PROWANSJA PACHNĄCA LAWENDĄ
Katarzyna Krawiec
(relacja konkursowa)
Dzień 1
Wyjeżdżamy z Uster. Nie zapowiada się zbyt przyjemnie bo widać długą wstążkę samochodów jadących do Zurychu. Na razie jeszcze nie jest gorąco, ale pewnie szybko się to zmieni. Decydujemy się omijać płatne autostrady i jechać routes nationales , wzdłuż autostrad , których zaletą jest to, że nie są płatne i oferują przepiękne widoki. Są jednak dłuższe: o wiele dłuższe. Poruszamy się w żółwim tempie i często na odcinku kilkudziesięciu kilometrów jesteśmy jedynymi podróżującymi… Za niedługo będziemy krążyć, krążyć i …. Krążyć. Fakt, w minutę po przekroczeniu granicy zaczynają się ronda. Fela (nasz GPS) nie nadąża z informacjami, a my za Felą. Wjeżdżamy do krainy rond. Przejechałyśmy może z 6 km a minęłyśmy może ze 6 rond. Jak do tej pory. Postanowiłam więc je liczyć i do końca drogi wyszło… 59. Niezły wynik. Trzeba przyznać, że ronda we Francji są o wiele ładniejsze niż te w Szwajcarii. Są udekorowane, ukwiecone, a w Szwajcarii po prostu na środku drogi usypano kupę kamieni i … jest rondo.
Z utęsknieniem patrzymy na autostradę, po której śmigają ci szczęśliwcy, którzy nie byli tak skąpi jak my by zapłacić parę euro więcej
Przejeżdżamy przez Grenoble. Droga niezła, ale Alpy nie dają za wygraną. Jedziemy otoczone z czterech stron przez górskie szczyty, gdzieniegdzie ośnieżone. Zakręt na zakręcie.
Zbliżamy się powoli do Mison, zostało nam kilkadziesiąt kilometrów, a góry nie znikają. Nie błądzimy zbyt długo i w końcu dojeżdżamy na miejsce przeznaczenia. Wioska składa się może z 4 domów a reszta to sady jabłkowe, pola (niestety nie lawendy) i … góry.
Pierwsze odkrycie: Prowansja jest GÓRZYSTA. Nie jest płaska. Jakoś inaczej sobie ją wyobrażałam . Wprawdzie domyślałam się, że nie będzie to równina, ale Alpy?!
GDZIE LAWENDA?
Trafiamy w końcu na miejsce. Olivier i Chantal, nasi gospodarze, są przemili.
Przy wejściu rośnie olbrzymia lipa. Pachnie już z daleka. Urzęduje w niej cała chmara pszczół, brzęczą jak szalone. Cała, pijana radością życia orkiestra symfoniczna. Monotonne mruczando towarzyszy nam przez cały posiłek. Zapach lipy zresztą też.
Słyszę też cykady. Olivier wprawdzie mówi, że to „grillons”, świerszcze, na cykady jeszcze trochę za wcześnie, śpiewają w dzień, gdy temperatura jest wyższa niż 23 stopnie, ale ja i tak wiem swoje . To muszą być cykady. Jesteśmy przecież w Prowansji, prawda? A cykada to urzędowy owad tego regionu .
Dzień 4
Wczoraj nie potrafiłyśmy się zdecydować gdzie jechać. Do naszego, zresztą dość już napiętego planu, Chantal i Olivier dodali jeszcze swoje propozycje… Kompletnie nie wiem co wybrać. Chciałabym pojechać wszędzie, zobaczyć wszystko a czas nam nie pozwala. Nawet już nie pieniądze, tylko ten cholerny czas…. Dlaczego mamy go tak mało?!!
W końcu wybieramy Grand Canyon de Verdon – Wielki Kanion rzeki Verdon, podobno po Wielkim Kanionie Kolorado, największy w Europie. Jedziemy drogą N 85, słynną Droga Napoleona, którą przebył w roku 1815 po ucieczce z Elby, aby jeszcze na 100 dni stać się cesarzem Francuzów. Niedaleko znajduje się malutka wioska Moustiers Ste Marie, uroczo wkomponowana w skały. Zostawiamy samochód na dolnym parkingu i pniemy się mozolnie w górę. Po drodze przyglądamy się wąskim uliczkom, wąskim jezdniom i zeszłowiecznym domom, którym pewne zaniedbanie dodaje jedynie uroku. Na dworze trwa słoneczna wibracja. Powietrze pachnie upałem, po drodze mijają nas stadka Niemców, którzy coś tam szwargoczą w swoim języku.
Widać, że miasteczko jest już bardziej znane. Zresztą leży na trasie do Canyonu, który każdy szanujący się turysta w Prowansji zobaczyć musi.
Z Moustiers Ste Marie jedziemy na podbój Wielkiego Kanionu Verdon. Zaczyna się tuż za miasteczkiem jeziorem Ste Croix (Świętego Krzyża). Woda niebieska jak chaber, jak niebo. Kolor intensywny, gęsty, jaskrawy. Krajobraz wygląda jak obrazek gotowy do powieszenia na ścianę. Jak tu oderwać się od takiego widoku? Zatrzymujemy się na kolejnych wirażach fotografując jezioro z coraz to innej perspektywy (i wysokości). Nie mamy na to jednak zbyt dużo czasu: trzeba zrobić miejsce innym amatorom spragnionym tego widoku. A jest co podziwiać: zielona wstążka rzeki Verdon , z początku dosyć szeroka, a potem cienka jak niteczka, wije się na dole otoczona przez skalny wąwóz. Obrazek dokładnie taki sam jak w przewodniku, a może nawet lepszy, bo widziany na własne oczy… W miasteczku ST Paloud-du-Verdon wjeżdżamy na Route des Cretes , widowiskową drogę, z której najlepiej widać Kanion. Jedziemy często o kilka centymetrów od skał Droga, a raczej ścieżka wije się wzdłuż olbrzymiej przepaści. Jeśli nie spadniemy – obiecuję odmówić ze trzy zdrowaśki. Albo nawet cztery.
Nie spadłyśmy.
W drodze jeszcze zahaczyłyśmy o Sisteron – warowne miasteczko wykute w skale (a jakże). Miasteczko nazywane „Wrotami Prowansji” jest usytuowane na wysokości 485 mnpm, na drodze Napoleona, nad brzegiem rzeki Durance.
Zrobiłyśmy sobie piknik przed jedną trzech chyba baszt i wróciłyśmy do domu.
Lawenda nieśmiało zaczyna kwitnąć. Powoli, powoli na polach robi się fioletowo. Po drodze do Kanionu widziałyśmy jej trochę. Poczekamy parę dni. Może się ośmieli i pola wypełnią się fioletem. Jej zapach unosi się już jednak delikatnie w powietrzu. Fioletowy, delikatny, lekko słodkawy. Nie narzuca się, nie drażni, nie pcha do nosa… Trzeba go poszukać.
Żałuję, że nie jestem obdarzona bardziej wrażliwym zmysłem powonienia…
Dzień 8
Dzisiaj jedziemy do niewielkiej wioski Pontis, oddalonej o około 7 km, gdzie mamy nadzieję odnaleźć demoiselles coiffees – „uczesane panienki”, które są niczym innym jak tylko stalaktopodobnymi wykwitami skalnymi .
Mijamy urocze miasteczko, a raczej wioskę (2 domy i kościółek) Pontis i … Panienek nie widać. Według mapy powinny gdzieś tu być. Zostawiamy auto na mikroskopijnym parkingu przed kościołem i wyruszamy na poszukiwanie kamiennych piękności. Spacer po upale (do góry oczywiście) do najprzyjemniejszych nie należy. Toniemy w letnim skwarze. Słońce leje żar na omdlałe drzewa, suche chwasty i dwie sylwetki pnące się mozolnie w górę. Wyprażone w słońcu rośliny mają zaskakująco matowy, oliwkowozielony , pastelowy kolor. Idziemy, idziemy… Panienek ani śladu. Spotkana po drodze dobra dusza radzi, aby podjechać ze 2 kilometry samochodem, zatrzymać się przy betonowym słupku , wychylić i … panienki będą nasze. Wracamy więc i kontynuujemy naszą podróż autem. Z trudem zakręcamy, wykręcamy szyje, wytrzeszczamy oczy … nadal ani śladu panienek. Napotkana para Francuzów też nie ma pojęcia gdzie szukać tych dam. Oni również błądzą w nadziei zobaczenia nieruchomych postaci. Żegnamy się z życzeniem spotkania się przy panienkach.
Trudno. Decydujemy się zawrócić. Jedziemy na dół i nagle… widzimy nic innego jak tylko poszukiwane skałki. Są jednak prawie niewidoczne, z 10 km od nas i wcale nie są imponujące. Zjeżdżamy drogą i kierując się tym razem drogowskazami zjeżdżamy na parking, gdzie cykamy kilka fotek w objęciach panienek.
Czas na posiłek. Zatrzymujemy się w jeszcze mniejszym miasteczku Lauzet-Ubaye, gdzie są 3 domy, kościół kościół … hotel (!!). Ciekawe po co? Wszystkie sklepy są zamknięte, mieszkańców, ani turystów nie widać, w witrynach spotykamy jedynie pajęczyny i śpiące pająki. Miasteczko – widmo. Udaje nam się kupić napoje w hotelu i mamy całkiem przyjemny piknik nad brzegiem małego jeziorka .
W drodze powrotnej natykamy się całkiem przypadkowo na drogowskaz wskazujący następne „uczesane panienki”. Wiemy o ich istnieniu, sprawdzałyśmy na mapie, są niedaleko miejscowości Theus, ale po męczących poszukiwaniach tych pierwszych, sprawa drugich jakoś za obopólną zgodą jakoś przycichła… No ale jeśli mamy już drogowskaz… Skoro są po drodze zobaczymy również i te piękności. To tylko … 5 kilometrów. Co to dla nas? Nie pisało co prawda, że znajdują się one na wysokości chyba 2000 metrów! Do dróg pełnych zawijasów już zdążyłyśmy się przyzwyczaić, ale te są kręte jak rogi muflona i wąskie jak wstążka.
Po drodze mijamy pola pełne maków i jakiegoś fioletowego kwiecia (nie lawendy, niestety). Wyglądają one jak dzieło artysty malarza. Szalonego impresjonisty, który dysponował farbami w jedynie dwóch kolorach: czerwonym i niebieskim i chlapał tymi kolorami jak popadło, w sposób niezorganizowany, chaotyczny i nieprzemyślany, malując jeszcze dodatkowo gdzieniegdzie jasne bryły snopków siana .
W końcu, chyba po 20 km SĄ. Balują sobie w miejscu nazwanym Salle de bal” – sala balowa. Jest ich chyba więcej niż w Pontis, w każdym razie są jaśniejsze i widzimy je z bliska. Te Panie są w dosyć zaawansowanym wieku. Najstarsze dochodzą do 30 000 lat. Fajne są, każda inna: jedne szczupłe, inne z wyraźną kamienną nadwagą, a jeszcze inne wyglądają jak wiedźmy pokryte brodawkami. Fakt faktem wszystkie są „uczesane”. Na szczycie każdej kolumny spoczywa kamienny kok.
Dzień 9
Dzisiaj „lawendowy” dzień. Wyruszamy na poszukiwanie lawendy. Przed nami Sault , Gordes i Roussillon. Miasteczka z pierwszych stron przewodników, jedne z najpiękniejszych we Francji, otoczone polami lawendy. Tak przynajmniej piszą. A jak będzie – zobaczymy.
Przejeżdżamy przez przełęcz Gorges de la Meouge . Znowu serpentyny wijące się jak węże, przepaście, których dna nie widać. Tak jest do samego Sault. Lawendy jest bardzo dużo, pola ciągną się po prawej i po lewej stronie. Od razu widać, że Sault jest jednym z głównych producentów fioletowej rośliny. Lawendowy raj ciągnie się aż do murów miasteczka. Szkoda tylko, że fioletowa zazwyczaj lawenda jest… ZIELONA !! Gdzieniegdzie nieśmiało pokazują się fioletowe kwiatuszki, ale daleko im do intensywnej barwy fioletu krzyczącej z każdej pocztówki. Musimy się nieźle nagimnastykować, żeby pod odpowiednim kątem, w odpowiednim oświetleniu i z odpowiedniej odległości wydobyć z zielonych pędów trochę fioletowego uśmiechu.
Na pocieszenie kupuję sobie mydełka i saszetki lawendy. Sprzedawca w sklepie informuje, że lawenda w pełni zakwitnie za około 7-10 dni. Tylko, że my niestety wtedy będziemy już w Polsce.
Następny punkt programu: Gordes. To około 80 km od Sault. Zatrzymujemy się od czasu do czasu przy polach gdzie lawenda nieco pośpieszyła się z kwitnięciem i robimy zdjęcia. W końcu Prowansja to lawenda… Chociaż pomału zaczynam zmieniać zdanie. Prowansja to WSZYSTKO. Góry, jeziora, plaże, maki, lawenda… Wszystko
Przed nami pojawia się Gordes. Rzeczywiście miasteczko sprawia wrażenie zawieszonego między niebem a ziemią. Z daleka wygląda jak wielka, postrzępiona skała, dopiero kiedy podjeżdżamy bliżej można rozróżnić poszczególne kontury zabudowań. BAJKA. Brakuje tylko księżniczki na wieży (wieża na pewno by się znalazła) i rycerza przybywającego na ratunek. Po drodze zabieramy parę autostopowiczów, którzy jadą bardziej na południe. Za bardzo nie możemy im pomóc, podwozimy ich tylko do Gordes, dalej muszą radzić sobie sami.
Od razu widać, że miasteczko jest turystyczne. Kręte uliczki, stare domy… Gdyby nie turyści, można by powiedzieć, że czas się tu zatrzymał: XIII, XIV wiek zaklęty w kamiennych murach. Znajdujemy jedną wyjątkowo urokliwą uliczkę: słońce wypełnia ją jak złocisty miód butelkę i zatapia wszystko w brzoskwiniowej pozłocie, niestety wcale nie orzeźwiającej jak wspomniany owoc… Oczywiście przerwa na zdjęcia.
Decydujemy się na Abbaye de Senanque, cysterskie opactwo, podobno jedno z najczęściej fotografowanych miejsc w Prowansji, na równi z lawendą . To również niedaleko, jakieś 3,4 kilometry od Gordes. Z daleka widzimy już zaparkowane samochody, więc na pewno trafimy bez trudu.
Jest. Wyrasta nagle pomiędzy płaskowyżem Vaucluse, polami lawendy i polami pierzastego, złotego zboża. Widoczek rzeczywiście pocztówkowy. Opactwo można zwiedzać, żyje tam sobie jeszcze w spokoju paru mnichów, którzy żyją z uprawy lawendy, wyrobu miodu i …. turystów oczywiście. Nie widziałyśmy żadnego, pewnie o tej porze odprawiali swoje modły .
Wracając z opactwa Senanque, na wpół uduszone od upału i prawie ślepe od białego żwiru ( i kurzu) na drodze, instalujemy się w rozpalonym, niebieskim , blaszanym pudełku i jedziemy na podbój Roussillon, oddalonego o około 20 km (wg Feli) a 14 km wg drogowskazów. Za parę minut widzimy już wyrastające z ziemi czerwone skałki ochry . Jak dla mnie wyglądają mało romantycznie: jak kawałki wątroby - ale potem z bliska musze przyznać, że są naprawdę ładne.
Co zobaczyłyśmy w miasteczku… O tym już opowiem innym razem