Kolumbia
22 sierpień 2010r
Jeszcze przed opuszczeniem Ekwadoru w Tulcan, odwiedzamy miejscowy targ, gdzie od rodzajów i gatunków, nowych dotąd nie spotkanych owoców i warzyw, można dostać zawrotu głowy. Wiola tylko biega ze swoim notesikiem i zapisuje ich nazwy, jeśli można to testujemy ich smaki. Sprzedawcy bardzo chętnie informują co jest czym i jak działa na organizm. O rodzajach i ilości specyfików naturalnego lecznictwa i różnorodności ziół trudno by pisać. Na każdą przypadłość jest odpowiednie lekarstwo, wypróbowane od historycznych czasów, jeszcze przez Inków, głównie jednak pochodzenia peruwiańskiego. To, że tutaj wszyscy cieszą się świetnym zdrowiem i mają siły za trzech, to chyba o czymś świadczy. Po wywiadzie mamy informację, że w Kolumbii paliwo jest trzy razy droższe i na granicę z tym państwem, jedziemy już zatankowani na maxa. Tam przeżywamy chwile stresu, gdyż okazuje się ,że dokumenty przedłużające nasz legalny pobyt auta są jedynie kopiami, a tu wymagany jest oryginał, pomimo, że w systemie komputerowym ekwadorskiego urzędu celnego wszystko figuruje i jest jak najbardziej prawidłowo odnotowane. Szok! Co robić? Jesteśmy przecież ponad 400km od Quito i dzisiaj niedziela!?. Telefon do konsula, mamy szczęście, że odebrał. Po wielu rozmowach i deklaracjach, za wstawiennictwem i potwierdzeniem, że Konsulat Polski dośle w oryginale ten dokument, po dwóch godzinach opuszczamy Ekwador i stajemy na granicznym kolumbijskim posterunku. Odprawa trwa 15min. i przebiega już bez żadnych problemów. Naładowani wieloma nieciekawymi oraz zastraszającymi informacjami, na temat bezpieczeństwa w tym kraju, mając oczy wokół głowy ruszamy na północ do miasta Pasto. Na pierwszym punkcie opłat za drogę chcemy płacić dolarami, gdyż nie posiadamy jeszcze ichniejszej waluty. Miła pani podpowiada nam, byśmy poprosili policjantów obok, by zamienili nam potrzebną kwotę i tu niespodzianka, rozpoczął się mały quiz. Dałam do wymiany tylko 10$ i byłam orżnięta o 100% . Gdy tłumaczyłam, że to nie jest taki przelicznik, policjanci mieli sporo uciechy z tego, że są tacy cwani, a turysta to taka rzadkość, że to wręcz okazja, by w majestacie prawa okradać i głupio się uśmiechać, a potem twierdzić, że się nie rozumie. Po dojechaniu do Pasto wymieniliśmy pieniądze, 1$ = 1850 peso kolumbijskie i dalej kierujemy się do kolonialnego, ponoć najpiękniejszego miasta Popayan. Trasa biegnąca przez Andy, to nie dość, że jedna wielka huśtawka pokonywanych wysokości od 600 do ponad 3000m.n.p.m, to również różnica temperatur od 9 oC do 37 oC, a do tego zakręt na zakręcie, gdzie trudno by znaleźć odcinek prosty powyżej 100m. Wyprzedzenie nawet wolno jadących ciężarówek, jeśli nie jest się miejscowym kaskaderem prowadzącym rejsowy autobus, graniczy z cudem, na samą myśl, że musiałbym przemieszczać się takim środkiem transportu z kierowcami szaleńcami, przechodzi mi gęsią skórką po ciele. Jedno co od razu uderza, to wszechobecny porządek, czystość na ulicach i wizualne wrażenie, że jest to kraj na wyższym poziomie cywilizacyjnym niż Ekwador. Nawet w przydrożnych barach czystość w toaletach, o jakim byłoby dobrze pomarzyć w Polsce. Szokuje różnorodność andyjskich krajobrazów, monstrualnie wielkie góry, raz porośnięte tropikalną, bujną roślinnością, a już za chwilę surowe, wyjęte z pustynnego wizerunku, prawie tak jak w Chile, czy Argentynie. Nie robimy dzisiaj zbyt wiele zdjęć, gdyż masywy te zasnuwa dziwna mgła przypominająca brunatny dym, co skutecznie nie daje klarowności i przejrzystości widzianych obrazów. Ludzie uprzejmi i uczynni. Wyrabiając w porywach przeciętną 35km/h, po siedmiu godzinach mozolnej jazdy i pokonaniu 300km docieramy do Popayan, przejechawszy ponoć najniebezpieczniejszy odcinek tego kraju – taką inf. przekazywały wszystkie przewodniki i ludzie wydający opinię o tym państwie .To tu właśnie dokonywano niegdyś największą liczbę porwań dla milionowych okupów, między innymi również turystów. Pięknie zachowane kolonialne stare miasto założone przez Hiszpanów na początku XVIw. Wynajmujemy pokój w hotelu, dwie ulice od Placa de Armas i już po ciemku zachęceni przez obsługę udajemy się w miasto. Spokój, porządek, wspaniale, próbujemy powoli odsuwać myśli o wszechobecnym zagrożeniu. Zaskakuje to, że jakby całe miasto zostało odnowione w jednym czasie, bo wszystkie budowle świeżo odrestaurowane i wymalowane. Jesteśmy pod wielkim i pozytywnym wrażeniem wszystkiego, co jak dotychczas spotkało nas w Kolumbii. Jedno zastanawia, nie spotkaliśmy jak dotychczas żadnego innego turysty spoza tego kraju.
23 sierpień 2010r
Rano ponownie ruszamy „z buta” w do starego centrum Popayan. Pięknie zachowany układ urbanistyczny pozostały jeszcze w schedzie po Hiszpanach. W przeciwieństwie do wczorajszego wieczora, dzisiaj ten rejon tętni swoim życiem, pozbawionym jednak tej swoistej, turystycznej atmosfery tak, jak w innych tego typu miastach w Ameryce Południowej. Tu kompletnie nie ma tej grupy ludzi, podczas naszej wędrówki napotkaliśmy, jedynie trójkę młodych ludzi zwiedzających jeden z kościołów.
W południe ruszamy na północ drogą nr 25 do Cali, trzeciego pod względem wielkości miasta Kolumbii. Nieciekawe miasto przemysłowe, bez żadnego charakteru, nie warto nawet wjeżdżać do centrum. My objechaliśmy go w miarę szczegółowo. Dalej kierujemy się do miejscowości Armenia najpierw drogą nr. 23 do miasta Buga, po drodze doznając przyjemności kulinarnych w przydrożnym zajeździe. Wspaniała ryba tilapia plus miejscowe dodatki i do tego puchar soku z guanabany. Przejeżdżamy przez tereny upraw trzciny cukrowej i tu okazuje się że pojazdy drogowe do przewozu tego surowca do produkcji cukru przebiły swoją wielkością i długością te widziane przeze mnie na terenie interioru australijskiego, tam były trzy przyczepy wielkości TIR-a, tu aż cztery. Później drogą nr.25 do La Paila i dalej nr.40 do miasta o szumnej nazwie Armenia. Myśleliśmy, że ta nazwa będzie adekwatna do tego co zaoferuje nam to miejsce, okazało się niestety, że podobnie jak Cali, to miejsce jest klęską w znaczeniu turystycznym, Już o 18.00 robi się ciemno, o 18.20 jest już totalna noc, a tu nawet nie ma hotelu, czy też hostelu . Na szczęście tuż przed miastem w górach widzieliśmy wiele pięknych posiadłości i jak wynikało z reklamowanej nazwy przejeżdżaliśmy „strefę wakacyjną”. Wracamy więc do tego miejsca i w pierwszej oferowanej „fince”(posiadłości ziemskiej) wynajmujemy pokój. Do dyspozycji mamy basen, jacuzzi, cały ukwiecony ogród i obsługę na każde zawołanie. A to wszystko za jedyne 80.000 peso (ok.110zł). Wspaniały klimat tego miejsca, na wysokości 1900m.n.p.m, temperatura jak w nasze piękne lato, soczysta zieleń, świeżość i kompletny brak owadów. Tu też po raz pierwszy korzystamy z internetu i uaktualniamy wiadomości na stronie internetowej z naszej podróży. Nazbierało się tych informacji, toteż w kompletnej ciszy, gdyż jesteśmy jedynymi gośćmi molestujemy komputer przez kilka godzin.
24 sierpień 2010r
Po porannym pływaniu i śniadaniu, które również było w cenie, ruszamy w kierunku stolicy, Bogoty. Mamy do pokonania jedynie 300km. Po trzech godzinach przebyliśmy jedynie 90km. Droga nr 40 do Ibague okazała się drogą przez mękę. Potężne ciężarówki, szybkie autobusy, motocykle, rowery, a my, jesteśmy uczestnikami spektaklu pod tytułem, kiedy się któryś z tych kaskaderów rozbije. Trudno opisać obrazowo jakie szaleństwo trwa na drodze, kiedy stromizny podjazdów i zjazdów są takie, że można zobaczyć z okna dach własnego auta, a zakręt przechodzi w zakręt bez jednego metra prostej. Najbardziej „winklaste” Alpy to przy tym „pikuś”. Współczujemy tym kierowcom, którzy całe życie wycinają te „winkielki” takimi niezgrabnymi ciężarówkami o wizerunku potwora – koszmar. Docieramy do Ibague i ponowne rozczarowanie, miasto brzydkie i nic do dodania. Próbujemy coś pozytywnego zobaczyć w tym miejscu – niestety nawet po czterokrotnym objechaniu centrum, nie udało się nic dostrzec.
Uciekamy więc z tego miejsca w „te pędy”.Do Bogoty docieramy już o zmroku i przeżywamy chwile grozy, gdyż to co dzieje się na drogach prowadzących przez przedmieścia do centrum, można określić tylko słowami „totalna bonanza na śmietniku”, nawet zapach wkomponował się w tą atmosferę – smród jakby zendrówkę rozerwało. Prawie półtorej godziny mozolnie i uporczywie przedzieramy się do centrum tej ponad siedmiomilionowej aglomeracji. Jakimś niezwykłym trafem udaje się nam dotrzeć do starej części miasta i wynająć pokój w hotelu, gdzie nasz pojazd znajduje również bezpieczne schronienie w garażu (85.000 peso pok. 2 os.+ 5.000garaż). To był trudny dzień – szczególnie dla mnie kierującego pojazdem nie dość, że miałem od 9.00 oczy naokoło głowy, to jeszcze w końcowej jeździe w poprzek głowy. Dzień kończymy spacerem po centrum Bogoty, gdzie na każdym kroku spotykamy się z patologią i niezwykłością tego miejsca w negatywnym znaczeniu tego słowa! Najciekawsze zdarzenia zaobserwowane w czasie tego oraz poprzednich dni to niezwykle barwne kwiaty, wszędzie nieobliczalna ich ilość, potężna podaż owoców na każdym kroku i zakręcie, propozycja korzystania z telefonów komórkowych na minuty, które to są podłączone do spodni właściciela łańcuchami lub linkami, pierwszy raz w życiu spotkałam się z zadziwiająco cyrkowym oświetleniem samochodów oraz ciężarówek, kolorowe diody mrugają dosłownie wszędzie, na wycieraczkach, rejestracji, z góry, z boku, z przodu i tyłu, przy dłuższej jeździe za takimi pojazdami można dostać migotania źrenic, ponieważ uwielbiam słodycze, mam tutaj do wyboru wszystko co jest mega dulce, najczęściej jest to w postaci “słodkich przystanków”, zaskakują również zabezpieczenia sklepów oraz domów, wygląda to tak, że wszędzie są kraty, drut kolczasty, ochroniarz i nieodparte wrażenie, że człowiek w obawie o życie i dobra materialne, de facto stworzył sobie prywatne więzienie, no cóż choć zagrożenie już minęło zabezpieczenia pozostały. Od kilku lat prowadzona jest ostra walka z partyzantką i udało się ich wcisnąć w strefy dżungli, a miast i dróg chroni policja i wojsko. Tak więc Kolumbia normalnieje i staje się bezpiecznym krajem. Na wstępie mieliśmy katalogową opinię o tym kraju, z każdą chwilą puszcza nas strach przed tym co było wiedzą zniechęcającą do tego kraju. A tutaj cudowne miejsca, oczywiście poza dużymi miastami, świeża, urozmaicona żywność, wspaniała kawa, soki i niezwykle uprzejmi ludzie, ciekawi wszystkiego i szkoda, że w Europie coraz mniej takich osób, no cóż wyższa cywilizacja zobowiązuje do innych zachowań, niekoniecznie dobrych, ale nie nam to oceniać.
25 sierpień 2010r
Ze względu na układ geograficzny tej strefy w której obecnie przebywamy i co za tym idzie fakt, że o szóstej rano jest już jasno, a dzień kończy się o 18.00 i zapada noc, tak więc o 8.00 idziemy w miasto. Niestety kiepska pogoda – leje i zimno. Bogota położona jest na wysokości 2650m.n.p.m więc i temperatury nie rozpieszczają, jest 12 oC. Rozpoczynamy od ścisłego centrum mieszącego się opodal naszego hotelu, czyli okolic placu Boliwara, gdzie usytuowana jest katedra, wiele innych kościołów i budynków rządowych. Wszędzie mnóstwo policji i wojska czuwających nad bezpieczeństwem. Nie czujemy się absolutnie zagrożeni, ludzie są bardzo przyjaźni i uczynni. Następnie odwiedzamy starą część stolicy zwaną Candelaria, położoną na pd-wsch. zboczach miasta. Wspaniale zachowana kolonialna zabudowa, spokój, kolorowo oraz klimatyczna atmosfera tego miejsca.
Po południu przejeżdżamy do pn. części Bogoty, gdzie mieści się Polska Ambasada (Carrera 21 Bis No.104A-15, tel +5712140400 ). Przejazd przez zatłoczone, paskudne i rozległe miasto zajmuje ponad 1.5h – streszczając temat, jazda w Kolumbii, a szczególnie w mieście, to jeden wielki koszmar, potężne natężenie ruchu i brak jego organizacji, takie manewry przeżyłem jak dotychczas tylko w Tiranie i Kairze. Na szczęście jedno czego przestrzegają, to sygnalizacje na skrzyżowaniach ze światłami. W pięknym budynku naszej placówki dyplomatycznej przywitała nas pani Mirosława Kubas – Paradowska, a po czasie dołączył pan Konsul Piotr Wyziński . W przyjacielskiej podróżniczej atmosferze, z zaciekawieniem odbierali relacje z naszej obecnej wyprawy, oraz przekazali nam wszystkie istotne informacje na temat obecnej sytuacji w Kolumbii i o tym na co należy szczególnie zwrócić uwagę, jak dalej jechać, z kim się spotkać na trasie i co zwiedzić. Tam też dostajemy namiary na polską misję księży Palotynów stacjonujących w Medellin. Późnym popołudniem wyruszamy spod budynku ambasady w kierunku tego miasta drogą nr 50. Ponownie wysokie góry i prawie cały czas niekończący się ciąg ciężarówek, zastanawia fakt, czy wszystkie te potwory z całego świata, nagle znalazły się w jednym kraju? Po trzech godz. mozolnej jazdy i przejechaniu tylko 90km zatrzymujemy się na nocleg w małej kameralnej miejscowości Guaduas i wynajmujemy pokój w hostelu za jedyne 30.000peso (ok.44 zł).Jeszcze tego dnia zwiedzamy główny plac, podpatrując świetnie zachowaną kolonialną zabudowę wokół niego.
26 sierpień 2010r
Rano wracamy, aby zrobić dokumentację w postaci fotek i jesteśmy zagarnięci z ulicy przez niezwykle uczynnego strażaka, który postanowił nam pokazać najciekawsze, historyczne miejsca które się tutaj znajdują. Okazuje się, że właśnie to miejsce jest ściśle związane z powstaniem niepoległej Kolumbii, to tu mieszkała Policarpa Salavarrieta, potocznie nazywana Poli, a którą to wspólnie z Boliwarem czczą mieszkańcy tego państwa za czyny, które doprowadziły do wyzwolenia spod okupacji hiszpańskiej. Była ona również związana z działającym w owym czasie browarem piwnym i do tej pory Kolumbijczycy trącając się pucharem piwa, jako toast wypowiadają słowa „poli”. Jej wizerunek znajduje się na banknocie 10.000 peso. Gdybyśmy nie nalegali na wyjazd i brak czasu, to chyba spędzilibyśmy tam cały dzień. Po dwóch godzinach zwiedziwszy najistotniejsze miejsca tego miasteczka ruszyliśmy w kierunku Medellin.
W miejscowości Honda, po pokonaniu górskiego pasma Andów i wjechaniu w tropikalną strefę, zjechaliśmy z drogi nr.50 na drogę nr.85, biegnącą na północ wzdłuż największej rzeki Kolumbii „Rio Magdalena”. Mozolna jazda, nie dość, że w niewyobrażalnie, wielkim ruchu ciężarówek, to na dodatek na mostach przez tą potężną rzekę ruch wahadłowy, gdzie każdy dwoi się i troi, aby zająć dogodną pozycję po zmianie kierunku przemieszczania na drugą stronę. Wszelkiej maści handlarze w tej „zadymie” próbują dosłownie na siłę wciskać oferowane przez siebie produkty, od zawartości sklepu spożywczego po całe AGD. W Cane Alegre odbijamy na zachód w drogę nr.60, ponownie prowadzącą w góry. Późnym popołudniem docieramy do Medellin – stolicy regionu Anticquia, niegdysiejszej siedziby największego kartelu narkotykowego, której przywódcą był Pablo Escobar. Po krótkich poszukiwaniach stajemy w progach domu „Casa Visente Palotti” (Medelin, Calle 60No.50-24 tel. +57 4 2542459), w którym prowadzą swoją misję księża Palotyni z Polski – ks. Mariusz, Adam i Wojtek serdecznie nas witają, proponując wspólną kolację i dach nad głową na dzisiejszą noc. Okazuje się, że mamy wspólnego znajomego, mój kolega Zbyszek Sareło, również ksiądz Palotyn, z którym to przecieraliśmy jako jedni z pierwszych motocyklowe, syberyjskie szlaki latem 2002r, był niegdyś ich surowym profesorem. Jeszcze tego dnia, w towarzystwie kleryka Diego udajemy się na wzgórze Cerro Nutibara, na którym to mieści się replika typowej wioski regionu Antioquii, przypominająca bardziej skansen. Jest to również miejsce z którego roztacza się najpiękniejsza panorama, tego drugiego co do wielkości, trzy milionowego miasta Kolumbii. Należy nadmienić, iż to jedyne miasto w tym kraju posiadające świetnie funkcjonujące metro. Przy kolacji Polaków w świecie rozmowy, księża niestety mają dzisiaj wiele obowiązków i spotkań, tak więc o dłuższej biesiadzie nie mogło być mowy. Był jednak także podróżniczo motocyklowy temat, gdyż Wojtek i Adam dosiadają tutaj bardzo popularne w tym kraju, małe, zwrotne w mieście motocykle, jeden produkowanego w Indiach Bajaja Pulsar 180DTS-i, drugi Hondę 150. Obaj odbyli niedawno na tych pojazdach podróż do Cartageny i z powrotem, ponad 1500km.
27.sierpień 2010r
Rano przy śniadaniu dalszy ciąg wiadomości o funkcjonowaniu tego miasta oraz stanie bezpieczeństwa na dzień dzisiejszy w Kolumbii. Wiele zmieniło się na lepsze, ale nadal sytuacja jest daleka od normalności. Poprzedni prezydent Alvaro Uribe, neokonserwatywny polityk kolumbijski, z zawodu prawnik, w maju 2002 wygrał wybory prezydenckie, od tego czasu konsekwentnie rozbija lewicową partyzantkę. W ciągu dwóch kadencji rozwiązał wiele problemów. Przede wszystkim zepchnął partyzantów z pseudo komunistycznej grupy FARC – „Guerrilla” w odległe, przygraniczne z Ekwadorem i Wenezuelą tereny dżungli, zlikwidował również paramilitarne odziały teoretycznie założone, aby wspierały wojsko i broniły mieszkańców, a które z czasem przekształciły się w odziały będące poza prawem i działające jak typowi bandyci. Jego zaciekłość w walce stabilizującej życie mieszkańców tego kraju wynikała również z tego, że „Guerrilla” zabili jego ojca, właściciela posiadłości ziemskiej uprawiającego kawę. Niestety rozbite odziały przeistoczyły się w mniejsze grupy nadal handlujące kokainą i haszyszem, a bojówkarze paramilitarnej grupy ELN potworzyli w wielkich miastach wiele gangów narkotykowych, zajmujących się również pobieraniem od mieszkańców miasta, każdego miesiąca „opłaty porządkowej”. Poza tym ogromna ilość „barrios”, czyli mieszkańców faweli, to wręcz plaga niekończącej się patologii, rodzącej brutalność i bezwartościowość życia ludzkiego. Jednak na pewno od ośmiu lat jest dużo łatwiej żyć ludziom w tym kraju. Po śniadaniu ruszamy na północ drogą nr.25 w kierunku Cartageny. Do Taraza przejeżdżamy przez potężne góry osnute we mgle, po zjeździe upalny tropik z temperaturami powyżej 30oC. Wkraczamy w świat skrajnej nędzy, domki z patyków, pokryte czarną folią, ludzie wyciągający ręce po jałmużnę, niezliczona ilość brudnych dzieci i wszędzie wiszące suszące się ubrania. I tu właśnie świetnie potwierdza się znane powiedzenie „kiedy bogatym przybywa złota, biednym przybywa dzieci”. W Planeta Rica zbaczamy z trasy w drogę nr 23 do Monteria i tam też wynajmujemy pokój w hotelu. Tu wtrącimy jeszcze nasze spostrzeżenia po przebyciu już wielu km tego kraju – przekazujemy nazwy i zakres obowiązków nowych stanowisk pracy, których dotychczas nikt w Polsce nie zna i nigdy nie zafunkcjonowały, a my wymyśliliśmy ich nazwy: „Drzwiowy” – wiszący na przednich drzwiach autobusu pracownik zagarniający i wypychający, w zależności od potrzeby pasażerów z ulicy, prawie w biegu, bez zatrzymania pojazdu. „Pałkowy” – bambusową pałką ostukuje wszystkie koła pojazdu sprawdzając ich stan, po czym podchodzi do okna przekazuje informację, że wszystko jest OK i wyciąga rękę po opłatę. „Flagowy” – machając czerwoną chorągwią, zagarnia przejeżdżających do swojej knajpy i ustawia na miejscu parkingowym. „Resztowy” – na bramkach gdzie pobiera się opłaty za przejazd (sporo – za odcinek ok. 40km 7.000peso – motocykle bez opłaty), pyta w kolejce jakim banknotem będziemy płacić, krzyczy do kasy przekazując tą informację, a panienka w okienku już przygotowuje odliczoną resztę – myślimy, że to stanowisko ma wielką przyszłość w sytuacji kiedy w Polsce powstanie w najbliższym czasie, tak wiele nowych płatnych odcinków autostrad?!
Ponieważ największe miasta Kolumbii są już za nami, chciałabym uściślić ich charakter w kilku słowach, by oddać ich skrajną atmosferę oraz funkcjonowanie, scalając to w jedność, gdyż podobieństwa były jakże uderzające.
…brzemienna deszczem śliska paszcza nieba…odracza słońce na kiedyś tam…by z szumem wycieczyć się milimetrami sześciennymi…zalewając to bezszczelne miasto…by spłukać choć trochę jego brudu…zakurzone postacie wyglądając z wewnątrz…pragnące czegoś…mając nadzieję na cokolwiek…uwierzą we wszystko…każdego dnia szukają przestrzeni gdzie…wielka wiara stłumi lęk…walcząc z własnym istnieniem…wstępują w labirynt niepewności…ich funkcjonowanie, to jak opowieść wariata…pełna wrzasku i wściekłości…nic nie znacząca…jedyne…tak jeszcze odległe marzenie…by kiedyś na pulpicie rzeczywistości…zobaczyć słońce…
…Wiola…
28 sierpień 2010r
Rano z miejscowości Monteria ruszamy drogą nr.21 i później nr.90 do Tolu. Po 100km jazdy jeszcze przed tą miejscowością, dojechawszy do brzegów Morza Karaibskiego, zatrzymaliśmy się w skromnym kurorcie tuż za Covenas i wynajęliśmy pokój w w pensjonacie tuż przy samej plaży (50.000peso- 73zł pok 2os. z klimą i łazienką – super warunki). Temperatura wody prowokuje, gdyż chyba jest dokładnie taka sama jak powietrza i wynosi 32oC . W ramach działalności tego hoteliku wchodzi również organizacja morskiej eskapady na wyspę do Parque Nacional Corales del Rosario y San Bernardo, aby podziwiać jedyne w swoim rodzaju rafy koralowe nadające morzu niezwykłe kolory, od turkusowego po purpurowy, na którą to wyruszamy już jutro rano za cenę 130.000peso – 200zł za dwie osoby z transportem lądowo morskim (35km od brzegu) obiadkiem i wejściówkami. Resztę dnia, aż do zachodu słońca przeznaczamy dzisiaj na morsko – plażowe igraszki. Ponieważ Wojtek miał jeszcze do zrobienia kilka dodatkowych zabezpieczeń w autku, ja postanowiłam popaść w pełną integrację z autochtonami. Jak tylko poznałam Casandrę to już miałam zapewniony masaż i trencę ( mini warkoczyki) oraz chacirę (kolorowe koraliki) na głowie. Powiem tylko, że kiedy to wszystko zobaczył Wojtek, wrócił się do hotelu po rum. Już w ciemnościach zjedliśmy rybkę i oddaliśmy się podsłuchiwaniu wieczornego życia plaży. Przemierzywszy całe Andy od Ziemi Ognistej po Morze Karaibskie, od południa na północ Ameryki Łacińskiej, mamy więc dzisiaj święto!
Parę informacji o tym, z czym spotykamy się i widzimy na trasie poznając życie Kolumbijczyków:
wszystkie drogi asfaltowe są w tym kraju płatne, a płaci się sporo, bo około 6.000peso – 9zł za każde przejechane 40÷50km, jedyny wyjątek to motocykle przejeżdżające specjalnym torem przez bramki, których ruch właśnie z tego powodu jest ogromny. Co do dróg, to pomimo ich wielkiego zatłoczenia, stan jest ponad poprawny i życzylibyśmy sobie takich u nas w kraju, biorąc pod uwagę fakt, że poruszamy się po górzystych, andyjskich terenach. Co do motocykli i motocyklistów to działają tu bardzo skutecznie kamizelki i to z wyraźnym, odblaskowym nr. rejestracyjnym, który jest również powtórzony na tylnej części kasku – właśnie ta idea, gdyby funkcjonowała w Polsce uratowałaby wielu młodych szaleńców, których nie ma już pośród nas, ponieważ zginęli z braku wyobraźni i doświadczenia – popieramy w całej rozciągłości ideę wprowadzenia obowiązkowo kamizelek odblaskowych w Polsce, widząc to jak wspaniale funkcjonują w tym kraju nawet przy tak wysokich temperaturach. Paliwo w Kolumbii pomimo wielkich złóż występujących w tym kraju jest drogie w porównaniu np. do Ekwadoru, czy Wenezueli i w przeliczeniu wynosi ok. 3.00zł za litr, doliczając opłaty za drogi koszt przejazdu za jeden kilometr jest zbliżony do polskiego. Ponieważ nasza podróż ma również kulinarny charakter, więc trochę o jedzeniu. Posiłki różnego typu podawane z naturalnymi sokami dostępne są przy drodze praktycznie wszędzie. Wszystko jest świeże, a soki z leczniczych owoców takich jak guanavana, wykluczają najgorsze schorzenia organizmu, więc pijemy je litrami, licząc na długowieczność. Ceny żywności są niższe niż w Polsce, a jeśli chodzi o alkohol, to do dyspozycji jest cała gama kolumbijskich rumów i nic poza tym, pozostałe trunki są obcego pochodzenia. Wykluczając patologię dużych miast, ludzie są niesamowicie życzliwi, zawsze uśmiechnięci, grzeczni i uczynni. W Kolumbii mieszka około 40 milionów ludzi z czego 20 żyje w biedzie, a 10 z tych 20, w skrajnej nędzy. Maksymalnie bogatych ludzi jest niewielu, gdyż mówi się tutaj o około 100 rodzinach, w rękach których jest prawie wszystko co najwartościowsze. Pamiętajmy również że Kolumbijczycy tak naprawdę zamieszkują tylko 1/3 terytorium swojego kraju i że obszary całej Amazonii to nieodkryte dla świata tereny i źródło wielkiego bogactwa. Jeszcze jedno co rzuca się nam w oczy to brak produktów z Chin, prawie wszystko jest Made in Columbia, czasem Made in India. Państwo to obecnie wrzuca do budżetu dochody z węgla, ropy, przemysłu chemicznego, kawy, kwiatów, owoców oraz trzciny cukrowej. A teraz konkrety, czyli kokaina, haszysz, złoto i szmaragdy, ale to już inna historia.
29 sierpień 2010r
Dzień rozpoczynamy od przejazdu szybkim autobusem „z drzwiowym”w kierunku Tolu, czyli masowym środkiem transportu, wbrew temu, jak zarzekaliśmy się wcześniej, że nigdy do takiego nie wsiądziemy, gdyż nie chcemy być wiezieni przez szybkiego kierowcę z polem widoczności na jezdnię „jednookiego szaleńca”– no cóż ten przejazd był wkalkulowany i opłacony w programie wycieczki, więc poszliśmy odważnie na całość. Następnie przesiadka na bardzo chwiejny rower o trzech kołach, by dotrzeć do przystani i już dalej szybką, 200 konną, łodzią motorową na archipelag.
Park Narodowy do którego zmierzamy, to archipelag wielu wysp ciągnący się wzdłuż wybrzeża od Tolu, aż po Cartagenę, na niektórych z nich, z trudem zmieściłby się pojedynczy dom, a rafy koralowe otaczające je, nadają morzu niezwykłe kolory. Między innymi tutaj mieli swe bazy niegdyś słynni piraci z Karaibów pod przywództwem Francisa Drake´a, który to wielokrotnie napadał i rabował Cartaginę. Jadą z nami dwie Australijki, to dwie pierwsze turystki, które od wielu dni napotkaliśmy na naszej trasie. Archipelag San Bernardo to taki raj nie skażony jeszcze masową turystyką, więc ceny są jeszcze niskie. Na pierwszej wyspie Isla Palma, odwiedziliśmy potężne akwarium, tam też po specjalnie przygotowanych podestach wędrujemy w bagnistym ekosystemie, by obserwować roślinność i zwierzęta. Między innymi możemy przyjrzeć się z bliska różowym flamingom i pogłaskać krokodyla. Następnie mijamy kolejne wyspy, by dotrzeć na tą właściwą. Tam też za już setną namową Wojtka podjęłam wyzwanie, by nauczyć się pływać, dodatkową mobilizacją była poznana tam piękna kilkuletnia dziewczynka, która tak świetnie pływała, że ze wstydu wzięłam się do „roboty”i poszło expresem.
Mamy więc okazją aby to uczcić stosownym toastem, oczywiście na bazie miejscowego rumu – Wiola nauczyła się pływać! Serwowane jedzonko było świeże i pyszne, ale gdyby popatrzeć na warunki w jakich jest ono przygotowywane to jesteśmy skłonni twierdzić, iż nasz sanepid zamknąłby te kuchnie na zawsze jak i wszystkie tego typu w Ameryce Południowej, po czym wystosowałby oficjalny protest w sprawie ochrony zdrowia i życia człowieka do odpowiednich służb. Powrót do Tolu i przejazd tym razem na pace Dodge pickupa, „drzwiowy” stoi na opuszczonej do poziomu tylnej klapie, bardzo głośno gra muzyka i jest przewiewnie, aż oczy wysychają. Przesiadka do Toyoty i w drogę do Cartageny, cały czas na północny wschód drogą nr.90. Koszmarne ciągnące się w nieskończoność przedmieścia, przypominające gruzowisko zmiksowane ze śmietnikiem. Po wjeździe za mury cytadeli do starego miasta, czyli centrum historycznego, obraz diametralnie się zmienia i jesteśmy w świetnie utrzymanej i zachowanej części kolonialnej Hiszpanii. Po małych perypetiach i szokującej rozbieżności cenowej oferowanych noclegów, wynajmujemy pokój w hostalu za 60.000peso, ale na zewnątrz starych murów obronnych, jednak dalej to strefa turystyczna z kolonialną zabudową i do tego tętniąca życiem normalnych Kolumbijczyków.
30 sierpień 2010r
Rano idziemy w stare miasto za murami. Pierwszy raz na taką skalę widzimy turystów. Ponoć to najbezpieczniejszy rejon Kolumbii. Spacerujemy w 35oC i dużej wilgotności powietrza, więc saunę mamy gratis. Tu widzimy jak niegdyś Hiszpanie zabezpieczyli ten port przed najazdami piratów, po najokrutniejszym, dokonanym przez Dreake´a w 1586r i postanowili zrobić z miasta, port – twierdzę. Potężne, świetnie zachowane mury obronne uchroniły to miasto przed następnymi wiele razy. Wspaniała zabudowa, wąskie uliczki w nienaruszonym stanie od XVII w. i te malownicze domy z zabudowanymi balkonami i antresolami. Prawie każdy z nich w swym środku posiada atrialny dziedziniec, który jest jakby ogrodem botanicznym. Przez cały nasz przejazd, jak i tu w Cartagenie, żywimy się w małych barach, gdzie jadają kolombijczycy i jest bardzo rodzinnie, turyści bojąc się wszystkiego, co również podają nasze przewodniki, jadają w hotelowych restauracjach. Dopiero popołudniu wyjeżdżamy z miasta nadmorskim bulwarem, przechodzącym następnie w drogę nr 90A prowadzącą do największego portowego miasta Kolumbii, Barranquilla. Po drodze tuż za Loma Arena zjeżdżamy z trasy pod wulkan „Vulcan de Lodo El Tatumo”. Przeżywamy szok, gdyż w jego kraterze możemy zażyć kąpieli w bulgoczącym gęstym błocie. Coś niezwykłego, z trudem można się poruszać, nie dość, że nie ma gruntu pod norami, to błoto wypycha w górę i uniemożliwia skutecznie przemieszczanie, tu na własnej skórze można przeżyć stan tonięcia w bezkresnym błocie widzianym niegdyś w filmach typu „western”. W wulkanie do dyspozycji masażysta, a po zejściu kobieta zapewnia mycie w pobliskiej lagunie. Proponowano nam pełny serwis, lecz nasza kondycja fizyczna zapewnia samowystarczalność w tym temacie. Nie ochłonąwszy jeszcze po tych wrażeniach przejeżdżamy nieciekawe Barranquilla i kierujemy się drogą nr 90 na najstarszy kolonialny port założony przez Hiszpanów w 1525r, Santa Marta. Do miasta wjeżdżamy tuż po burzy, którą obserwowaliśmy po drodze w postaci pięknych błyskawic rozświetlających niebo. Miasto zalane wodą i tu nasza Toyota niemal jak amfibia przedzierała się przez ulice niczym weneckie kanały. W samym centrum starego miasta wynajmujemy pokój w hoteliku z garażem za jedyne 60.000peso – 90zł.
http://www.wojtektravel.pl/index.php/wyprawy/4-ameryka-pd-etapii/2-kolumbia/