- Posty: 6281
- Otrzymane podziękowania: 3
5 powodów, dla których nie pokochaliśmy Manili
- Albin
- Autor
- Wylogowany
- Administrator
Less
Więcej
9 lata 2 miesiąc temu #13580
przez Albin
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
5 powodów, dla których nie pokochaliśmy Manili was created by Albin
Nie można osądzać miasta po kilku dniach w nim spędzonych. Niemniej jednak zawsze można podzielić się luźnymi spostrzeżeniami i pierwszymi wrażeniami z pobytu w nim. W naszym przypadku stolica Filipin raczej nie zajmie pierwszego miejsca na liście ulubionych stolic świata, gdyż, no właśnie, te pierwsze impresje nie były najlepsze. Dlaczego?
1. Chaos w czystej formie
O chaotycznym ruchu i zorganizowaniu miejskiej przestrzeni słyszeliśmy już w przypadku Dżakarty, Phnom Penh, Hanoi, Delhi, Mumbaju i innych azjatyckich tygrysów. Za każdym razem jednak te wszystkie ostrzeżenia i zastrzeżenia były na wyrost. Jedynym miastem, gdzie rzeczywiście można było martwić się o bezkolizyjne przejście przez ulicę była bangladeska Dhaka. Choć stolica Filipin jest dużo nowocześniejsza i, na pierwszy rzut oka, bardziej „uporządkowana”, to jednak stopniem chaosu dorównuje tylko Bangladeszowi. Nasz ponad dwukilometrowy spacer z plecakami z najruchliwszego skrzyżowania do domu naszego gospodarza z CS trwał dużo dłużej niż normalnie z powodu jeepnejów, trycykli, motocykli, psów, straganów, parkingów, warsztatów samochodowych i innych cudowności, które tarasowały drogę. Przestrzeń dla pieszych nie istnieje. Jeśli wydawało się Wam, że pieszy nie ma praw w Wietnamie, Kambodży czy Indiach, jedźcie do Manili – zobaczycie, co to znaczy być „pieszym”, którego ustawa nie przewiduje (dzielnica Makati zasługuje w tym względzie na wyróżnienie, ale to w końcu centrum biznesu, więc bez łaski).
2. „Please, leave your fire arms outside”
O ruchu ulicznym w Azji napisano już wiele, chaos drogowy nie jest więc chyba wielkim zaskoczeniem. Dla nas głównym minusem było bezpieczeństwo. W ciągu paru dni nie sposób wyrobić sobie własnej opinii na temat tak szeroki i złożony jak bezpieczeństwo obywateli. W porównaniu jednak z bajecznie bezpiecznymi metropoliami typu Bangkok, Dżakarta, Rangun i inne wielkie miasta Azji (w porównaniu z Europą, USA i Ameryką Południową), Manila wypada słabiutko. Wiemy to z rozmów z Filipińczykami i z własnych, skromniutkich obserwacji.
Pierwsza rzecz, jak rzuca się w oczy na manilskich ulicach to panowie ochroniarze przed bankami (ale także przed sklepami, restauracjami, biurami). Choć ochroniarzy widywaliśmy już wcześniej, to wydawać by się mogło, że, np. w Dżakarcie, pełnili oni raczej rolę parkingowych. W każdym razie ich broń była raczej symboliczna lub w ogóle jej nie było. W Manili ci, skądinąd bardzo sympatyczni panowie, uzbrojeni są w dubeltówki. Przy bankomatach niejednokrotnie stoi ich czwórka. Raz byliśmy świadkami „uzupełniania bankomatowych zapasów” - czterech groźnie wyglądających panów z karabinami gotowymi do strzału w razie czego. Widok absolutnie niespotykany nigdzie wcześniej w Azji. Z bankami wiąże się także widok opancerzonych samochodów, przypominających nowoczesne czołgi – rzecz również niespotkana wcześniej. Spotykaliśmy je każdego dnia tak w miastach, jak i na prowincji. Pominę rutynową kontrolę zawartości torebki przy wejściu do galerii handlowej, metra, lotniska, budynku mieszkalnego, banku – tę widywaliśmy już wcześniej. Tu jednak była ona częstsza i bardziej dokładna oraz, z powodu braku narzędzi, bardziej uciążliwa, gdyż, np. w metrze, trzeba było zwyczajnie pokazywać zawartość plecaka.
Z kontrolą mienia wiąże się również zakaz wnoszenia broni palnej. Napisy „Please deposit your fire arms at the reception desk” widnieją na drzwiach restauracji, klubów, eleganckich restauracji i w pokojach hotelowych. Krzepiące.
3. Gwizdki, karty magnetyczne i inne „gadżety
Przez dwa pierwszy dni zatrzymaliśmy się w dzielnicy Malate, niedaleko portu. Mieszkający tam Filipińczyk powiedział nam, że dzielnica jest „taka sobie” i że kiedyś cieszyła się wyjątkową złą sławą. Dziś jest nieco lepiej, ale i tak często w nocy słychać odgłosy strzelaniny! (tak nam powiedziano). Wobec tego, mieliśmy absolutnie nie wychodzić na zewnątrz po dobranocce. Nie kusiliśmy losu, ale aż trudno było w to uwierzyć. W Malate mieszkaliśmy naprzeciwko uniwersytetu De la Salle, niedaleko Akademii Sztuk Pięknych, kampusu, dormitoriów i innych studenckich udogodnień. Normalnie w takich dzielnicach panuje przyjemny rozgardiasz i luzacka atmosfera. Tu byłoby prawie tak samo. Prawie, bo radosną atmosferę, jak dla mnie, psuł widok gwizdków na szyjach studentek. Poza tym, prawie wszyscy studenci nosili identyfikatory(legitymacje) na szyjach. Dlaczego? Gwizdki, rzecz jasna, służą do wzywania pomocy (trochę słabo, że jakieś 30% młodych dziewczyn je nosi), a identyfikatory na smyczy są po to, aby nie musieć wyciągać całego portfela lub torby, gdyż wiąże się to ze zbyt wielkim ryzykiem. Po całej reszcie Azji, jest to pewne novum.
4. Galerie handlowe, galerie handlowe…
Oprócz „Intra Muros”, czyli Starego Miasta, pamiątce po Hiszpanach, w Manili nie ma wiele rzeczy do oglądania w tradycyjnym rozumieniu zwiedzania. Z pewnością można by coś znaleźć, trzeba jednak brać pod uwagę wielogodzinne korki. Myślałam, że moje prawie dwugodzinne dojazdy do pracy w Dżakarcie były przejawem heroizmu, ale jednak nie: prawdziwy heroizm jest tu – w Manili. Dojazd z Makati (dzielnicy biznesowej) do Malate (odległość 1,5-3km) potrafi zająć… 5 godzin! To przecież można iść – powie ktoś. Tak, można. My poszliśmy. Raz czy dwa, można. Ale codzienne pokonywanie manilskiej przestrzeni jest zdecydowanie nazbyt męczące. Brak chodnika, wszechobecne trycykle i jeepneje, kałuże, otwarte studzienki, inne dziury, przejścia przez tory, warczące psy i zatarasowane podwórka nie stanowią idealnego tła na przechadzkę. Ponadto, oprócz wspomnianego Starego Miasta, w Manili można obejrzeć głównie galerie handlowe lub brać udział w bogatym życiu nocnym, przy czym na to drugie należy przygotować odpowiednio wysokie środki finansowe. Z „turystycznego” punktu widzenia stolica Filipin nie oferuje zatem wiele.
5. Koszmar w metrze
Przed Moskwą, Pekinem, Bombajem, Dżakartą, Dhaką, nawet Bangkokiem, słyszeliśmy ostrzeżenia w związku z korzystaniem z metra. Z różnych powodów – tłok, kieszonkowcy, długie, niemonitorowane korytarze, smród, brud, przestarzała infrastruktura, wreszcie problematyczna bliskość kobiet i mężczyzn w zatłoczonym wagoniku (wagon tylko dla kobiet znajduje się w każdym składzie, ale jest tylko jeden). Wszystkie te uwagi, mówione z troską, były jednak na wyrost. Za to Manila przerosła nasze najśmielsze oczekiwania, w negatywnym sensie. Metrem w Manili jechaliśmy raz. Pierwszy i ostatni. Na stacji byliśmy około 17.30 w sobotę. Nasz cel znajdował się 5 stacji dalej. Bagatelka prawda? Powiem tylko, że na miejscu byliśmy przed… 21.00!
Tłok na peronie był tak ogromny, a przestrzeń tak wąska, że większość potencjalnych pasażerów musiała tłoczyć się na wąskich, stromych schodach. Pociąg wjeżdżał tak zapchany, że do każdego wagonu wchodziły max. 2 osoby. Choć były to godziny szczytu metro jeździło raz na 10 minut i z przyczyn niewiadomych, na naszej stacji stało niemal 10 minut. W środku nie ma klimatyzacji. Ani w pociągu, ani na peronie. Jasne było, że z naszymi wielkimi plecakami nie zdołamy się wcisnąć do metra w ciągu najbliższych 90 minut. Wobec tego wpadłam na „genialny” pomysł pojechania na stację początkową (przeciwną do naszego rzeczywistego kierunku), w stronę której nie czekał prawie nikt. Pociąg był wprawdzie równie zapchany, ale jakoś się wcisnęliśmy. Niestety, 3 stacje dalej, okazało się, że, z powodu niewyobrażalnego tłumu, ruch na całej stacji jest tak skanalizowany, że musimy wejść na górę, przejść przez bramki wyjściowe, przez kontrolę bezpieczeństwa, bramki wejściowe i jeszcze kasy biletowe (na bilet dobowy, tygodniowy lub miesięczny jeszcze nikt nie wpadł – są tylko jednorazowe). Cała „ścieżka zdrowia” zajęła prawie godzinę, a my wciąż byliśmy na tej samej stacji. Gdy wreszcie dopchaliśmy się do naszego metra (pominę szczegóły urągającemu godności procesowi zajmowania w pośpiechu miejsc), odcinek 7 stacji jechaliśmy ponad godzinę! Oczywiście, desperacja w zajmowaniu miejsc nie wynika z tego, „że hołota”, tylko, zwyczajnie, jeśli nie pobiegniesz nie wsiądziesz...nigdy. Od samego początku ścisk j był nieziemski, klimy brak, a na każdej stacji staliśmy sobie 10-15 minut, a co. Wysiedliśmy zlani potem, z pomiętymi i podeptanymi plecakami. A teraz wyobraź sobie, że jeździsz tak rano i wieczorem od poniedziałku do piątku…
No niestety, Manila nie dała nam szansy tym razem. Może kiedyś. Niemniej jednak widok jaki mieliśmy z jednego dachu był niczego sobie.
Autor: Dorota i Bartek , blog: Agrafka i sznurek, czyli (etno)wyprawa
agrafkaisznurek.blogspot.com/2015/10/5-p...ie-pokochalismy.html
1. Chaos w czystej formie
O chaotycznym ruchu i zorganizowaniu miejskiej przestrzeni słyszeliśmy już w przypadku Dżakarty, Phnom Penh, Hanoi, Delhi, Mumbaju i innych azjatyckich tygrysów. Za każdym razem jednak te wszystkie ostrzeżenia i zastrzeżenia były na wyrost. Jedynym miastem, gdzie rzeczywiście można było martwić się o bezkolizyjne przejście przez ulicę była bangladeska Dhaka. Choć stolica Filipin jest dużo nowocześniejsza i, na pierwszy rzut oka, bardziej „uporządkowana”, to jednak stopniem chaosu dorównuje tylko Bangladeszowi. Nasz ponad dwukilometrowy spacer z plecakami z najruchliwszego skrzyżowania do domu naszego gospodarza z CS trwał dużo dłużej niż normalnie z powodu jeepnejów, trycykli, motocykli, psów, straganów, parkingów, warsztatów samochodowych i innych cudowności, które tarasowały drogę. Przestrzeń dla pieszych nie istnieje. Jeśli wydawało się Wam, że pieszy nie ma praw w Wietnamie, Kambodży czy Indiach, jedźcie do Manili – zobaczycie, co to znaczy być „pieszym”, którego ustawa nie przewiduje (dzielnica Makati zasługuje w tym względzie na wyróżnienie, ale to w końcu centrum biznesu, więc bez łaski).
2. „Please, leave your fire arms outside”
O ruchu ulicznym w Azji napisano już wiele, chaos drogowy nie jest więc chyba wielkim zaskoczeniem. Dla nas głównym minusem było bezpieczeństwo. W ciągu paru dni nie sposób wyrobić sobie własnej opinii na temat tak szeroki i złożony jak bezpieczeństwo obywateli. W porównaniu jednak z bajecznie bezpiecznymi metropoliami typu Bangkok, Dżakarta, Rangun i inne wielkie miasta Azji (w porównaniu z Europą, USA i Ameryką Południową), Manila wypada słabiutko. Wiemy to z rozmów z Filipińczykami i z własnych, skromniutkich obserwacji.
Pierwsza rzecz, jak rzuca się w oczy na manilskich ulicach to panowie ochroniarze przed bankami (ale także przed sklepami, restauracjami, biurami). Choć ochroniarzy widywaliśmy już wcześniej, to wydawać by się mogło, że, np. w Dżakarcie, pełnili oni raczej rolę parkingowych. W każdym razie ich broń była raczej symboliczna lub w ogóle jej nie było. W Manili ci, skądinąd bardzo sympatyczni panowie, uzbrojeni są w dubeltówki. Przy bankomatach niejednokrotnie stoi ich czwórka. Raz byliśmy świadkami „uzupełniania bankomatowych zapasów” - czterech groźnie wyglądających panów z karabinami gotowymi do strzału w razie czego. Widok absolutnie niespotykany nigdzie wcześniej w Azji. Z bankami wiąże się także widok opancerzonych samochodów, przypominających nowoczesne czołgi – rzecz również niespotkana wcześniej. Spotykaliśmy je każdego dnia tak w miastach, jak i na prowincji. Pominę rutynową kontrolę zawartości torebki przy wejściu do galerii handlowej, metra, lotniska, budynku mieszkalnego, banku – tę widywaliśmy już wcześniej. Tu jednak była ona częstsza i bardziej dokładna oraz, z powodu braku narzędzi, bardziej uciążliwa, gdyż, np. w metrze, trzeba było zwyczajnie pokazywać zawartość plecaka.
Z kontrolą mienia wiąże się również zakaz wnoszenia broni palnej. Napisy „Please deposit your fire arms at the reception desk” widnieją na drzwiach restauracji, klubów, eleganckich restauracji i w pokojach hotelowych. Krzepiące.
3. Gwizdki, karty magnetyczne i inne „gadżety
Przez dwa pierwszy dni zatrzymaliśmy się w dzielnicy Malate, niedaleko portu. Mieszkający tam Filipińczyk powiedział nam, że dzielnica jest „taka sobie” i że kiedyś cieszyła się wyjątkową złą sławą. Dziś jest nieco lepiej, ale i tak często w nocy słychać odgłosy strzelaniny! (tak nam powiedziano). Wobec tego, mieliśmy absolutnie nie wychodzić na zewnątrz po dobranocce. Nie kusiliśmy losu, ale aż trudno było w to uwierzyć. W Malate mieszkaliśmy naprzeciwko uniwersytetu De la Salle, niedaleko Akademii Sztuk Pięknych, kampusu, dormitoriów i innych studenckich udogodnień. Normalnie w takich dzielnicach panuje przyjemny rozgardiasz i luzacka atmosfera. Tu byłoby prawie tak samo. Prawie, bo radosną atmosferę, jak dla mnie, psuł widok gwizdków na szyjach studentek. Poza tym, prawie wszyscy studenci nosili identyfikatory(legitymacje) na szyjach. Dlaczego? Gwizdki, rzecz jasna, służą do wzywania pomocy (trochę słabo, że jakieś 30% młodych dziewczyn je nosi), a identyfikatory na smyczy są po to, aby nie musieć wyciągać całego portfela lub torby, gdyż wiąże się to ze zbyt wielkim ryzykiem. Po całej reszcie Azji, jest to pewne novum.
4. Galerie handlowe, galerie handlowe…
Oprócz „Intra Muros”, czyli Starego Miasta, pamiątce po Hiszpanach, w Manili nie ma wiele rzeczy do oglądania w tradycyjnym rozumieniu zwiedzania. Z pewnością można by coś znaleźć, trzeba jednak brać pod uwagę wielogodzinne korki. Myślałam, że moje prawie dwugodzinne dojazdy do pracy w Dżakarcie były przejawem heroizmu, ale jednak nie: prawdziwy heroizm jest tu – w Manili. Dojazd z Makati (dzielnicy biznesowej) do Malate (odległość 1,5-3km) potrafi zająć… 5 godzin! To przecież można iść – powie ktoś. Tak, można. My poszliśmy. Raz czy dwa, można. Ale codzienne pokonywanie manilskiej przestrzeni jest zdecydowanie nazbyt męczące. Brak chodnika, wszechobecne trycykle i jeepneje, kałuże, otwarte studzienki, inne dziury, przejścia przez tory, warczące psy i zatarasowane podwórka nie stanowią idealnego tła na przechadzkę. Ponadto, oprócz wspomnianego Starego Miasta, w Manili można obejrzeć głównie galerie handlowe lub brać udział w bogatym życiu nocnym, przy czym na to drugie należy przygotować odpowiednio wysokie środki finansowe. Z „turystycznego” punktu widzenia stolica Filipin nie oferuje zatem wiele.
5. Koszmar w metrze
Przed Moskwą, Pekinem, Bombajem, Dżakartą, Dhaką, nawet Bangkokiem, słyszeliśmy ostrzeżenia w związku z korzystaniem z metra. Z różnych powodów – tłok, kieszonkowcy, długie, niemonitorowane korytarze, smród, brud, przestarzała infrastruktura, wreszcie problematyczna bliskość kobiet i mężczyzn w zatłoczonym wagoniku (wagon tylko dla kobiet znajduje się w każdym składzie, ale jest tylko jeden). Wszystkie te uwagi, mówione z troską, były jednak na wyrost. Za to Manila przerosła nasze najśmielsze oczekiwania, w negatywnym sensie. Metrem w Manili jechaliśmy raz. Pierwszy i ostatni. Na stacji byliśmy około 17.30 w sobotę. Nasz cel znajdował się 5 stacji dalej. Bagatelka prawda? Powiem tylko, że na miejscu byliśmy przed… 21.00!
Tłok na peronie był tak ogromny, a przestrzeń tak wąska, że większość potencjalnych pasażerów musiała tłoczyć się na wąskich, stromych schodach. Pociąg wjeżdżał tak zapchany, że do każdego wagonu wchodziły max. 2 osoby. Choć były to godziny szczytu metro jeździło raz na 10 minut i z przyczyn niewiadomych, na naszej stacji stało niemal 10 minut. W środku nie ma klimatyzacji. Ani w pociągu, ani na peronie. Jasne było, że z naszymi wielkimi plecakami nie zdołamy się wcisnąć do metra w ciągu najbliższych 90 minut. Wobec tego wpadłam na „genialny” pomysł pojechania na stację początkową (przeciwną do naszego rzeczywistego kierunku), w stronę której nie czekał prawie nikt. Pociąg był wprawdzie równie zapchany, ale jakoś się wcisnęliśmy. Niestety, 3 stacje dalej, okazało się, że, z powodu niewyobrażalnego tłumu, ruch na całej stacji jest tak skanalizowany, że musimy wejść na górę, przejść przez bramki wyjściowe, przez kontrolę bezpieczeństwa, bramki wejściowe i jeszcze kasy biletowe (na bilet dobowy, tygodniowy lub miesięczny jeszcze nikt nie wpadł – są tylko jednorazowe). Cała „ścieżka zdrowia” zajęła prawie godzinę, a my wciąż byliśmy na tej samej stacji. Gdy wreszcie dopchaliśmy się do naszego metra (pominę szczegóły urągającemu godności procesowi zajmowania w pośpiechu miejsc), odcinek 7 stacji jechaliśmy ponad godzinę! Oczywiście, desperacja w zajmowaniu miejsc nie wynika z tego, „że hołota”, tylko, zwyczajnie, jeśli nie pobiegniesz nie wsiądziesz...nigdy. Od samego początku ścisk j był nieziemski, klimy brak, a na każdej stacji staliśmy sobie 10-15 minut, a co. Wysiedliśmy zlani potem, z pomiętymi i podeptanymi plecakami. A teraz wyobraź sobie, że jeździsz tak rano i wieczorem od poniedziałku do piątku…
No niestety, Manila nie dała nam szansy tym razem. Może kiedyś. Niemniej jednak widok jaki mieliśmy z jednego dachu był niczego sobie.
Autor: Dorota i Bartek , blog: Agrafka i sznurek, czyli (etno)wyprawa
agrafkaisznurek.blogspot.com/2015/10/5-p...ie-pokochalismy.html
.
Zapraszam na profil prywatny:
klubpodroznikow.com/tatromaniak-autor?showall=1
.
.
.
Please Logowanie or Zarejestruj się to join the conversation.
Czas generowania strony: 0.320 s.