Przez Atlantyk do Ameryki Południowej
Czy ktoś kiedyś próbował Wam powiedzieć, że Wasze plany to kompletne szaleństwo, że to nie ma prawa się udać??
My usłyszeliśmy to wielokrotnie, gdy tworzyliśmy projekt wyprawy do Ameryki Południowej. Może dlatego, że nie chcieliśmy tak jak wszyscy, kupić biletów lotniczych i zobaczyć turystycznej dziesiątki najczęściej odwiedzanych miejsc. To nie miał być urlop, postanowiliśmy rzucić pracę i wszystkie zobowiązania. Podróż miała stać się dla nas sposobem na życie. Marzyliśmy o jachtostopowej przygodzie, chcieliśmy przepłynąć Atlantyk, wybrać się na trasy trekkingowe w Parkach Narodowych, poznać ludzi i odmienną kulturę, skosztować egzotycznej kuchni, stworzyć nasz własny, unikalny obraz Ameryki Łacińskiej.
Przygotowania trwały kilka miesięcy, w listopadzie z głowami pełnymi pomysłów i ciężkimi plecakami wylądowaliśmy na lotnisku w Las Palmas, gdzie miała zacząć się nasza przygoda. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak ma wyglądać jachtostopowanie, jak znaleźć kapitana i załogę, z którymi będziemy w stanie pracować i żyć na kilkunastu metrach kwadratowych przez ponad 3 tygodnie. Po miesiącu spędzonym na zdobywaniu doświadczenia w pracy na jachtach rzuciliśmy cumy i wypłynęliśmy w swój transatlantycki rejs. 2883 mile przez ocean. Wiele osób pytało nas, jak to jest znaleźć się na tak długo pośrodku niczego, bez kontaktu ze światem? Dla nas rejs był niezwykłą przygodą, żeglarska codzienność w niczym nie przypominała tej lądowej. Czas przeliczaliśmy na pokonane mile, dieta opierała się na złowionych rybach, ciepły prysznic stał się luksusem. Nigdy nie widzieliśmy piękniejszego, rozgwieżdżonego nieba niż na nocnych wachtach, nigdy nie jedliśmy smaczniejszego sushi, niż tego zrolowanego na środku oceanu, nigdy wcześniej nie widzieliśmy delfinów pływających na wyciągnięcie ręki, nigdy nie czuliśmy się bardziej mali i słabi wobec otaczającego nas żywiołu. Z daleka od cywilizacji po raz pierwszy usłyszeliśmy swoje myśli. Mieliśmy czas zastanowić się, czego oczekujemy od podróży i naszego życia. Po 21 dniach na horyzoncie pojawił się ląd. Dopłynęliśmy na Karaiby, czując bardziej niż ktokolwiek inny, jak daleko jesteśmy od domu.
rejs transatlantycki
Barbados był dla nas egzotycznym doświadczeniem. Małe domki przy plażach wyglądały jak zbudowane z zapałek, wokół rosły palmy. Centra miasteczek wypełnione były sklepikami z zaskakująco okrojonym asortymentem, po ulicach biegały kury, przy kilku głównych drogach sprzedawano świeże owoce. Bilety komunikacji miejskiej kupowało się w dziwnych automatach w autobusach, wyglądających jak duże, szklane skarbonki, przystanek zamawiało się, pociągając za sznurek rozwieszony przy górnych poręczach, kierowcy jeździli jak szaleni po wąskich drogach, z wiekowych pojazdów wypadały okna. Błękitna woda, rafy koralowe, kokosy rosnące na palmach i piaszczyste plaże tworzyły rajski krajobraz.
Barbados, Port St. Charles
Niby pokonaliśmy niewielki dystans, a jednak klimat zmienił się diametralnie. Martynika przypominała nam małą Francję. Znajome produkty, francuskie menu w restauracjach, europejskie ceny. Karaibska była za to natura- palmy kokosowe, kakaowce, kolorowe kraby i jaszczurki, trasy trekkingowe prowadzące do wulkanów i wodospadów przez dżunglę. Karnawał był dla nas niesamowitym przeżyciem. Kolorowe parady, pomysłowe stroje, muzyka i zabawa. Tutaj można uczyć się radości życia, beztroski i dystansu do siebie.
Martinique
Kolejnym jachtem wyruszyliśmy na początku lutego w stronę Panamy. Ośmiodniowy rejs wydawał nam się zaskakująco krótki po ostatniej żeglarskiej przygodzie. Do Colon dotarliśmy z 40- kilogramowym tuńczykiem na pokładzie. Okazało się, że łowienie ryb może być bardziej ekscytujące, niż nam się wydawało. Przekroczenie Kanału Panamskiego było symbolicznym rozpoczęciem lądowej części podróży. Po otwarciu ostatniej śluzy zobaczyliśmy Pacyfik, niedługo później rozświetloną blaskiem drapaczy chmur stolicę Panamy. Jedno miasto i dwa różnie światy. Po jednej stronie dzielnica slumsów pełna obskurnych blokowisk, ruin domów i śmieci rozrzuconych po ulicach, po drugiej- piękna starówka z kolorowymi kamieniczkami i dzielnicą biznesową, wypełnioną drapaczami chmur, w których zlokalizowane były siedziby korporacji i banków. Panama City jest stolicą kontrastów, sąsiadującej ze sobą skrajnej biedy i bogactwa, po kilku dniach sprawiła, że zapragnęliśmy oddechu od zatłoczonego miasta. Ruszyliśmy w stronę górskich okolic Boquete. Tutaj zaczęło się dla nas poznawanie prawdziwej Panamy. Mogliśmy spróbować lokalnej kuchni, smażonych platanów i fasoli przygotowywanej na tysiące sposobów. Udało nam się w off-roadowej wyprawie dotrzeć na wulkan Baru, z którego rozciągała się przepiękna panorama na Pacyfik i Morze Karaibskie. Cały region Chiriqui to plantacje kawy, na których do dziś pracują rdzenni Indianie. Część terenu zajmuje gęsty las deszczowy. Chcąc zobaczyć go z bliska, wybraliśmy się na szlak Los Quetzales. Przeprawa przez dżunglę pozwoliła nam zobaczyć niezwykłe rośliny, liany i najbardziej kolorowe ptaki na świecie. Trasa prowadziła przez strome góry, rwące rzeki i wąwozy. Tylko dzięki dobrej nawigacji udało się nam nie zgubić szlaku.
Panama, Wulkan Baru
Drogę do Kostaryki pokonaliśmy autostopem. Po przekroczeniu granicznego mostu w Sixaola poczuliśmy się tak, jakbyśmy przenieśli się do innego świata. Zastraszająca bieda rzucała się w oczy na każdym kroku, rozpadające się domy, szkoły i sklepy, dzieci ubrane w porozrywane koszulki, często w niepełnej garderobie. Stawiając pierwsze kroki w Puerto Viejo, usłyszeliśmy propozycje zakupu wszystkich możliwych narkotyków- od LSD po kokainę. Nielegalny handel odbywa się tutaj pod supermarketem, na ławce w centrum miasta. Wszędzie rozbrzmiewało reggae, miasteczko pełne było sklepów z pamiątkami i plaż, przy których sprzedawano świeże owoce i wodę kokosową. W Cahuita odwiedziliśmy Park Narodowy, który okazał się światem dzikich zwierząt. Rozliczne gatunki małp, szopy, pająki, jaszczurki, jadowite węże, wszystko na wyciągnięcie ręki. Dzięki lokalnemu przewodnikowi, opowiadającemu nam o tutejszej faunie i florze, w pełni zrozumieliśmy jak fascynująca i niebezpieczna jest tutejsza przyroda.
Kostaryka, Park Narodowy Cahuita
Swoją przygodę z Ameryką Południową zaczęliśmy w Kolumbii, na dwa pierwsze tygodnie zamieniając się w kucharzy i kelnerów tajskiej restauracji niedaleko Medellin. Zamieszkaliśmy w Guatape, uznawanym za jedno z najbardziej kolorowych miejsc na świecie. Niedaleko centrum znajdziemy jedną z największych, okolicznych atrakcji- La Piedra del Penol, ogromny kamień liczący 70 milionów lat, ze szczytu którego można zobaczyć starówkę, jezioro i panoramę okolicznych gór. Kolejnym celem stało się Jardin, „pueblo” zlokalizowane w Zona Cafetera, które do dziś zachowało kolonialny wygląd. Kolorowa i zadbana starówka, tańce na koniach, kolumbijska muzyka, targ z tutejszymi przysmakami, przepiękna zieleń i trasy trekkingowe prowadzące do wysokich wodospadów sprawiły, że Jardin trafiło na listę naszych ulubionych miejsc tej podróży. Po kilku dniach autostopem ruszyliśmy w stronę Salento. Krótki przystanek na zwiedzanie farmy uprawy marakui i dotarliśmy do Valle de Cocora- doliny z najwyższymi, dorastającymi aż do 60 metrów wysokości, woskowymi palmami. Trasa z punktami widokowymi prowadzi przez dżunglę z rwącymi strumieniami i zwodzonymi mostami. Nie mogliśmy wyjechać bez zatrzymania się w Cali- stolicy kolumbijskiej salsy i zobaczenia Bazyliki Las Lajas położonej w kanionie w pobliżu Ipiales.
Kolumbia, Valle de Cocora
Ekwador przywitał nas ogromną kolejką do biura migracyjnego. Wielogodzinne oczekiwanie na pieczątki wjazdowe poświęciliśmy na rozmowy z Wenezuelczykami, uciekającymi z pogrążonego w polityczno-ekonomicznym kryzysie kraju. Indiański camping w Otavalo stał się dla nas domem na kilka dni. Poznawaliśmy lokalne zwyczaje, podziwialiśmy rękodzieło na Plaza de Los Ponchos. Później przyszedł czas na pracę na plantacji kakao i camping na plaży kormoranów. Na tydzień zatrzymaliśmy się w górach w okolicy Parku Narodowego Cotopaxi. Naszym celem było pokonanie wysokości 5 126 metrów- szczytu Illiniza Norte. Dwudniowa wspinaczka wymagała od nas siły, organizacji, walki z zimnem i własnymi słabościami. Widoki ze szczytu zrekompensowały całe zmęczenie i zostaną w naszych głowach na całe życie.
Ekwador, Park Narodowy Cotopaxi
Peru zostało naszym faworytem pod względem niesamowitych rezerwatów przyrody. Odkrywanie kraju rozpoczęliśmy od trekkingu Santa Cruz w Parku Narodowym Huascaran. Campingi w otoczeniu sześciotysiączników, krystalicznie czyste, górskie strumienie, dzikie zwierzęta. Tu można zacząć oddychać wolnością. Kilka dni później spróbowaliśmy sandboardingu przy oazie Huacachina, zlokalizowanej na środku bezkresnej pustyni. Wyprawa na Machu Picchu była dla nas obowiązkowym punktem podróży. Położone wysoko w górach, starożytne miasto Inków robi ogromne wrażenie na tysiącach ludzi z całego świata. Wybraliśmy się tu na własną rękę, by pełniej poczuć mistyczną atmosferę miejsca. Mieliśmy czas zobaczyć to, co umyka w pośpiechu, pogłaskać przechadzające się tu lamy, poobserwować latające kolibry i spojrzeć na miasto przez pryzmat historii, oczami jego mieszkańców.
Peru, Machu Picchu
Nie odmówiliśmy sobie zatrzymania się w Kolorowych Górach, do których dotarliśmy o wschodzie słońca. Cieszyliśmy się dzięki temu krajobrazem gór, mieniących się siedmioma kolorami tęczy, praktycznie sami. Bajkowo i nierealnie, tak chyba najtrafniej możemy opisać to miejsce. Ponad trzy tysiące kilometrów autostopowej przygody pozwoliło nam dotrzeć do Santiago de Chile, gdzie spędziliśmy ostatnie dni naszej wyprawy. Udało nam się spróbować przysmaków chilijskiej kuchni, wybrać się do najstarszego baru w stolicy na lokalne drinki i przespacerować się po starówce. Obiecaliśmy sobie wrócić tu podczas kolejnej podróży.
Peru, Rainbow Mountain
Przyszedł czas powrotu. Wiedzieliśmy, że będzie nam brakowało zamieszania Ameryki Południowej, które stało się naszą codziennością na kilka miesięcy. Myślimy już o kolejnej wyprawie. Podróżowanie uzależnia, ciężko jest wrócić do normalnego życia, kiedy wiesz, że tyle jeszcze świata zostało do odkrycia. Nasza przygoda z wytyczaniem własnego szlaku właśnie się zaczęła.
Chile, Santiago