ostatniego przyczółka cywilizacji. Nie ma co zwlekać. Już następnego dnia z samego rana opuszczamy dostatek wszystkiego i komfort, jakie oferowało nam miasto Osz i ruszamy w góry. Zanim jednak trafimy na Łukową Polanę, gdzie rozpocznie się nasza wędrówka na szczyt, musimy spędzić jeszcze kilka godzin w taksówce lawirując niczym łyżwiarz figurowy na lodzie po krętych górskich drogach na wysokości dochodzącej nawet do 3200-3400m n.p.m.
Tylko w bazie wypadowej możemy nacieszyć się soczystą zielenią traw. Polana Łukowa jest usytuowana na wysokości około 3500m n.p.m. i tutaj właśnie mieści się baza wypadowa (ang. Base Camp) na Pik Lenina. Tutaj wszystko się zaczyna, to tutaj też najdalej można dojechać samochodem. Na tej wysokości dość łatwo jest rozpocząć aklimatyzację i wypoczywać po wyczerpującym działaniu w wyżej położonych obozach. Zostajemy tutaj i adaptujemy się do wysokości jednocześnie filozofując ze wzrokiem wpatrzonym w dominujący w otoczeniu szczyt, cel naszej wyprawy. Także w ramach przystosowywania organizmu do wysokości wędrujemy z częścią naszego bagażu do obozu pierwszego (ang. Camp 1), gdzie zostawiamy depozyt.
Najdalej wysunięta jedynka tuż przy krawędzi lodowca. Po kilku nocach na cebulowej polanie i przy ogólnie dobrym samopoczuciu jednogłośnie postanawiamy przenieść się do obozu pierwszego. Zanim jednak tam dojdziemy, czeka nas jeszcze kilka godzin dość intensywnego trekkingu. Najdalej wysunięty obóz pierwszy stoi praktycznie na samej krawędzi lodowca. Dojście do tego miejsca wymaga przejścia długich trawersów, przeprawienia się przez kilka strumyków, a ostatni odcinek musimy pokonać po lodzie i przeskoczyć nawet kilka wąskich szczelin lodowcowych.
W obozie pierwszym czujemy się prawie jak w domu. Po wstępnej kilkudniowej aklimatyzacji w obozie pierwszym ruszamy do dwójki. Dobrze się czujemy, więc jest plan, żeby przyspieszyć lekko aklimatyzację i od razu nocować na górze. Droga do dwójki znajdującej się na około 5400m n.p.m. wiedzie cały czas przez lodowiec. Można powiedzieć, że od tego miejsca zaczyna się ekspedycja. Lodowiec jest olbrzymi i posiekany szczelinami lodowcowymi wzdłuż i wszerz. Po pokonaniu wszelkich przewyższeń między jedynką i dwójką faktycznie dochodzimy do wypłaszczenia. I tutaj przed naszymi oczami ukazuje się upragniony obóz. Niewiele się zastanawiając szybko znajdujemy miejsce na biwak i już po kilku minutach nowa żółta kopuła stoi pomiędzy lasem innych namiotów kolorowo mieniących się w promieniach powoli chylącego się ku zachodowi słońca
Za plecami zostawiamy niknący w oddali obóz pierwszy. Nie zapominajmy, że jesteśmy już dość wysoko i spanie tutaj nie należy do przyjemności. Mówi się, że powyżej 5500m n.p.m. nie ma mowy o długotrwałej egzystencji dla większości ludzi, tam należy przebywać jak najkrócej, ponieważ z dnia na dzień nasz organizm ulega wyniszczeniu. Aklimatyzacja zajmuje nam kilka dni spędzonych na wędrowaniu pomiędzy jedynką i dwójką. Do obozu trzeciego decydujemy się przenieść, kiedy bez problemu jesteśmy w stanie spać i funkcjonować na tak znacznej wysokości.
Całkiem tutaj przyjemnie na 5700m n.p.m. Tak więc zwijamy cały obóz i zabieramy wszystko ze sobą do trójki. Powoli zaczynam się przystosowywać do tej wysokości. Oczywiście bez dwóch zdań podejście do Camp 3 jest bardzo upierdliwe niezależnie od tego, czy jesteśmy w dobrej kondycji, czy w trochę gorszej. Cały czas to samo nachylenie i co najgorsze, aż do samego końca nie widać celu. Dopiero na dosłownie kilka metrów przed obozem wyłaniają się pierwsze namioty.
Namioty agencyjne w trójce pośród chmur wyglądają, jak oderwane od rzeczywistości. Nie ma co tutaj długo siedzieć na 6100m n.p.m. Decydujemy się na atak szczytowy zaraz następnego dnia. Budzik nastawiony na trzecią, śnieg stopiony, gorąca herbata w termosie, racja żywieniowa wydzielona, nastroje w zespole dobre. Pierwsza próba ataku szczytowego ze względu na złe warunki pogodowe zakończyła się niepowodzeniem. Nie dajemy za wygraną i zostajemy jeszcze jedną noc. Następnego dnia wyruszamy później, żeby uniknąć przenikliwego ziąbu przed wschodem słońca. Rozpoczynamy nasz marsz, krok po kroku i powoli.
Poranek podczas ataku szczytowego wita nas bardzo leniwie. Dodatkowy dzień wegetowania na wysokości dobrze wpłynął na ogólną kondycję. Z minuty na minutę czuję się coraz lepiej. Coraz silniejsze promienie porannego słońca przyspieszają rozruch i rozgrzewają kończyny. Czuję moc. Krok za krokiem i tak do przodu w rytm pulsującej krwi w tętnicy szyjnej. Nie ma co się tutaj za dużo zastanawiać, tylko naparzać. Po koło 9 godzinach i wyczerpującym, wręcz wyniszczającym, wysiłku stajemy na łysinie Lenina. Osłabienie i objawy choroby wysokogórskiej zmuszają nas do szybkiego zejścia.
Udało się! Jesteśmy na szczycie. Bariera 7000m pokonana.
Schodząc w dół mijamy te same znane miejsca. Niewiarygodne jak szybko można pokonać tę samą drogę w odwrotnym kierunku. Praktycznie nogi same idą do przodu, a z każdym metrem niżej czujemy, jak ilość tlenu w powietrzu się zwiększa i siły wracają.
Wyprawa zakończyła się pełnym sukcesem, jednakże niespodziewane problemy zdrowotne związane z wysokością pokazały nam, jak dużo nie do końca zależy od nas samych. Nam ta góra też dała sporo do myślenia. Z pewnością dobrze się zastanowimy i przeanalizujemy wszystkie za i przeciw zanim znowu zdecydujemy się postawić nogę powyżej siedmiu tysięcy metrów. Na takiej wysokości należy liczyć się z ryzykiem uszczerbku na zdrowiu.
Obszerną relację z wyprawy na Szczyt Lenina można znaleźć także na blogu Kartka z Podróży.
Tekst: Łukasz Kocewiak
Zdjęcia: Łukasz Kocewiak i Jakub Szczerba
Link: www.kartkazpodrozy.pl/search/label/Pik Lenina
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Ostatnia9 lata 10 miesiąc temu edycja: Albin od.
Please Logowanie or Zarejestruj się to join the conversation.
Czas generowania strony: 0.327 s.