Na koniec świata i jeszcze dalej - czyli Antarktyda pod żaglami
“Nigdy więcej na zimne!” - oznajmił mi mój ojciec na którejś z wacht, kiedy dwa lata temu marzliśmy podczas rejsu w Arktyce. Jednak plan by kolejną wyprawę spędzić na Karaibach, delektując się passatami i drinkami z palemką został poddany drastycznej weryfikacji rok później. Wtedy to narodziła się idea popłynięcia na wyprawę, która miała zadatki na bycie całkowitą wyprawą życia. Okazało się że jest jacht i kapitan Sławek zwany “Wuju”, który kompletuje załogę na rejs który… zaczyna się na końcu świata, a płynie jeszcze dalej.
Końcem świata w tym przypadku był południowy kraniec Ameryki Południowej, a dokładniej miejscowość Ushuaia w południowej Argentynie. Tam mieliśmy rozpocząć, obrać kurs na południe, minąć legendarny Horn, a następnie przeprawić się przez równie legendarną Cieśninę Drake’a i dotrzeć na prawdziwy koniec świata - Antarktydę, czyli zamarznięty kontynent na południu o którym każdy słyszał a mało kto widział. Potem oczywiście wrócić. Czy to lepsze niż Karaiby i malibu w łupce kokosa? Jeszcze jak!
fot: Tomek Bukowski
Organizacja wyprawy pochłonęła rok naszego czasu i pieniędzy. Dzięki nadludzkiemu wysiłkowi naszego skarbnika, a zarazem II oficera Maćka, udało się to jednak idealnie. Cały ten rok trwały nieprawdopodobne wyrzeczenia, byle by tylko urzeźbić kolejne tysiące na ratę za czarter jachtu. Ostatecznie jednak, całkowicie nierealne wyobrażenia o tym że mamy dolecieć do Argentyny na 2giej półkuli świata, potem lokalnymi liniami lotniczymi dostać się do ukrytej w górach jej południowego skrawka Ushuai, tam przejąć jacht i płynąć na Antarktydę zaczęły się urzeczywistniać. Wreszcie pożegnawszy się z Ukochaną na lotnisku Okęcie, wsiadając do samolotu do Frankfurtu i dalej do Buenos Aires, po raz pierwszy poczułem że to się już dzieje.
fot: Maciek Matczuk
Jacht przejęliśmy 14 stycznia 2017 roku, w marinie koło aeroklubu w Ushuai. Była nim Nashachata II, 21 metrowy jacht klasy Business Challenge, z ożaglowaniem typu kuter. Piękna i bardzo szybka łódka, która miała być naszym domem przez całą wyprawę. Pierwszy dzień poświęciliśmy na zakupy. Jak sobie łatwo wyobrazić, skala zakupów na takie przedsięwzięcie jest lekko przytłaczająca. Jedzenie dla 12 facetów na miesiąc zajęło kilkadziesiąt dużych palet, które do mariny zostały przywiezione załatwioną przez Maćka ciężarówką ształowaliśmy (czyli rozlokowywalismy na jachcie) przez resztę dnia. Wieczorem odpaliliśmy grilla i dowiedzieliśmy się czym jest legendarna argentyńska wołowina. Była jeszcze lepsza niż sobie wyobrażaliśmy że będzie. Kolejne dwa dni jednak straciliśmy, dzięki uprzejmości chilijskich celników. Ich strajk sprawił że paliwo którego potrzebowaliśmy na rejs (i to niemało, weszło prawie 1000 litrów) nie mogło do nas dotrzeć, i pozostało nam zwiedzanie Ushuai i odkrywanie tamtejszych knajpek, sklepów i przedziwnego folkloru. Paliwo przyjechało wieczorem, 16tgo stycznia. 17tego stycznia Roxana, nasza agentka w Ushuai oddała nam cumy, a dziób “Naschejchaty” skierował się w stronę Puerto Williams. Kiedy odprawiliśmy się po chilijskiej stronie kanału Beagle, nocą przemknęliśmy się przez gęsty archipelag setek wysepek południowego krańca Ameryki Południowej aż do słynnego przylądka Horn. Południk Hornu przecieliśmy rano, i gdy tylko to się stało, Wuju zakomenderował kurs dokładnie na południe. Między nami a Antarktydą było już tylko 500 mil morskich wody.
fot: Tomek Bukowski
Kolejne dni mijały w rytmie wachtowania. Wachta trwała 4 godziny, po niej było 8 godzin laby. Łatwo z tego wydedukować że byliśmy podzieleni na 3 wachty, kapitan był poza nimi. Codziennie też inna wachta miała przyjemność robienia tak zwanego “kambuzu”, czyli była odpowiedzialna za to żeby śniadanie, obiad i kolacja były wydane o czasie oraz za posprzątanie po nich. Mordęga. Nawigując, przepuszczając jedne niże i uciekając przed innymi nie wpadliśmy w pogodowe tarapaty. Najsilniejszy wiatr jaki mieliśmy osiągnął ok. 45 węzłów (ok 80 km/h), fale sięgały siedmiu metrów. Mimo że nie były duże jak na możliwości jachtu i samej cieśniny Drake’a, były to największe fale jakie widziałem w życiu. Z wachty na wachtę robiło się coraz zimniej, zwłaszcza kiedy przekroczyliśmy antarktyczny Rubikon - czyli znaleźliśmy się w zasięgu oddziaływania zimnego prądu morskiego który opływa ją dookoła i odcina klimatycznie od reszty świata. Mimo to, jak się później dowiedziałem, w Polsce było wtedy zimniej niż tam. Letnie temperatury u wybrzeży Półwyspu Antarktycznego, który jest też najcieplejszym rejonem Antarktydy, oscylują w okolicach 0 - 2 stopni celsjusza. W Polsce było wtedy -25. Przełomowa wachta nastąpiła 25 stycznia, kiedy o 4 rano zmieniliśmy “nockę”. Zaczęliśmy mijać pierwsze growlery (kawały lodu dryfujące po wodzie, mniejsze niż góry lodowe), a po godzinie 5 rano z chmur wyłonił się pokryty lodem masyw górski, zaledwie kilka mil od nas. Dopłynęliśmy. Zobaczyliśmy Antarktydę. Pozostawało pytanie co teraz z tym zrobimy.
fot: Michał Szewczyk
Naszym pierwszym kotwicowiskiem był archipelag Wysp Melchiora. Znajduje się tam argentyńska stacja polarna, jest też w miarę osłonięta płytka zatoczka gdzie można schować łódkę. Pogoda nas rozpieszczała, na bezchmurnym niebie świeciło słońce. Biel lodu wokół nas była wręcz oślepiająca. Zacumowaliśmy na tak zwany “trójkąt bermudzki” - dwie długie 60 metrowe cumy szły od rufy na brzeg, obwiązane o głazy, a od dziobu trzymała nas kotwica. Niedługo potem popłynęliśmy na pierwszą wycieczkę po okolicy z użyciem pontonu. Doszło na niej do pierwszych spotkań z antarktyczną fauną. Pingwiny były zaciekawione, uchatki wkurzone a foki miały nas w głębokim poważaniu kiedy się do nich podpływało. Desantowaliśmy się przy wejściu do argentyńskiej stacji polarnej - niestety nikogo w niej nie było. Wieczorem odbyliśmy najpiękniejszą wycieczkę pontonową całego pobytu - zachód słońca na Antarktydzie obezwładniał.
fot: Maciek Matczuk
Następnego dnia czekała nas mała relokacja. Zostawiliśmy przyjemne kotwicowisko na Wyspach Melchiora, i przy praktycznie bezwietrznej pogodzie i na wodzie gładkiej jak stół, płynęliśmy prawie cały dzień na Enterprise Island, przy której znajduje się stary zatopiony (ale wystający z wody) wrak statku wielorybniczego. Z informacji które mieliśmy wynikało że to najlepsze “miejsce parkingowe” w rejonie. Pogoda stopniowo pogarszała się, przechodząc z suchego wyżu w wilgotny niż, a rzeczy które chmury wyczyniały kotłując się w górskich masywach spowodowały zawalenie większości kart pamięci w aparatach. Wtedy też, okazało się że w zatoce w której leży nasz wrak, stado setki humbaków pasie się na ławicach kryla. Nie trzeba było długo czekać żeby pierwsze z nich zaciekawione przepływały koło naszej łodzi powodując nasze westchnienia i okrzyki. Spotkania z wielorybami podczas wycieczek pontonowych były już czystą adrenaliną. Szczególnie kiedy widać jak 35cio tonowe cielsko przepływa tuż pod nim. Wieczorem była uroczysta antarktyczna kolacja, podczas której zaserwowaliśmy zupę z prawdziwków które przemyciliśmy na Antarktydę z pomorskiej kniei i zrazy z argentyńskiej wołowiny. Przez kolejne 2 dni lało jak z cebra a wiatr przybrał na sile. Próba relokacji na inne kotwicowisko skończyła się ucieczką z niego kiedy zaatakowały nas dryfujące kawały lodu. Do wraku wróciliśmy jak do domu. Dopiero trzeciego dnia pogoda uspokoiła się na tyle że jakiekolwiek miejsce mniej bezpieczne niż nasz wrak wchodziło w grę. Ruszyliśmy do Port Lockroy.
fot: Maciek Matczuk
Port Lockroy był pierwszą brytyjską stacją antarktyczną. Jego załoga zajmowała się badaniami nad długimi falami radiowymi. W 1962 roku stacja została opuszczona, ale w 1995 wyremontowano ją i przerobiono na… muzeum (tak, na Antarktydzie jest muzeum). Wyspę na której znajduje się stacja zasiedla też ogromna kolonia pingwinów białobrewych. Tam też rzuciliśmy kotwicę. Załoga Port Lockroy oprowadziła nas po placówce, mogliśmy też wysłać kartki i listy do domu (kiedy piszę te słowa, dalej nie doszły). Pingwiny dostarczały nam lepszego widowiska niż większość komedii które widziałem w życiu. Sympatia jaką wzbudzają te ptaki jest trudna do opisania. Port Lockroy był też naszym ostatnim przystankiem w Antarktyce. Po dwóch dniach postoju, wykorzystawszy resztki kart pamięci na kolonie pingwinów, ruszyliśmy w stronę Przesmyku Bismarcka, który reklamowano nam jako “Lodowy Ogród”. I takim też był. Przy okazji był też idealnym miejscem na “wskoczenie” w Cieśninę Drake’a i obranie kursu na północ. Do Ushuai. Do cywilizacji.
fot: Tomek Bukowski
fot: Tomek Bukowski
W Cieśninie Drake’a spędziliśmy kolejne 5 dni, podczas których ustanowiliśmy rekord dobowy jachtu (w 24 godziny przepłynęliśmy 199 mil morskich). Z każdą wachtą było coraz cieplej, jak na ten rejon świata mieliśmy w drodze powrotnej wyjątkowo dużo słonecznej pogody. Dopadało nas już lekkie zmęczenie, więc nasza radość kiedy na horyzoncie zamigotał “stary dobry Horn” była ogromna. Kilkadziesiąt godzin później, Nashachata w towarzystwie delfinów przemierzała bezwietrzny fiord Beagle, a przed dziobem widać już było położoną u stóp gór Ushuaię. Telefon w kieszeni zawibrował - złapał pierwszy zasięg od trzech tygodni.
Wykręciłem znany mi numer i oznajmiłem “Kochanie, wróciłem.”.
Fot: Maciek Matczuk
Całe to zimno miało jednak jedną niezaprzeczalną zaletę. Do Ushuai udało nam się dowieść ogromną bryłę lodu z Antarktydy. Po co? Żeby toast “za cudowne ocalenie” po dopłynięciu, wznieść z najczystszym lodem świata w szklance.
Franek Bukowski