- Posty: 6282
- Otrzymane podziękowania: 3
Lotniska w Polsce i na świecie
Realia podróżowania po Bangladeszu
- Albin
- Autor
- Wylogowany
- Administrator
Less
Więcej
9 lata 10 miesiąc temu #12301
przez Albin
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Realia podróżowania po Bangladeszu was created by Albin
Po pierwsze, po Bangladeszu podróżuje się lepiej, niż można by sądzić, jeśli weźmiemy pod uwagę częstotliwość i wybór środków transportu. Tych ostatnich naprawdę nie brakuje – powiedziałabym nawet, że jest ich czasem w nadmiarze. Począwszy od ryksz rowerowych (pół miliona tylko w Dhace) poprzez tzw. CNG (ryksze motorowe) i ich przeróżne wariacje (tuk tuk, baby taxi, paka ciężarówek), skończywszy na autobusach i pociągach, turysta w Bangladeszu ma w czym wybierać.
Riksz używamy w miastach lub na krótkich dystansach między mniejszymi miejscowościami. Jeżeli chcemy podróżować na dalszych dystansach, to pozostaje nam autokar lub pociąg, z czego zdecydowanie polecam to drugie (o ile się da).
Dziennie na bengalskich drogach ginie około 50 osób. Ilu jest rannych, wolę nie myśleć. Za każdym razem, gdy wpadała nam w ręce jakaś lokalna gazeta, mogliśmy przeczytać o kolejnych tragicznych wypadkach. Trzeba bowiem dodać, że w takim kraju jak Bangladesz, jeśli już do wypadku dochodzi, to nie ginie jedna czy dwie osoby, tylko kilkanaście! Autobusy, ryksze czy nieliczne samochody wypełnione są do granic możliwości. Wszystkie są niemiłosiernie obite, nie mają zderzaków, świateł, za to każdy ma pękniętą przednią szybę. Na używanie pasów bezpieczeństwa jeszcze nikt tu nie wpadł. Oprócz pasażerów siedzących i stojących, dochodzą liczne pakunki wszelkiej maści i przeróżnych gabarytów. Drogi są na tyle wąskie, że ledwo mieszczą dwa autobusy obok siebie. A prawda jest taka, że oprócz tychże, z dróg korzystają również ryksze, rowery, motory i piesi, choć ci ostatni są już kompletnie nieuwzględnieni w przepisach ruchu drogowego. Drogi są nieoświetlone, za to od wczesnego zmierzchu (po 16.00) do godzin rannych, wszystko spowija gęsta mgła, unosząca się znad pól ryżowych i niezliczonych rzek, stawów i jezior. W końcu woda to bengalski żywioł. Jeśli dodamy do tego „kierowców”, którym brak instynktu samozachowawczego, jazda autobusami w Bangladeszu przypomina trochę rosyjską ruletkę. Najgorsza pod tym względem jest najbardziej zatłoczona droga łącząca Dhakę i Chittagong. Jest to istne 180 kilometrów „autostradą do piekła”, gdzie w gęstej mgle na pełnym gazie mijają się rozklekotane autobusy i ciężarówki. Przeżyłam raz i więcej za żadne skarby bym tego nie powtórzyła. Dodam tylko, że jazda np. indyjskimi autokarami przy tych w Bangladeszu, przypomina spokojną i cichą przejażdżkę szeroką drogą pełną kulturalnych, szanujących swoje życie kierowców.
Wobec powyższego, moim zdaniem, jeśli szanujemy takie wartości jak zdrowie i życie, należy wybrać pociąg. Problem w tym, że nie zawsze się da. Kupno biletu kolejowego bywa skomplikowane zwłaszcza w czasie strajków, które są tu oficjalnie najbardziej popularną formą protestu wobec władz, a nieoficjalnie po prostu dobrą okazją do demonstracji, spalenia rikszy i rzucenia kilku cegieł w pierwszy lepszy pojazd. Hartale, czyli owe protesty, przybierają na sile w grudniu i styczniu, ponieważ jest to czas wyborów, tudzież ich rocznic.
W tak przeludnionym kraju kompletny zastój środków transportu byłby prawdziwą klęską. Strajki więc nie oznaczają, że transportu zupełnie nie ma, ale jedynie, że jest on mniej dostępny. Plusem jest to, że hartale są zupełnie legalne i wszyscy wiedzą wcześniej, że np. 1 stycznia lepiej nie wybierać się w podróż. Poza tym, teoretycznie trwają one zawsze od szóstej do osiemnastej, co oznacza, że wieczorami już można się przemieszczać. Nasze doświadczenie pokazuje, że zawsze dojechać się da, ewentualnie trzeba dłużej poczekać lub kupić wcześniej bilet (na pociąg), aby dostać miejsce siedzące lub w ogóle jakiekolwiek miejsce. Podobno w czasie demonstracji, niektórzy lubią sobie urozmaicać czas, rzucając kamieniami w pociągi i autobusy. Dlatego konduktorzy wagonów najczęściej każą Wam zamknąć okno i opuścić metalową kurtynę. Nici z widoczków. W autobusie tego patentu nie ma, ale wiele razy widziałam pęknięte szyby obok miejsc dla pasażerów. Wolę nie myśleć od czego.
Czas przejazdu autokaru jak i kolei jest tyleż podobny co nieprzewidywalny. Średnio jedziemy 20-30 kilometrów na godzinę, przy czym trzeba doliczyć dodatkowy czas, jeśli wjeżdżamy do lub wyjeżdżamy z Dhaki.
Tak jak pisałam, duża ilość środków transportu przyczynia się do jego większej dywersyfikacji. Ale nie oszukujmy się. Możemy mieć autobus z klimatyzacją i lepszymi siedzeniami (oczywiście droższy), ale naszym kierowcą i tak będzie psychopata, który nadal nie wie, że wyprzedzanie „na czwartego” kolumny ciężarówek na łuku w środku nocy, jest odrobinę niebezpieczne. Jeśli natomiast chodzi o pociągi, to, jeśli tylko są miejsca, zawsze dostaniemy miejscówkę. A jak już te są wykupione, to pozostaje nam miejsce stojące. Bywa i tak, choć rzadko, że czasem już nawet nie sprzedają tych ostatnich. Może się tak zdarzyć właśnie w okresie strajków. Najniższa klasa w pociągach międzymiastowych (intercity) jest bardzo porządna. W pociągach lokalnych (local) już trochę mniej, ale nadal nie ma tragedii. Na niektórych trasach mamy także opcję sleeper, czyli zamykany przedział z czterema kuszetkami. Ale to już luksusy…
Na koniec sprawa najciekawsza. Nawet gdy wszystkie bilety są wyprzedane, nie znaczy to, że ich definitywnie nie dostaniemy. Możemy je sobie załatwić na tzw. czarnym rynku. Najlepiej pytać o to w przydworcowych hotelach lub pokręcić się na dworcu. Nie do końca rozgryźliśmy system, ale wygląda na to, że ponieważ podróżnych jest zawsze więcej niż miejsc, to jak tylko pojawiają się bilety w sprzedaży, koniki wykupują ich od razu kilkadziesiąt, sprzedając je potem za 200% ceny. Niezłe, co? Jest to już zjawisko tak powszechne, że niektórzy nawet nie fatygują się na dworzec, tylko walą prosto do koleżków z black marketu.
Na razie, zarówno na autobus jak i na pociąg, nie kupimy biletów przez Internet. Ale sama sprawa kupna nie stanowi problemu. Bilet na pociąg kupujemy na dworcu. W końcu ktoś nam wskaże właściwe okienko i w końcu ktoś nas łaskawie wpuści w jego pobliże, po tym jak 20 osób wciśnie się przed nami. Z autobusem jest dużo prościej, bo wystarczy tylko krzyknąć nazwę miejscowości i ktoś nam wskaże kogoś kto zna pana, który taki bilet nam sprzeda. Autobusy na wiele tras jeżdżą mniej więcej co 10 minut. Na ogół, jak tylko kupicie bilet, w tej samej sekundzie i w wielkim pośpiechu ktoś Was zaprowadzi pod właściwy autobus, wrzuci Wam bagaż do luku i wskaże miejsca siedzące. Reasumując, zazwyczaj kupno biletu, zwłaszcza na autobus, jest bardzo łatwe. Zazwyczaj. Raz, było to w Chittagong, kupowaliśmy bilet do Bandarban – popularnego tzw. górskiego kurortu, który jest atrakcją nr 1 zaraz po Cox’s Bazar (plażowy kurort przywodzący na myśl Costa del Sol po przejściu klęski żywiołowej). Dojechaliśmy na dworzec i udaliśmy się do kasy biletowej wskazanej przez ludzi. Tam już czekało parę osób. Parę osób w Bangladeszu znaczy jakieś sześćdziesiąt. I każda z tych osób jechała do Bandarban i każda oczywiście chciała tam dojechać najbliższym autokarem. Ale w okienku nie było nikogo. Aha, aby było ciekawiej i bardziej wyczynowo, okienka były dwa. Do ostatniej sekundy nikt nie wiedział, przy którym z nich pojawi się pan od biletów. To, co działo się, gdy ten upragniony przez wszystkich moment nastąpił, można porównać do kryzysowej sytuacji na giełdzie, kiedy od kupna czy sprzedaży, zależy Twoje dalsze życie. Ludzie na oślep wciskali pieniądze panu od biletów, ten równie na oślep je przechwytywał i wyrzucał bilety gdzieś w tłum. Oczywiście, nie muszę mówić, że choć zapieraliśmy się łokciami o kontuar i byliśmy „pierwsi”, nie udało nam się samodzielnie dostać tych biletów. Jakimś cudem, w tym chaosie, bileter nas zauważył i zachował dla nas dwa miejsca. Kiedy więc, po mniej więcej 20 sekundach, kiedy wszystkie miejsce zostały wyprzedane i byliśmy przekonani, że trzeba będzie stoczyć kolejną bitwę, ten miły pan nas zawołał, mówiąc, że nas zauważył i zachował dwa miejsca. Myślę, że bez jego pomocy do dziś byśmy stali na tym dworcu w Chittagongu.
W takim kraju jak Bangladesz nie sposób nie wspomnieć o łodziach i promach. Ich jakość, wielkość i ciężar ładunku mogą się diametralnie różnić. Zdarzyło nam się płynąć drewnianą łodzią na workach z mąką, gdzie burta ledwo wystawała ponad powierzchnią wody. Zdarzało nam się widzieć małe łódki, które były tak wyładowane, że płynąc, ludzie nieustannie wylewali z nich wodę. Cóż, tak jak w przypadku autobusów, przewozi się tyle towaru, ile jest do przewiezienia, a nie na ile pozwalają normy czy choćby zdrowy rozsądek.
Autostop zaryzykowaliśmy raz, na próbę, na bocznej drodze. Było miło, ale za 3 kilometry podwózki kierowcy chcieli co łaska 200 taka (prawie 3 dolary, za które można przejechać 200 km autobusem lub pociągiem).
Życzymy powodzenia, kierowców, którym się nie spieszy i wolnych miejscówek w pociągach!
Autor: Dorota i Bartek , blog: agrafka i sznurek, czyli (etno)wyprawa , 1/08/2015 03:41:00 PM
Riksz używamy w miastach lub na krótkich dystansach między mniejszymi miejscowościami. Jeżeli chcemy podróżować na dalszych dystansach, to pozostaje nam autokar lub pociąg, z czego zdecydowanie polecam to drugie (o ile się da).
Autobus czy pociąg i dlaczego to drugie?
Dziennie na bengalskich drogach ginie około 50 osób. Ilu jest rannych, wolę nie myśleć. Za każdym razem, gdy wpadała nam w ręce jakaś lokalna gazeta, mogliśmy przeczytać o kolejnych tragicznych wypadkach. Trzeba bowiem dodać, że w takim kraju jak Bangladesz, jeśli już do wypadku dochodzi, to nie ginie jedna czy dwie osoby, tylko kilkanaście! Autobusy, ryksze czy nieliczne samochody wypełnione są do granic możliwości. Wszystkie są niemiłosiernie obite, nie mają zderzaków, świateł, za to każdy ma pękniętą przednią szybę. Na używanie pasów bezpieczeństwa jeszcze nikt tu nie wpadł. Oprócz pasażerów siedzących i stojących, dochodzą liczne pakunki wszelkiej maści i przeróżnych gabarytów. Drogi są na tyle wąskie, że ledwo mieszczą dwa autobusy obok siebie. A prawda jest taka, że oprócz tychże, z dróg korzystają również ryksze, rowery, motory i piesi, choć ci ostatni są już kompletnie nieuwzględnieni w przepisach ruchu drogowego. Drogi są nieoświetlone, za to od wczesnego zmierzchu (po 16.00) do godzin rannych, wszystko spowija gęsta mgła, unosząca się znad pól ryżowych i niezliczonych rzek, stawów i jezior. W końcu woda to bengalski żywioł. Jeśli dodamy do tego „kierowców”, którym brak instynktu samozachowawczego, jazda autobusami w Bangladeszu przypomina trochę rosyjską ruletkę. Najgorsza pod tym względem jest najbardziej zatłoczona droga łącząca Dhakę i Chittagong. Jest to istne 180 kilometrów „autostradą do piekła”, gdzie w gęstej mgle na pełnym gazie mijają się rozklekotane autobusy i ciężarówki. Przeżyłam raz i więcej za żadne skarby bym tego nie powtórzyła. Dodam tylko, że jazda np. indyjskimi autokarami przy tych w Bangladeszu, przypomina spokojną i cichą przejażdżkę szeroką drogą pełną kulturalnych, szanujących swoje życie kierowców.
Wobec powyższego, moim zdaniem, jeśli szanujemy takie wartości jak zdrowie i życie, należy wybrać pociąg. Problem w tym, że nie zawsze się da. Kupno biletu kolejowego bywa skomplikowane zwłaszcza w czasie strajków, które są tu oficjalnie najbardziej popularną formą protestu wobec władz, a nieoficjalnie po prostu dobrą okazją do demonstracji, spalenia rikszy i rzucenia kilku cegieł w pierwszy lepszy pojazd. Hartale, czyli owe protesty, przybierają na sile w grudniu i styczniu, ponieważ jest to czas wyborów, tudzież ich rocznic.
W tak przeludnionym kraju kompletny zastój środków transportu byłby prawdziwą klęską. Strajki więc nie oznaczają, że transportu zupełnie nie ma, ale jedynie, że jest on mniej dostępny. Plusem jest to, że hartale są zupełnie legalne i wszyscy wiedzą wcześniej, że np. 1 stycznia lepiej nie wybierać się w podróż. Poza tym, teoretycznie trwają one zawsze od szóstej do osiemnastej, co oznacza, że wieczorami już można się przemieszczać. Nasze doświadczenie pokazuje, że zawsze dojechać się da, ewentualnie trzeba dłużej poczekać lub kupić wcześniej bilet (na pociąg), aby dostać miejsce siedzące lub w ogóle jakiekolwiek miejsce. Podobno w czasie demonstracji, niektórzy lubią sobie urozmaicać czas, rzucając kamieniami w pociągi i autobusy. Dlatego konduktorzy wagonów najczęściej każą Wam zamknąć okno i opuścić metalową kurtynę. Nici z widoczków. W autobusie tego patentu nie ma, ale wiele razy widziałam pęknięte szyby obok miejsc dla pasażerów. Wolę nie myśleć od czego.
Czas przejazdu autokaru jak i kolei jest tyleż podobny co nieprzewidywalny. Średnio jedziemy 20-30 kilometrów na godzinę, przy czym trzeba doliczyć dodatkowy czas, jeśli wjeżdżamy do lub wyjeżdżamy z Dhaki.
Tak jak pisałam, duża ilość środków transportu przyczynia się do jego większej dywersyfikacji. Ale nie oszukujmy się. Możemy mieć autobus z klimatyzacją i lepszymi siedzeniami (oczywiście droższy), ale naszym kierowcą i tak będzie psychopata, który nadal nie wie, że wyprzedzanie „na czwartego” kolumny ciężarówek na łuku w środku nocy, jest odrobinę niebezpieczne. Jeśli natomiast chodzi o pociągi, to, jeśli tylko są miejsca, zawsze dostaniemy miejscówkę. A jak już te są wykupione, to pozostaje nam miejsce stojące. Bywa i tak, choć rzadko, że czasem już nawet nie sprzedają tych ostatnich. Może się tak zdarzyć właśnie w okresie strajków. Najniższa klasa w pociągach międzymiastowych (intercity) jest bardzo porządna. W pociągach lokalnych (local) już trochę mniej, ale nadal nie ma tragedii. Na niektórych trasach mamy także opcję sleeper, czyli zamykany przedział z czterema kuszetkami. Ale to już luksusy…
Na koniec sprawa najciekawsza. Nawet gdy wszystkie bilety są wyprzedane, nie znaczy to, że ich definitywnie nie dostaniemy. Możemy je sobie załatwić na tzw. czarnym rynku. Najlepiej pytać o to w przydworcowych hotelach lub pokręcić się na dworcu. Nie do końca rozgryźliśmy system, ale wygląda na to, że ponieważ podróżnych jest zawsze więcej niż miejsc, to jak tylko pojawiają się bilety w sprzedaży, koniki wykupują ich od razu kilkadziesiąt, sprzedając je potem za 200% ceny. Niezłe, co? Jest to już zjawisko tak powszechne, że niektórzy nawet nie fatygują się na dworzec, tylko walą prosto do koleżków z black marketu.
Na razie, zarówno na autobus jak i na pociąg, nie kupimy biletów przez Internet. Ale sama sprawa kupna nie stanowi problemu. Bilet na pociąg kupujemy na dworcu. W końcu ktoś nam wskaże właściwe okienko i w końcu ktoś nas łaskawie wpuści w jego pobliże, po tym jak 20 osób wciśnie się przed nami. Z autobusem jest dużo prościej, bo wystarczy tylko krzyknąć nazwę miejscowości i ktoś nam wskaże kogoś kto zna pana, który taki bilet nam sprzeda. Autobusy na wiele tras jeżdżą mniej więcej co 10 minut. Na ogół, jak tylko kupicie bilet, w tej samej sekundzie i w wielkim pośpiechu ktoś Was zaprowadzi pod właściwy autobus, wrzuci Wam bagaż do luku i wskaże miejsca siedzące. Reasumując, zazwyczaj kupno biletu, zwłaszcza na autobus, jest bardzo łatwe. Zazwyczaj. Raz, było to w Chittagong, kupowaliśmy bilet do Bandarban – popularnego tzw. górskiego kurortu, który jest atrakcją nr 1 zaraz po Cox’s Bazar (plażowy kurort przywodzący na myśl Costa del Sol po przejściu klęski żywiołowej). Dojechaliśmy na dworzec i udaliśmy się do kasy biletowej wskazanej przez ludzi. Tam już czekało parę osób. Parę osób w Bangladeszu znaczy jakieś sześćdziesiąt. I każda z tych osób jechała do Bandarban i każda oczywiście chciała tam dojechać najbliższym autokarem. Ale w okienku nie było nikogo. Aha, aby było ciekawiej i bardziej wyczynowo, okienka były dwa. Do ostatniej sekundy nikt nie wiedział, przy którym z nich pojawi się pan od biletów. To, co działo się, gdy ten upragniony przez wszystkich moment nastąpił, można porównać do kryzysowej sytuacji na giełdzie, kiedy od kupna czy sprzedaży, zależy Twoje dalsze życie. Ludzie na oślep wciskali pieniądze panu od biletów, ten równie na oślep je przechwytywał i wyrzucał bilety gdzieś w tłum. Oczywiście, nie muszę mówić, że choć zapieraliśmy się łokciami o kontuar i byliśmy „pierwsi”, nie udało nam się samodzielnie dostać tych biletów. Jakimś cudem, w tym chaosie, bileter nas zauważył i zachował dla nas dwa miejsca. Kiedy więc, po mniej więcej 20 sekundach, kiedy wszystkie miejsce zostały wyprzedane i byliśmy przekonani, że trzeba będzie stoczyć kolejną bitwę, ten miły pan nas zawołał, mówiąc, że nas zauważył i zachował dwa miejsca. Myślę, że bez jego pomocy do dziś byśmy stali na tym dworcu w Chittagongu.
W takim kraju jak Bangladesz nie sposób nie wspomnieć o łodziach i promach. Ich jakość, wielkość i ciężar ładunku mogą się diametralnie różnić. Zdarzyło nam się płynąć drewnianą łodzią na workach z mąką, gdzie burta ledwo wystawała ponad powierzchnią wody. Zdarzało nam się widzieć małe łódki, które były tak wyładowane, że płynąc, ludzie nieustannie wylewali z nich wodę. Cóż, tak jak w przypadku autobusów, przewozi się tyle towaru, ile jest do przewiezienia, a nie na ile pozwalają normy czy choćby zdrowy rozsądek.
Autostop zaryzykowaliśmy raz, na próbę, na bocznej drodze. Było miło, ale za 3 kilometry podwózki kierowcy chcieli co łaska 200 taka (prawie 3 dolary, za które można przejechać 200 km autobusem lub pociągiem).
Życzymy powodzenia, kierowców, którym się nie spieszy i wolnych miejscówek w pociągach!
Autor: Dorota i Bartek , blog: agrafka i sznurek, czyli (etno)wyprawa , 1/08/2015 03:41:00 PM
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Please Logowanie or Zarejestruj się to join the conversation.
Czas generowania strony: 0.293 s.