- Posty: 6282
- Otrzymane podziękowania: 3
Rowerem przez Afrykę w podróży poślubnej
- Albin
- Autor
- Wylogowany
- Administrator
Less
Więcej
9 lata 10 miesiąc temu #12226
przez Albin
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Replied by Albin on topic Odpowiedź:Rowerem przez Afrykę w podróży poślubnej
Kogo niesie droga
W cztery dni przejechaliśmy 250 km po szutrze. Spaliśmy na przemian: jedną noc na kempingu, drugą na dziko - „gdzieś” w terenie. Czasem zza ściany namiotu dochodziły dziwne dźwięki, a my zastanawialiśmy się co to za zwierzę. Gasiliśmy latarki, kiedy zbliżał się samochód (w gruncie rzeczy nie wiemy, czy rozbijamy się w miejscu dozwolonym czy nie - znaku zakazu nie ma, ale to jeszcze o niczym nie świadczy). Dwa dni między Uis a Khorixas były naprawdę ciepłe: dochodziło do 44oC w cieniu. Wiem, bo w przedniej sakwie trzymam termometr (i nie wystawiam na słońce, żeby nie wybuchł, bo ma zakres tylko do 50oC ). Kiedy zawiewał wiatr, było cudownie. Kiedy na niebie pojawiła się maleńka chmurka (był tylko jeden taki dzień odkąd opuściliśmy wybrzeże!) - było wspaniale. Ale kiedy powietrze nieruchomiało, miałam wrażenie, że mnie spala. 12 litrów wody, które zabraliśmy, okazało się niewystarczające, ale Namibijczycy wiedzą czym jest pustynia i zawsze zatrzymują się, kiedy człowiek macha. W każdym samochodzie jest woda.
Herero
Po wodę wstąpiliśmy na Ozohere Campsite. Było to kilka małych chatek i jeden większy budynek pod skałami, które wyglądały niczym olbrzymie otoczaki. Piętrzyły się ponad okolicą strasząc, że w niezapowiedzianym momencie ten czy ów spadnie. Przywitała nas Honey, jak się okazało, kobieta z plemienia Herero. Bardzo serdeczna i świetnie władająca angielskim, a przy tym chętna poopowiadać nam o zwyczajach.
- Jak robicie ozdoby na głowę? - zapytałam.
Kobieta obdarzyła nas życzliwym uśmiechem, po czym zniknęła za drzwiami. Wróciła niosąc kapelusz w kształcie krowich rogów (bo Herero to lud pasterski) i suknię, którą sama uszyła. Na naszą prośbę ubrała się w ten tradycyjny strój. Zapytaliśmy o dietę.
- Jemy mięso i kwaśne mleko - odpowiedziała. - Uprawy? To nie dla nas. Można to zrobić, ale po co? Słonie i tak wszystko zniszczą!
Piękna kobieta z diastemą między jedynkami, ozdobiona złotymi kolczykami ciągnie opowieść o tradycjach Herero.
- Wesele trwa cztery dni. W czwartek zalotnik przybywa ze swoimi bliskimi do domu panny młodej, ale nie spotyka się z jej rodziną. Rozbija obóz za jej domem i przebywa w ciszy. Wszyscy do siebie szepczą, na znak szacunku do młodej. W piątek nad ranem przychodzi do domu wybranki na kolanach. Prosi o nią. Starsi uzgadniają szczegóły zamążpójścia (trzy krowy i 10 000 N$), po czym zalotnik wraca do obozu. Zaczyna się głośna zabawa, ale w osobnych kręgach. Dopiero w sobotę obydwie rodziny świętują wspólnie. W niedzielę starszyzna idzie do świętego ognia porozmawiać z duchami przodków. W ten sam dzień młody mąż zabiera żonę do siebie.
Honey jest uśmiechniętą matką pracującą na trójkę dzieci, z których dwoje uczy się w Swakompund. O mężu nie wspomina. Nie pytam, bo w Afryce często bywa tak, że mężczyzna opuszcza rodzinę bez żadnych konsekwencji prawnych czy finansowych. Honey jednak uważa, że po odzyskaniu niepodległości w 1990 r. wiele się w jej kraju zmieniło na korzyść kobiet. Mogą one już skutecznie dochodzić swoich praw w sądach, mając zapewnioną darmową pomoc prawną i adwokata z urzędu. Gdyby mężczyzna wypierał się dziecka, sąd skieruje go na badania genetyczne i w razie potwierdzenia ojcostwa przyzna alimenty, które potrafi wyegzekwować. Honey chwali system za konsekwencję w stosowaniu przepisów.
- Wszyscy mają wreszcie równe prawa - mówi. - Skończyły się czasy wyższości mężczyzn nad kobietami. Tylko jeszcze nie wszyscy są tego świadomi.
Wspomina jeszcze o ośrodkach pomocy społecznej, do których można zgłosić się w razie kłopotów rodzinnych. Wystarczy zadzwonić i pracownik socjalny przyjeżdża na miejsce, pomoc w rozwiązywaniu problemów jest darmowa.
- Dziś sama byłam w wiosce, wezwała mnie jedna rodzina - kończy kobieta. - Czasem zwracają się najpierw do mnie.
Damara
Kolejnego dnia zjeżdżamy kilkaset metrów z głównej drogi do Tiro Inn. Okazuje się on miniaturowym sklepem pośrodku niczego. Mężczyzna w ciemnych okularach i warkoczykach do ramion uśmiecha się:
- Pamiętam was! Minęliśmy się w drodze do Walvis Bay!
Słysząc o naszym pięciomiesięcznym pomyśle wymownie odwraca się bez słowa. Na sekundę. Odczytujemy to jako „jesteście szaleni!”.
- My Afrykańczycy jesteśmy leniwi - mówi. - Nigdy nie zdecydowalibyśmy się na coś takiego, nigdy! Nawet, gdyby mój samochód był zepsuty, nie wsiadłbym na rower. Łapałbym stopa - Helmut pokazuje kciukiem do góry. - Ale nawet nie szedłbym do drogi, poczekałbym, aż samochód podjedzie tutaj, pod sklep! - wybucha śmiechem, a my razem z nim. Jego matka, przaśna kobieta, która rozpostarła swoje ciało na chodniku przed budynkiem, próbuje oponować. Kobieta, którą w myślach nazwaliśmy „Mama Africa”, wyjmuje używane ubrania z wielkiej torby, przegląda je i co mniejsze oddaje dzieciom. „Nie są biedne”, myślę o nich, spoglądając na gromadę jedzącą chipsy. Co drugie ma nadwagę, pierwszy raz widzę coś takiego w Afryce.
- Dlatego mamy wielkie brzuchy - kontynuuje Helut łapiąc się za bebech. - Nawet jak mamy zagonić krowy, to robimy to jadąc samochodem! - mężczyzna znowu wybucha śmiechem. - A moja żona? Gdybym powiedział jej „Kochanie, chodźmy do wuja na nogach”, choć to tylko kilkaset metrów, odpowiedziałaby: „A pomyślałeś o słońcu?”.
Helmut jest z plemienia Damara, ale nie wydaje się groźny (przed tym plemieniem przestrzegała nas Kitty). Wręcz przeciwnie - mężczyzna jest otwarty, ma poczucie humoru i dystans do siebie. Atmosfera jest niezwykle przyjazna, oni ciekawi nas tak jak my ich. Podsłuchujemy jak się pomiędzy sobą porozumiewają w języku z kliknięciami. Którego nie uczą już swoich dzieci - teraz jest czas na mówienie po angielsku i w afrikaans.
Przed odjazdem robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Mama Africa nie znoszącym sprzeciwu ale serdecznym głosem zwołuje wszystkich obecnych. Śmiejemy się, że widać, kto tu rządzi. Tylko się uśmiecha - szeroko i znacząco
afryka2x2.blogspot.com/
.
W cztery dni przejechaliśmy 250 km po szutrze. Spaliśmy na przemian: jedną noc na kempingu, drugą na dziko - „gdzieś” w terenie. Czasem zza ściany namiotu dochodziły dziwne dźwięki, a my zastanawialiśmy się co to za zwierzę. Gasiliśmy latarki, kiedy zbliżał się samochód (w gruncie rzeczy nie wiemy, czy rozbijamy się w miejscu dozwolonym czy nie - znaku zakazu nie ma, ale to jeszcze o niczym nie świadczy). Dwa dni między Uis a Khorixas były naprawdę ciepłe: dochodziło do 44oC w cieniu. Wiem, bo w przedniej sakwie trzymam termometr (i nie wystawiam na słońce, żeby nie wybuchł, bo ma zakres tylko do 50oC ). Kiedy zawiewał wiatr, było cudownie. Kiedy na niebie pojawiła się maleńka chmurka (był tylko jeden taki dzień odkąd opuściliśmy wybrzeże!) - było wspaniale. Ale kiedy powietrze nieruchomiało, miałam wrażenie, że mnie spala. 12 litrów wody, które zabraliśmy, okazało się niewystarczające, ale Namibijczycy wiedzą czym jest pustynia i zawsze zatrzymują się, kiedy człowiek macha. W każdym samochodzie jest woda.
Herero
Po wodę wstąpiliśmy na Ozohere Campsite. Było to kilka małych chatek i jeden większy budynek pod skałami, które wyglądały niczym olbrzymie otoczaki. Piętrzyły się ponad okolicą strasząc, że w niezapowiedzianym momencie ten czy ów spadnie. Przywitała nas Honey, jak się okazało, kobieta z plemienia Herero. Bardzo serdeczna i świetnie władająca angielskim, a przy tym chętna poopowiadać nam o zwyczajach.
- Jak robicie ozdoby na głowę? - zapytałam.
Kobieta obdarzyła nas życzliwym uśmiechem, po czym zniknęła za drzwiami. Wróciła niosąc kapelusz w kształcie krowich rogów (bo Herero to lud pasterski) i suknię, którą sama uszyła. Na naszą prośbę ubrała się w ten tradycyjny strój. Zapytaliśmy o dietę.
- Jemy mięso i kwaśne mleko - odpowiedziała. - Uprawy? To nie dla nas. Można to zrobić, ale po co? Słonie i tak wszystko zniszczą!
Piękna kobieta z diastemą między jedynkami, ozdobiona złotymi kolczykami ciągnie opowieść o tradycjach Herero.
- Wesele trwa cztery dni. W czwartek zalotnik przybywa ze swoimi bliskimi do domu panny młodej, ale nie spotyka się z jej rodziną. Rozbija obóz za jej domem i przebywa w ciszy. Wszyscy do siebie szepczą, na znak szacunku do młodej. W piątek nad ranem przychodzi do domu wybranki na kolanach. Prosi o nią. Starsi uzgadniają szczegóły zamążpójścia (trzy krowy i 10 000 N$), po czym zalotnik wraca do obozu. Zaczyna się głośna zabawa, ale w osobnych kręgach. Dopiero w sobotę obydwie rodziny świętują wspólnie. W niedzielę starszyzna idzie do świętego ognia porozmawiać z duchami przodków. W ten sam dzień młody mąż zabiera żonę do siebie.
Honey jest uśmiechniętą matką pracującą na trójkę dzieci, z których dwoje uczy się w Swakompund. O mężu nie wspomina. Nie pytam, bo w Afryce często bywa tak, że mężczyzna opuszcza rodzinę bez żadnych konsekwencji prawnych czy finansowych. Honey jednak uważa, że po odzyskaniu niepodległości w 1990 r. wiele się w jej kraju zmieniło na korzyść kobiet. Mogą one już skutecznie dochodzić swoich praw w sądach, mając zapewnioną darmową pomoc prawną i adwokata z urzędu. Gdyby mężczyzna wypierał się dziecka, sąd skieruje go na badania genetyczne i w razie potwierdzenia ojcostwa przyzna alimenty, które potrafi wyegzekwować. Honey chwali system za konsekwencję w stosowaniu przepisów.
- Wszyscy mają wreszcie równe prawa - mówi. - Skończyły się czasy wyższości mężczyzn nad kobietami. Tylko jeszcze nie wszyscy są tego świadomi.
Wspomina jeszcze o ośrodkach pomocy społecznej, do których można zgłosić się w razie kłopotów rodzinnych. Wystarczy zadzwonić i pracownik socjalny przyjeżdża na miejsce, pomoc w rozwiązywaniu problemów jest darmowa.
- Dziś sama byłam w wiosce, wezwała mnie jedna rodzina - kończy kobieta. - Czasem zwracają się najpierw do mnie.
Damara
Kolejnego dnia zjeżdżamy kilkaset metrów z głównej drogi do Tiro Inn. Okazuje się on miniaturowym sklepem pośrodku niczego. Mężczyzna w ciemnych okularach i warkoczykach do ramion uśmiecha się:
- Pamiętam was! Minęliśmy się w drodze do Walvis Bay!
Słysząc o naszym pięciomiesięcznym pomyśle wymownie odwraca się bez słowa. Na sekundę. Odczytujemy to jako „jesteście szaleni!”.
- My Afrykańczycy jesteśmy leniwi - mówi. - Nigdy nie zdecydowalibyśmy się na coś takiego, nigdy! Nawet, gdyby mój samochód był zepsuty, nie wsiadłbym na rower. Łapałbym stopa - Helmut pokazuje kciukiem do góry. - Ale nawet nie szedłbym do drogi, poczekałbym, aż samochód podjedzie tutaj, pod sklep! - wybucha śmiechem, a my razem z nim. Jego matka, przaśna kobieta, która rozpostarła swoje ciało na chodniku przed budynkiem, próbuje oponować. Kobieta, którą w myślach nazwaliśmy „Mama Africa”, wyjmuje używane ubrania z wielkiej torby, przegląda je i co mniejsze oddaje dzieciom. „Nie są biedne”, myślę o nich, spoglądając na gromadę jedzącą chipsy. Co drugie ma nadwagę, pierwszy raz widzę coś takiego w Afryce.
- Dlatego mamy wielkie brzuchy - kontynuuje Helut łapiąc się za bebech. - Nawet jak mamy zagonić krowy, to robimy to jadąc samochodem! - mężczyzna znowu wybucha śmiechem. - A moja żona? Gdybym powiedział jej „Kochanie, chodźmy do wuja na nogach”, choć to tylko kilkaset metrów, odpowiedziałaby: „A pomyślałeś o słońcu?”.
Helmut jest z plemienia Damara, ale nie wydaje się groźny (przed tym plemieniem przestrzegała nas Kitty). Wręcz przeciwnie - mężczyzna jest otwarty, ma poczucie humoru i dystans do siebie. Atmosfera jest niezwykle przyjazna, oni ciekawi nas tak jak my ich. Podsłuchujemy jak się pomiędzy sobą porozumiewają w języku z kliknięciami. Którego nie uczą już swoich dzieci - teraz jest czas na mówienie po angielsku i w afrikaans.
Przed odjazdem robimy sobie pamiątkowe zdjęcie. Mama Africa nie znoszącym sprzeciwu ale serdecznym głosem zwołuje wszystkich obecnych. Śmiejemy się, że widać, kto tu rządzi. Tylko się uśmiecha - szeroko i znacząco
afryka2x2.blogspot.com/
.
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Please Logowanie or Zarejestruj się to join the conversation.
- Albin
- Autor
- Wylogowany
- Administrator
Less
Więcej
- Posty: 6282
- Otrzymane podziękowania: 3
9 lata 10 miesiąc temu - 9 lata 10 miesiąc temu #12225
przez Albin
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Replied by Albin on topic Odpowiedź:Rowerem przez Afrykę w podróży poślubnej
Świat do góry kołami
Druga półkula. Dziwaczne to miejsce. Może dla kogoś kto bywał, nie ma w tym nic niezwykłego - taką osobą jest moja Żona (oby żyła w zdrowiu, szczęściu i pomyślności), ale dla mnie słońce łażące po północnej stronie nieba to coś wbrew kodowi genetycznemu i wyniesionym ze szkoły wiadomościom. Cała wiedza geograficzna dotycząca orientacji w terenie poszła do lasu: gdybym tutaj zwrócił się twarzą w stronę słońca w zenicie, to kierunki wschodu i zachodu wypadłyby po zupełnie innych stronach niż w naszym kraju. I jak się to ma do wiedzy szkolnej? Jakoś nie przypominam sobie, żeby moja pani od geografii o tym wspominała. Jestem mocno zawiedziony tym faktem i mam niejaki żal do twórców programu nauczania geografii. Uważajcie więc wszyscy wędrowcy na tę anomalię, bo można się zdrowo zdziwić, gdy pewnego dnia wyruszycie z takiego Windhouk niby na zachód i zamiast nad Atlantykiem wylądujecie nad Oceanem Indyjskim. Tak swoją drogą: ciekawe jak wygląda nauka określania stron świata na południowej półkuli? Czy jak taki Zimbabweńczyk, Namibijczyk tudzież Lesothejczyk, który po przylocie do Polski będzie chciał się dostać do Niemiec, określiwszy kierunek marszu nie usłyszy na napotkanej granicy swojskiego „zdrastwujtie”?
Poeta śpiewający, niejaki Grzegorz T. wydobył kiedyś z siebie tekst mówiący, iż brak cienia jest dowodem nieistnienia. Pewnie gdy to pisał słońce górowało nad nim w jakimś tropikalnym raju. W czasach środkowej podstawówki, kiedy wpajano mi wiedzę o świecie, trudno mi było sobie wyobrazić, że można nie mieć cienia. Musiałem czekać blisko 30 lat, żeby doświadczyć tego niesłychanego zjawiska. Mojej Żonie (oby żyła… etc.) wydało się dziwne, że cieszę się jak dziecko bateryjką na taki widok, ale dla mnie fakt nieposiadania cienia to zjawisko z puli paranormalnych. Może nie do końca zgodzę się z panem T, że to dowód na nieistnienie, bo w tutejszych okolicznościach ma się wrażenie, że weszło się do ogniska, a to nie daje złudzeń co do organicznego bytowania. Na pewno jednak chęć nieistnienia w takim momencie jest ogromna, a przynajmniej zaistnienia w jakimś bardziej ludzkim temperaturowo miejscu. Co dla mnie zupełnie zadziwiające, są ludzie którzy z przebywania w takim miejscu czerpią sporą przyjemność. W sytuacji kiedy ja, z braku jakichkolwiek innych przedmiotów, usiłuję wczołgać się pod rower, moja Żona (wiadomo jak ma żyć…) rozkłada się plackiem na piasku i oddaje rozkoszy kąpieli, czy może bardziej kipieli słonecznej.
Chciałbym też obalić kolejny mit południowej półkuli: jeśli się jedzie na północ, to wcale nie czuć, że to bardziej pod górkę niż na południe. Krew też nie uderza do głowy w związku z faktem jazdy do góry nogami i od naszej planety też się nie odpada i nie leci w kosmos: jeśli ktoś Wam tak będzie próbował wmówić, to nie wierzcie w to - to bajki.
Ciekawą rzeczą na wybrzeżu namibijskim jest wiatr: od rana (mniej więcej od 8.00) do ok. 13.00 wieje z północy. Potem ktoś obraca wielki wentylator i już do 19.00 wieje z południa. Chwilowo również podoba mi się wiatr w głębi lądu, bo jak na razie dmie z niemałą siłą w kierunku naszej jazdy, co znacząco poprawia komfort poruszania się . Mam nadzieję, że ta sytuacja nie zmieni się ani w najbliższych, ani w tych nieco dalszych dniach.
Na dzisiaj tyle obserwacji afrykańskiego laika i dyletanta - zapewne moich zdziwień i zaskoczeń będzie jeszcze zylion, czym nie omieszkam się podzielić.
Pozdrawiam serdecznie z rozkosznego kampingu w Uis. Do pozdrowień dołącza się moja Żona Elżbietka (jak wyżej…).
afryka2x2.blogspot.com/
.
Druga półkula. Dziwaczne to miejsce. Może dla kogoś kto bywał, nie ma w tym nic niezwykłego - taką osobą jest moja Żona (oby żyła w zdrowiu, szczęściu i pomyślności), ale dla mnie słońce łażące po północnej stronie nieba to coś wbrew kodowi genetycznemu i wyniesionym ze szkoły wiadomościom. Cała wiedza geograficzna dotycząca orientacji w terenie poszła do lasu: gdybym tutaj zwrócił się twarzą w stronę słońca w zenicie, to kierunki wschodu i zachodu wypadłyby po zupełnie innych stronach niż w naszym kraju. I jak się to ma do wiedzy szkolnej? Jakoś nie przypominam sobie, żeby moja pani od geografii o tym wspominała. Jestem mocno zawiedziony tym faktem i mam niejaki żal do twórców programu nauczania geografii. Uważajcie więc wszyscy wędrowcy na tę anomalię, bo można się zdrowo zdziwić, gdy pewnego dnia wyruszycie z takiego Windhouk niby na zachód i zamiast nad Atlantykiem wylądujecie nad Oceanem Indyjskim. Tak swoją drogą: ciekawe jak wygląda nauka określania stron świata na południowej półkuli? Czy jak taki Zimbabweńczyk, Namibijczyk tudzież Lesothejczyk, który po przylocie do Polski będzie chciał się dostać do Niemiec, określiwszy kierunek marszu nie usłyszy na napotkanej granicy swojskiego „zdrastwujtie”?
Poeta śpiewający, niejaki Grzegorz T. wydobył kiedyś z siebie tekst mówiący, iż brak cienia jest dowodem nieistnienia. Pewnie gdy to pisał słońce górowało nad nim w jakimś tropikalnym raju. W czasach środkowej podstawówki, kiedy wpajano mi wiedzę o świecie, trudno mi było sobie wyobrazić, że można nie mieć cienia. Musiałem czekać blisko 30 lat, żeby doświadczyć tego niesłychanego zjawiska. Mojej Żonie (oby żyła… etc.) wydało się dziwne, że cieszę się jak dziecko bateryjką na taki widok, ale dla mnie fakt nieposiadania cienia to zjawisko z puli paranormalnych. Może nie do końca zgodzę się z panem T, że to dowód na nieistnienie, bo w tutejszych okolicznościach ma się wrażenie, że weszło się do ogniska, a to nie daje złudzeń co do organicznego bytowania. Na pewno jednak chęć nieistnienia w takim momencie jest ogromna, a przynajmniej zaistnienia w jakimś bardziej ludzkim temperaturowo miejscu. Co dla mnie zupełnie zadziwiające, są ludzie którzy z przebywania w takim miejscu czerpią sporą przyjemność. W sytuacji kiedy ja, z braku jakichkolwiek innych przedmiotów, usiłuję wczołgać się pod rower, moja Żona (wiadomo jak ma żyć…) rozkłada się plackiem na piasku i oddaje rozkoszy kąpieli, czy może bardziej kipieli słonecznej.
Chciałbym też obalić kolejny mit południowej półkuli: jeśli się jedzie na północ, to wcale nie czuć, że to bardziej pod górkę niż na południe. Krew też nie uderza do głowy w związku z faktem jazdy do góry nogami i od naszej planety też się nie odpada i nie leci w kosmos: jeśli ktoś Wam tak będzie próbował wmówić, to nie wierzcie w to - to bajki.
Ciekawą rzeczą na wybrzeżu namibijskim jest wiatr: od rana (mniej więcej od 8.00) do ok. 13.00 wieje z północy. Potem ktoś obraca wielki wentylator i już do 19.00 wieje z południa. Chwilowo również podoba mi się wiatr w głębi lądu, bo jak na razie dmie z niemałą siłą w kierunku naszej jazdy, co znacząco poprawia komfort poruszania się . Mam nadzieję, że ta sytuacja nie zmieni się ani w najbliższych, ani w tych nieco dalszych dniach.
Na dzisiaj tyle obserwacji afrykańskiego laika i dyletanta - zapewne moich zdziwień i zaskoczeń będzie jeszcze zylion, czym nie omieszkam się podzielić.
Pozdrawiam serdecznie z rozkosznego kampingu w Uis. Do pozdrowień dołącza się moja Żona Elżbietka (jak wyżej…).
afryka2x2.blogspot.com/
.
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Ostatnia9 lata 10 miesiąc temu edycja: Albin od.
Please Logowanie or Zarejestruj się to join the conversation.
- Albin
- Autor
- Wylogowany
- Administrator
Less
Więcej
- Posty: 6282
- Otrzymane podziękowania: 3
9 lata 10 miesiąc temu - 9 lata 10 miesiąc temu #12224
przez Albin
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Replied by Albin on topic Odpowiedź:Rowerem przez Afrykę w podróży poślubnej
A więc zaczynamy!
Już na lotnisku we Frankfurcie zaczęły się przygody. W Warszawie dostaliśmy karty pokładowe tylko na jeden lot (jak się okazało - mieliśmy szczęście: Lufthansa strajkowała dwa dni przed naszym wylotem i we czwartek - czyli dzień później). Po kolejne karty pokładowe zgłosiliśmy się już na lotnisku do obsługi Air Namibia.
- Poproszę Państwa bilety powrotne z Namibii - usłyszeliśmy.
- Nie mamy.
- Jak to?
- Podróżujemy rowerami, wyjedziemy z Namibii drogą lądową.
- Muszę mieć dowód, że opuścicie kraj.
- Ja mam bilet wylotowy z Zambii, a mój mąż ma rezerwację hotelu w Livingstone - mówię. - Zgłaszaliśmy to w ambasadzie w Berlinie.
Po obejrzeniu mojego dokumentu kobieta się odzywa:
- Pani ma dowód, ale pani mąż nie. Rezerwacja hotelu nie wystarczy, nie może pan lecieć.
- Nie mam biletu, ponieważ będziemy opuszczać Namibię drogą lądową! - rzuca Tomek. - Nie wiemy nawet kiedy dokładnie opuścimy Afrykę! Ambasadzie rezerwacja hotelu wystarczyła!
Kobieta woła swoją supervisorkę, przedstawia jej naszą sytuację i znowu wysłuchujemy tych samych argumentów, z tym że z innych ust. W którymś momencie wypowiadam magiczne słowa:
- … więc jak to możliwe, że ambasada w Berlinie dała nam wizy?!
- Macie wizy?! - pyta zaskoczona kobieta, po czym kartkuje nasze paszporty, zasłania usta dłońmi i mówi: - Oh, przepraszam, przepraszam bardzo. W takim razie wszystko jest w porządku, przepraszam bardzo! - ruga dziewczynę za niesprawdzenie wiz w dokumencie i za zamieszanie, po czym znika.
W Namibii
Rowery - doleciały. My - dolecieliśmy. Na lotnisku zaopatrzyliśmy się w kartę SIM MTC - miał być Internet, ale nie ma. Nie działa. Składanie rowerów zajęło nam więcej czasu, niż się spodziewaliśmy, ruszyliśmy więc z pewnym dyskomfortem (na domiar po dwóch nieprzespanych nocach) w stronę miasta Windhuk, skąd miał odjechać nasz zarezerwowany wcześniej bus do Swakopmund. Nie ujechaliśmy pięciu kilometrów, gdy na poboczu drogi zatrzymał się pickup. Wysiadła z niego dystyngowana kobieta w niebieskiej sukience:
- Jestem Kitty. Jak „Hello Kitty”. Potrzebujecie podwiezienia?
Załadowaliśmy rowery na pakę, a siebie do szoferki. W ciągu trzydziestu minut, które spędziliśmy razem, opowiedziała nam sporo o kraju. O przybywających tu - często nielegalnie - Chińczykach (jest ich już 400 000 na dwumilionowe społeczeństwo!). O niebezpiecznym regionie jakim jest Damaraland i o zwierzętach. „Dopóki jesteś wyższy od nich - boją się, dlatego zawsze kiedy widzisz zwierzę - wstań”.
Kitty zawiozła nas pod sklep „Fruit & Veg City”, kilkadziesiąt kroków od stacji, skąd mieliśmy wyruszyć na wybrzeże. Ale skoro tylko pojawił się bus, zjawiły się i problemy. No bo dlaczego rowery nie są zapakowane? Nie da się ich załadować. A jeśli się da, to za dodatkową opłatą. Przyjęliśmy ostatnią opcję i ruszyliśmy. Droga była gładka, kierowca pędził nie mniej niż stówę, za oknem przesuwała się pustynia, ale i Spitzkoppe (namibijski Matternhorn). Znaleźliśmy camping z przewodnika Lonely Planet: wygląda na to, że odkąd się w nim znalazł, podwoił ceny (później zmienimy strategię poszukiwań J ). Zapłaciliśmy 130 N$ od osoby (ok. 13 USD) - Tomek twierdzi, że 30 N$ było za nocleg, a 100 - dopłata za trawę, na której rozbiliśmy namiot.
Sklepy zamykają o 18.00, więc nie kupiliśmy nic na kolację i tym samym wylądowaliśmy w restauracji, gdzie spróbowaliśmy (wegetarian prosimy opuścić następne dwie linijki J) wszystkiego na raz: ślimaków w czosnku, mięsa z kudu, zebry, oryksa i springboka. Wróciwszy do rozbitego już namiotu poszliśmy wreszcie spać (jak pamiętacie marzyliśmy o tym już wyjeżdżając z domu J
Pierwszego dnia zostałam rzucona na głęboką wodę: z sakwami (25 kg), po poboczu (bo droga zbyt ruchliwa i nikt nie schodzi poniżej setki) czyli utwardzonym piasku, z wiatrem w twarz i piachem w oczy. Przejechaliśmy tak 30 km - a potem jeszcze dwadzieścia do miejsca, w którym ostatecznie nocowaliśmy. Czyli do hangaru J Na międzynarodowym (!) lotnisku w Walvis Bay (drugie i ostatnie międzynarodowe po Windhuk; jak to możliwe - nie wiem. Wygląda jak kilka większych baraków).
Sobota
Istotą tego dnia jest noc. Wróciliśmy do Swakopmund zdecydowani znaleźć nocleg gdzie indziej niż pierwszego dnia. Na końcu promenady zobaczyliśmy napis „Tiger Camp”, przed recepcją siedziała kobieta.
- Hello, jak leci, jaka cena?
- 220 NS za namiot plus 90 NS od osoby.
Na naszą dwójkę - 400 NS. Pytamy, czy nie można ceny obniżyć. Nie, bo ona tu tylko pracuje. A menadżer gdzie? O tam, w tamtym domku, ale już wyszedł z pracy. Godzina jest wczesna, ale on skończył pracować o 13.00. To może zaglądniemy do niego? Nie, nie - tylko dzwonić można. Wysokiej ceny ruszyć nie można, bo już wysoki sezon (choć na campingu nie ma nikogo!).
- A jest tu gdzieś jakiś inny camping? - pytamy wreszcie.
- Trzy przecznice dalej, Youth Hostel.
Na recepcji nikogo. Ale jest stróż, tzw. security.
- Ile? - pytamy.
- Dwadzieścia za osobę.
- Dwadzieścia dolarów namibijskich? - pytam z niedowierzaniem, próbując ukryć zdziwienie.
- Yes.
Bierzemy. Za naszą dwójkę - 40 NS. Pewnie dlatego, że nie ma trawnika i namiot rozbijamy na piachu. Pod dorodną palemką J
afryka2x2.blogspot.com/
.
Już na lotnisku we Frankfurcie zaczęły się przygody. W Warszawie dostaliśmy karty pokładowe tylko na jeden lot (jak się okazało - mieliśmy szczęście: Lufthansa strajkowała dwa dni przed naszym wylotem i we czwartek - czyli dzień później). Po kolejne karty pokładowe zgłosiliśmy się już na lotnisku do obsługi Air Namibia.
- Poproszę Państwa bilety powrotne z Namibii - usłyszeliśmy.
- Nie mamy.
- Jak to?
- Podróżujemy rowerami, wyjedziemy z Namibii drogą lądową.
- Muszę mieć dowód, że opuścicie kraj.
- Ja mam bilet wylotowy z Zambii, a mój mąż ma rezerwację hotelu w Livingstone - mówię. - Zgłaszaliśmy to w ambasadzie w Berlinie.
Po obejrzeniu mojego dokumentu kobieta się odzywa:
- Pani ma dowód, ale pani mąż nie. Rezerwacja hotelu nie wystarczy, nie może pan lecieć.
- Nie mam biletu, ponieważ będziemy opuszczać Namibię drogą lądową! - rzuca Tomek. - Nie wiemy nawet kiedy dokładnie opuścimy Afrykę! Ambasadzie rezerwacja hotelu wystarczyła!
Kobieta woła swoją supervisorkę, przedstawia jej naszą sytuację i znowu wysłuchujemy tych samych argumentów, z tym że z innych ust. W którymś momencie wypowiadam magiczne słowa:
- … więc jak to możliwe, że ambasada w Berlinie dała nam wizy?!
- Macie wizy?! - pyta zaskoczona kobieta, po czym kartkuje nasze paszporty, zasłania usta dłońmi i mówi: - Oh, przepraszam, przepraszam bardzo. W takim razie wszystko jest w porządku, przepraszam bardzo! - ruga dziewczynę za niesprawdzenie wiz w dokumencie i za zamieszanie, po czym znika.
W Namibii
Rowery - doleciały. My - dolecieliśmy. Na lotnisku zaopatrzyliśmy się w kartę SIM MTC - miał być Internet, ale nie ma. Nie działa. Składanie rowerów zajęło nam więcej czasu, niż się spodziewaliśmy, ruszyliśmy więc z pewnym dyskomfortem (na domiar po dwóch nieprzespanych nocach) w stronę miasta Windhuk, skąd miał odjechać nasz zarezerwowany wcześniej bus do Swakopmund. Nie ujechaliśmy pięciu kilometrów, gdy na poboczu drogi zatrzymał się pickup. Wysiadła z niego dystyngowana kobieta w niebieskiej sukience:
- Jestem Kitty. Jak „Hello Kitty”. Potrzebujecie podwiezienia?
Załadowaliśmy rowery na pakę, a siebie do szoferki. W ciągu trzydziestu minut, które spędziliśmy razem, opowiedziała nam sporo o kraju. O przybywających tu - często nielegalnie - Chińczykach (jest ich już 400 000 na dwumilionowe społeczeństwo!). O niebezpiecznym regionie jakim jest Damaraland i o zwierzętach. „Dopóki jesteś wyższy od nich - boją się, dlatego zawsze kiedy widzisz zwierzę - wstań”.
Kitty zawiozła nas pod sklep „Fruit & Veg City”, kilkadziesiąt kroków od stacji, skąd mieliśmy wyruszyć na wybrzeże. Ale skoro tylko pojawił się bus, zjawiły się i problemy. No bo dlaczego rowery nie są zapakowane? Nie da się ich załadować. A jeśli się da, to za dodatkową opłatą. Przyjęliśmy ostatnią opcję i ruszyliśmy. Droga była gładka, kierowca pędził nie mniej niż stówę, za oknem przesuwała się pustynia, ale i Spitzkoppe (namibijski Matternhorn). Znaleźliśmy camping z przewodnika Lonely Planet: wygląda na to, że odkąd się w nim znalazł, podwoił ceny (później zmienimy strategię poszukiwań J ). Zapłaciliśmy 130 N$ od osoby (ok. 13 USD) - Tomek twierdzi, że 30 N$ było za nocleg, a 100 - dopłata za trawę, na której rozbiliśmy namiot.
Sklepy zamykają o 18.00, więc nie kupiliśmy nic na kolację i tym samym wylądowaliśmy w restauracji, gdzie spróbowaliśmy (wegetarian prosimy opuścić następne dwie linijki J) wszystkiego na raz: ślimaków w czosnku, mięsa z kudu, zebry, oryksa i springboka. Wróciwszy do rozbitego już namiotu poszliśmy wreszcie spać (jak pamiętacie marzyliśmy o tym już wyjeżdżając z domu J
Pierwszego dnia zostałam rzucona na głęboką wodę: z sakwami (25 kg), po poboczu (bo droga zbyt ruchliwa i nikt nie schodzi poniżej setki) czyli utwardzonym piasku, z wiatrem w twarz i piachem w oczy. Przejechaliśmy tak 30 km - a potem jeszcze dwadzieścia do miejsca, w którym ostatecznie nocowaliśmy. Czyli do hangaru J Na międzynarodowym (!) lotnisku w Walvis Bay (drugie i ostatnie międzynarodowe po Windhuk; jak to możliwe - nie wiem. Wygląda jak kilka większych baraków).
Sobota
Istotą tego dnia jest noc. Wróciliśmy do Swakopmund zdecydowani znaleźć nocleg gdzie indziej niż pierwszego dnia. Na końcu promenady zobaczyliśmy napis „Tiger Camp”, przed recepcją siedziała kobieta.
- Hello, jak leci, jaka cena?
- 220 NS za namiot plus 90 NS od osoby.
Na naszą dwójkę - 400 NS. Pytamy, czy nie można ceny obniżyć. Nie, bo ona tu tylko pracuje. A menadżer gdzie? O tam, w tamtym domku, ale już wyszedł z pracy. Godzina jest wczesna, ale on skończył pracować o 13.00. To może zaglądniemy do niego? Nie, nie - tylko dzwonić można. Wysokiej ceny ruszyć nie można, bo już wysoki sezon (choć na campingu nie ma nikogo!).
- A jest tu gdzieś jakiś inny camping? - pytamy wreszcie.
- Trzy przecznice dalej, Youth Hostel.
Na recepcji nikogo. Ale jest stróż, tzw. security.
- Ile? - pytamy.
- Dwadzieścia za osobę.
- Dwadzieścia dolarów namibijskich? - pytam z niedowierzaniem, próbując ukryć zdziwienie.
- Yes.
Bierzemy. Za naszą dwójkę - 40 NS. Pewnie dlatego, że nie ma trawnika i namiot rozbijamy na piachu. Pod dorodną palemką J
afryka2x2.blogspot.com/
.
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Ostatnia9 lata 10 miesiąc temu edycja: Albin od.
Please Logowanie or Zarejestruj się to join the conversation.
- Albin
- Autor
- Wylogowany
- Administrator
Less
Więcej
- Posty: 6282
- Otrzymane podziękowania: 3
9 lata 10 miesiąc temu - 9 lata 10 miesiąc temu #12223
przez Albin
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Rowerem przez Afrykę w podróży poślubnej was created by Albin
Na początku grudnia wyruszyli...
Nasza dobra znajoma, Ela Wiejaczka i jej świeżo poślubiony mąż.
Miodowy miesiąc postanowili spędzić w ... pięciomiesięcznej podróży poślubnej, pedałując 7 tys kilometrów przez jedenaście krajów afrykańskich.
Dla tych co nie znają Eli, ona o sobie:
Pracuje jako lider wypraw, najczęściej w Afryce. Regularnie wchodzę z grupami na Kilimandżaro (Tanzania), a także na Jebel Toubkal (Maroko) czy Ras Dashen (Etiopia), stanęłam również na Marghericie (Uganda). Byłam w RPA, Namibii, Zimbabwe, kilku krajach Ameryki Południowej i w Nepalu. Uwielbiam poznawanie nowego poprzez ludzi, dlatego praca daje mi poczucie samospełnienia. Po ślubie / Fot. ArchiwumNa Czarnym Lądzie czuję się jak w domu, zwłaszcza na wschodzie, gdzie mówią w suahili. Ale moje serce ciągnie też do Polski - w czerwcu wyszłam za mąż. Tomek kocha rowery, a ja Czarny Ląd, stąd pomysł na wyprawę „Afryka 2x2” - pięć miesięcy, jedenaście krajów, siedem tysięcy kilometrów. Pedałując. Poszukując wody. Czasem bojąc się. Wspólnie. Taki mamy plan na podróż poślubną.
"Afryka2x2" to pomysł na... podróż poślubną Ona kocha Czarny Ląd, a on rowery, stąd wyprawa na dwóch kółkach przez 7000 km afrykańskich dróg i bezdroży.
Plan jest taki:
Lecimy - Ela Wiejaczka i Tomek Budzioch - do Windhuk w Namibii, wsiadamy w autobus do Swakopmund i tam, na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego, skręcamy rowery, którymi ruszymy przez Afrykę. Z grubsza wyrysowana trasa wygląda jak poniżej, ale jeśli po drodze znajdzie się coś wartego uwagi - nadrobimy drogi. Chcemy dojechać aż do Kenii, przez Botswanę, Zambię, Zimbabwe, Mozambik, Malawi, Tanzanię, Burundi, Rwandę i Ugandę. Z suahili, angielskim i francuskim nie będzie problemu; portugalskiego już nie znamy. Mamy pięć miesięcy i dwa rowery, będziemy wytężać zmysły na nietypowe obrazy i historie.
3 grudnia br. wyruszyli do Namibii
.
Nasza dobra znajoma, Ela Wiejaczka i jej świeżo poślubiony mąż.
Miodowy miesiąc postanowili spędzić w ... pięciomiesięcznej podróży poślubnej, pedałując 7 tys kilometrów przez jedenaście krajów afrykańskich.
Dla tych co nie znają Eli, ona o sobie:
Pracuje jako lider wypraw, najczęściej w Afryce. Regularnie wchodzę z grupami na Kilimandżaro (Tanzania), a także na Jebel Toubkal (Maroko) czy Ras Dashen (Etiopia), stanęłam również na Marghericie (Uganda). Byłam w RPA, Namibii, Zimbabwe, kilku krajach Ameryki Południowej i w Nepalu. Uwielbiam poznawanie nowego poprzez ludzi, dlatego praca daje mi poczucie samospełnienia. Po ślubie / Fot. ArchiwumNa Czarnym Lądzie czuję się jak w domu, zwłaszcza na wschodzie, gdzie mówią w suahili. Ale moje serce ciągnie też do Polski - w czerwcu wyszłam za mąż. Tomek kocha rowery, a ja Czarny Ląd, stąd pomysł na wyprawę „Afryka 2x2” - pięć miesięcy, jedenaście krajów, siedem tysięcy kilometrów. Pedałując. Poszukując wody. Czasem bojąc się. Wspólnie. Taki mamy plan na podróż poślubną.
"Afryka2x2" to pomysł na... podróż poślubną Ona kocha Czarny Ląd, a on rowery, stąd wyprawa na dwóch kółkach przez 7000 km afrykańskich dróg i bezdroży.
Plan jest taki:
Lecimy - Ela Wiejaczka i Tomek Budzioch - do Windhuk w Namibii, wsiadamy w autobus do Swakopmund i tam, na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego, skręcamy rowery, którymi ruszymy przez Afrykę. Z grubsza wyrysowana trasa wygląda jak poniżej, ale jeśli po drodze znajdzie się coś wartego uwagi - nadrobimy drogi. Chcemy dojechać aż do Kenii, przez Botswanę, Zambię, Zimbabwe, Mozambik, Malawi, Tanzanię, Burundi, Rwandę i Ugandę. Z suahili, angielskim i francuskim nie będzie problemu; portugalskiego już nie znamy. Mamy pięć miesięcy i dwa rowery, będziemy wytężać zmysły na nietypowe obrazy i historie.
3 grudnia br. wyruszyli do Namibii
.
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Ostatnia9 lata 10 miesiąc temu edycja: Albin od.
Please Logowanie or Zarejestruj się to join the conversation.
Czas generowania strony: 0.334 s.