Sao Paolo

alt

13 lipca 2008, sobota

Samolot Frankfurt – Sao Paolo

Uff! Wreszcie ta chwila!

Jak cudnie oderwać sie od ziemi ku przygodzie! Ku Nowemu Światu, naprawdę  dla mnie nowemu, tak bardzo kuszącemu samą swoją nazwą!

Jak cudnie oderwać sie od Europy, korporacji, interesów i anglojęzycznego bełkotu!

W Cochabambie czeka na mnie Kasia. To zadziwiające, że dziewczyna, którą 3 lata temu poznałam w pociągu, przez kolejne 2 lata stała się moja bardzo bliską przyjaciółką, a rok temu, jedynie dzięki faktowi, że zapoznałam ją z Dariem, znajomym misjonarzem pracującym w Boliwii, postanowiła spełnić swoje marzenie i wyjechać na misje do Ameryki Południowej...

Obok mnie siedzi Monika, która na razie pozostaje dla mnie zagadką... Jeszcze do niedawna moja przełożona w korporacji, a obecnie wspólniczka latynoskiej przygody. Co kierowało Moniką, ze dopytywała mnie w pracy o szczegóły planowanej przeze mnie wyprawy? Dlaczego w efekcie sama zdecydowała się na tę podróż?

Monika ma dziś urodziny. Dlatego podziwianie ostatniego w tym miesiącu widoku europejskich chmur uzupełniamy degustacją ostatniego w tym miesiącu europejskiego wina.1 ¨Za podroż!¨ ¨Za Nowy Świat!¨ ¨Za szczęście przez kolejny rok!¨

Podarowałam Monice ¨Przesadnik kynologiczny¨.  Mało ją jeszcze znam, ale nie mam żadnych wątpliwości co do jej fascynacji tajnikami świata psiego.

Czeka nas 11 godzin lotu do brazylijskiej stolicy, potem przesiadka na samolot do Asunción w Paragwaju, następnie do Santa Cruz już w Boliwii i z Santa Cruz do Cochabamby. Do celu mamy dotrzeć jutro kolo 22-giej.

A potem? Podbój Nowego Świata!

*

Lecimy brazylijskimi liniami TAM. Obsługa fantastyczna, samolot luksusowy. Każdy może oglądać inny film we własnym telewizorku wbudowanym w fotel. Dali nam skarpetki, grzebyczki i szczoteczki do zębów. Jedzenie pyszne. Wszystko o wiele przyjemniejsze i przyjaźniejsze, niż w liniach północnoamerykańskich. Juz sam ten przedsmak Nowego Świata podoba mi się! Bawi mnie jedynie to, ze tutaj faktycznie nie uświadczy się anglojęzycznego bełkotu… Obsługa samolotu komunikuje się z pasażerami (z nami dwiema to raczej należy powiedzieć ¨usiłuje sie komunikować¨) po portugalsku i hiszpańsku.

Jest noc. Widzę pod nami oświetlone brazylijskie miasteczka. Noc jest tajemnicą. Zupełnie jak życie. Zupełnie jak kobieta. Czuję się tajemnicą! Ciągle mam poczucie, że nie znam siebie do końca, że mogę samą siebie zaskoczyć… nie wiem, co się ze mną będzie działo podczas tej podroży…

Ciekawa jestem spotkania z Kasią.

Przed wyjazdem kupiłam mapy Brazylii, Boliwii, Paragwaju, Urugwaju i Peru. Jakoś mam przeczucie, że przydadzą się, nie tylko teraz podczas tych 20 dni…

15 lipca 2008, poniedziałek, Cochabamba, Boliwia

Dopiero dziś dotarłyśmy do Cochabamby…

Kasia odebrała nas z lotniska. Spotkanie z Kasia po roku było takie, jakbyśmy rozstały się wczoraj. Jednak z prawdziwymi przyjaciółmi tak jest, że czas mija, a to, co ludzi łączy, trwa.

Niesamowity jest ten Dom Dziecka, Hogar de Niñas San Francisco, gdzie Kasia jest wolontariuszką, a my będziemy gościć przez kilka dni. Poczułam się tutaj jak w domu. W Hogar mieszka 70 dziewczynek i pracują 3 siostry. Polka, Siostra Ania, jest dyrektorką. Dwie Boliwijki pomagają jej. Atmosfera jest bardzo serdeczna. Mam wrażenie, że te dzieci są tutaj na kolonii!! Że są radosne i wspaniale sie bawią. Bardzo czule powitały mnie i Monikę. Z tego wnioskuję, że pewnie jednak bardzo brakuje im uwagi, bo oblepiły nas nieziemsko. Zauroczyły mnie bardzo. Są śliczne!! A Siostra Ania od razu wydala mi się bardzo otwartą osobą.

W Asuncion wylądowałyśmy o 12. Miałyśmy 6 godzin do następnego lotu, zatem postanowiłyśmy wykorzystać ten czas i zobaczyć miasto.

Lotnisko w Asuncion ma wygląd mocno pachnący PRL-em. Nie bardzo wiadomo, o co w nim chodzi, gdzie należy się przemieszczać i w jakim celu. Z naszym hiszpańskim w wydaniu zaledwie zarodkowym, miałyśmy strach, że pogubimy się, mimo iż lotnisko jest niewielkie. Tłum ludzi, kilka kolejek, przepychanki i panowie strażnicy. Ktoś wbił nam pieczątki w paszporcie i kazał iść do innej kolejki. Zdezorientowane, postanowiłyśmy śledzić babcię z maleta (walizką), bo ona zna hiszpański i też ma lecieć do Santa Cruz. Babcia szybko wyczuła, że jesteśmy jej wiernymi towarzyszkami i zdecydowała się zostawić nam swoją walizkę, żeby iść coś posprawdzać.

Po 40 minutach czatowania z walizką babci przy kawiarence Havana z przepyszną  
(i odpowiednio drogą) kawą, babcia wróciła i zakomunikowała, ze ona wychodzi poza lotnisko. Cudnie, bo my chcemy zrobić to samo! Procedura wychodzenia z lotniska uruchomiła lawinę zjawisk dla Europejek niepojętych. Musiałyśmy przejść przez jakieś kontrole (które zdawały się niczego kompletnie nie sprawdzać), wypełniać jakieś druczki i wszędzie oczywiście czekać sporą chwilę, aż ktoś się wzruszy faktem, że stoimy i czekamy. Babcia była wesoła i beztroska, co oznaczało, że to jest po prostu tutejszy standard obsługi klienta.

W końcu udało się nam wyjść. W informacji pobrałyśmy plan Asuncion, dowiedziałyśmy się, gdzie jest przystanek autobusowy i że linia 30 jedzie do centrum.

Czekamy na przystanku, szybko pojawia się 30. W autobusie dostaję lekkiej głupawki, bo nigdy czegoś takiego nie widziałam. Rozklekotany mercedes pewnie z lat 40, pstrokaty, wylepiony plakatami gwiazd rocka i hasłami typu ¨Jesus te ama¨. Jak tylko autobus się zatrzyma, wsiadają dzieci. Jadą jeden przystanek, a w międzyczasie sprzedają pasażerom, co się da: gumy do żucia, galaretki, wafelki, szczoteczki do zębów, grzebienie i prezerwatywy.

Towarzystwo w busiku jest ciemnoskóre, zaczynamy czuć, jak to jest wyróżniać się w tłumie. Zrozumiałam, ze w Nowym Świecie będę mięć etykietkę gringo i ze jest to etykietka zwabiająca mnóstwo spojrzeń, niekoniecznie sympatycznych…

W trakcie jazdy 16-letnia pasażerka, o której pomyślałam, ze podróżuje z malutką siostrzyczką, bez żadnego obciachu wyciągnęła pierś i zaczęła karmić dziecko. Szybko spostrzegłam tez inne matki w podobnym wieku.

Po 20 minutach wysiadamy w centrum Asuncion. Jest szkaradne i brudne, nie ma właściwie na czym zawiesić oka. Kilka wielkich gmachów w mocno socjalizującym stylu, część z nich w stanie totalnej rudery, ze dwa odświeżone, a większość z odrestaurowaną jedynie frontalną ścianą…

30 metrów od budynku parlamentu rozciągają się slumsy. Brud, smród, widok przygnębiający. Obchodzimy w kółko Parlament, co szybko zauważa strażnik i gwizda na nas. Wszyscy ludzie patrzą się… Okazuje się, ze tą stroną trawnika chodzić nie wolno.

Zrozumiałam, że w Paragwaju rządzi logika i zasady, które dla miejscowych są oczywiste, a ja nie mam pojęcia o ich istnieniu.

Postanawiamy wracać na lotnisko. Jest 16.00. Idziemy na przystanek, łapiemy 30, ja jeszcze kontrolnie pytam kierowcy, czy aby na pewno jedzie na aeropuerto.

  • Si, señorita! – usłyszałam odpowiedź.

Płacimy za bilety, siadamy. Jedziemy inna droga, bo w Asuncion dużo ulic jest jednokierunkowych (a przynajmniej ja sobie tak tłumaczyłam fakt powrotu inną drogą).

Po 20 minutach zaczynam się niepokoić. Wyjechaliśmy z miasta, a nic nie przypomina terenów w pobliżu lotniska…

  • Nie denerwuj się, na pewno jedziemy dobrze, przecież się pytałaś szofera – mówi Monika.

OK. Wylutowuje się, ale tylko na kolejne 10 minut jazdy, po których... kończy się asfalt!! Jedziemy przez jakąś zapadłą wieś…

Pytam pani siedzącej przed nami, kiedy dojedziemy na lotnisko.

  • Ale my nie jedziemy na lotnisko! – mówi señora. – Autobus zaraz ma przystanek końcowy!

Znieruchomiałam. Wszyscy ludzie wysiedli oprócz nas, 2 gringo… Kierowca przejechał za jakąś bramę  i znalazłyśmy się w szczerym polu, gdzie było zaparkowanych ze 30 innych busów, a na środku stał Pan-z-Duzym–Karabinem (perfekcyjnie tworzyli całość).

Kierowca ostentacyjnie wyszedł  z busa, demonstrując gdzie nas ma... Idziemy za nim. Załazkiem hiszpańskiego pytam go, dlaczego nas okłamał, że jedzie na lotnisko. Koleś głupio się śmieje. Proszę go, aby wskazał na mojej mapie, gdzie jesteśmy.

  • Nie ma tego na tej mapie – odparł.

Pan-z-Duzym–Karabinem podszedł  zbadać sytuacje. Mówię mu, co zaszło. Pan przygląda się nam badawczo. Patrzę na zegarek:16.45.. Tracę kompletnie nerwy.

  • Panie, zwariował pan? Zabawia się pan w żartownisia, a my o 18 mamy samolot! Jak my teraz dotrzemy na lotnisko?

Monika, totalnie opanowana, zwraca mi uwagę, że mówię po polsku… Odpowiadam, że na jedno w sumie wychodzi, bo tyle samo rozumiem tych panow, jak oni tak szybko nawijają do mnie w Castellano, jak oni mnie.

Pan-z-Duzym–Karabinem okazał  się jednak być po naszej stronie. Kazał szoferowi wsiadać do busa i odwieść nas w miejsce, gdzie mamy szanse złapać taksówkę. Od lotniska dzieli nas jakieś pół godziny drogi…

Szofer, przyodziawszy się we wszelkie oznaki obrazy i niezadowolenia, posłusznie spełnił polecenie. Wtoczył się do swego pojazdu i machnął, że i my mamy wskakiwać. Siła perswazji Pana-z-Duzym–Karabinem to jednak prawdziwa siła perswazji.

Jedziemy po wertepiastej drodze, kierowca wpuszcza niemalże w locie innych pasażerów, nie sprzedaje im biletów, robi kurs ¨na lewo¨, opłaty za przejazd wkłada do kieszeni. Nagle krzyczy:

  • Alli tienen taxi! Tu macie taksowkę! - I wyrzuca nas z busa.

Przebiegamy przez ulicę, faktycznie, stoi jedna taksówka. W taksówce nie ma nikogo, jednak ja już się do niej pakuję… Przychodzi szofer. 17.15.

  • Aeropuerto, por favor. Muy rápido! – mówimy i tłumaczymy, że o 18 odlatuje nasz samolot do Boliwii.

Pan taksówkarz robi, co może. Jesteśmy jednak w Paragwaju, gdzie… życie zaczyna się, jak przestanie być nieznośnie gorąco. Czyli po 17… Nagle, jak spod ziemi, pojawiło się multum aut, zrobił się wielki korek. Już straciłam nadzieje na nasze wakacje…

  • Nie martw się, Madzia. Przecież wiesz, że MUSIMY dolecieć do Cochabamby. Spokojnie – mówi Monika. Pomyślałam, ze chyba nie znam człowieka, co zachowuje zimniejszą krew w opresji..

Taksówkarz pokazuje wirtuozerię swojego fachu. Jedzie parkingiem, zatoczką, pomiędzy autami… Tego wyprzedzi na ciągłej, tego chodnikiem… W efekcie o 17.53 pojawiamy się na lotnisku. Nie wiem jeszcze, czy mogę reanimować moją nadzieję, czy należy ją już ostatecznie pogrzebać.

Szukamy naszych nazwisk na tablicach Last Call. Patrzymy, a tu niespodzianka! Lot z Asuncion do Santa Cruz jest opóźniony o całą godzinę!!!

Uff! Chwała Niebiosom!

Poczułam, że w nerwach straciłam tysiące kalorii. Idziemy na gorąca czekoladę do ekskluzywnej Havany. Ufff… to jest czas prawdziwej ulgi…

Niestety, o 19 nasz samolot nie odleciał. Uczynił to dopiero o 20.30. Przez to opóźnienie nie zdążyłyśmy na przesiadkę w Santa Cruz…

Po godzinie sterczenia na lotnisku w Santa Cruz, odebrałyśmy bagaże. Kolejną godzinę czekałyśmy na przydzielenie nam lotu do Cochabamby na następny dzień. Wszystko trwało koszmarnie długo, gdyż grupka osób miała bilety wykupione oddzielnie: z Asuncion do Santa Cruz i z Santa Cruz do Cochabamby. Żadne linie lotnicze nie odpowiadają w takiej sytuacji za to, że samolot, na który maja wykupione bilety, juz odleciał… Pasażerowie ci robili cos w stylu demonstracji, żeby wskórać cokolwiek. Cała obsługa lotniska skupiała się na nich, reszty klientów nie brano pod uwagę. Demonstracja nie przyniosła żadnych efektów, ale po godzinie ludzie zaczęli tracić siłę na krzyki i tupanie. Obsługa lotniska podeszła do swoich stanowisk i zajęła się swoja praca i przy okazji nami...

Otrzymałyśmy bilety na poniedziałkowy samolot o 7 rano. O 5.30 kazano nam przybyć na lotnisko. Była 23. Polecono nam wyjść przed lotnisko i czekać na bus, który zawiezie nas do hotelu.

Wsiadłyśmy do busa. Walizki wszystkich pasażerów (a bus był pełny) przywiązano sznurkami do dachu. Zaczęłam się bać o mój przewoźny sklepik monopolowy, który mieścił sie w moim bagażu i którego jedna część miała stanowić podarunki dla Kasi, siostry Ani i Daria, a druga część miała nam służyć jako obrona europejskich żołądków przed boliwijskimi amebami…

Siedzimy w busie. Wchodzi gostek i krzyczy po hiszpańsku:

  • Kto ma bilety na jutro na 7 rano?
  • My – mówię, ciesząc się niezmiernie, ze zrozumiałam, o co pyta.
  • Bueno. Vayan conmigo. Dobrze. Proszę iść za mną.

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, gdy siedzi się na samym końcu pojazdu, a tłumek pasażerów zrobił pożytek z dodatkowych rozkładanych krzesełek, które znajdowały się w przejściu… Ale jakoś się udalo. Zaczęto szukać naszych bagaży na dachu busa, odplątywać je od całej fantazyjnej konstrukcji, a nam kazano przesiąść się do taksówki. Okazało się, że całe to zamieszanie jest jedynie wynikiem troski o klienta. Operacja przepisywania biletów jeszcze trwała, zatem pomyślano, że będzie nam wygodniej, jak pojedziemy do hotelu taksówką i zdążymy zdrzemnąć się choć chwilę tej nocy.

15 minut zajęła zmiana vouchera przy naszym bilecie z takiego, który gwarantował transport busem, na taksówkowy. W praktyce ruszyłyśmy równo z busem.

Jazda do hotelu trwała pół godziny. Równo o północy znalazłyśmy się przy recepcji. Hotel był wypasiony. Otrzymałyśmy dwuosobowy apartament z jaquzi. Z okna było widać hotelowy basen. Nie sposób było jednak z niego skorzystać – taksówkarz umówił się z nami na 5.15…

Kąpiel fajna rzecz. I kilka godzin snu. Nawet nie zdążyłam za bardzo przejąć się faktem, że Kasia nic nie wie o naszych przygodach, bo prawdę mówiąc juz od 4 godzin powinnyśmy być w Cochabambie… Nie miałam numeru telefonu Kasi – ba, nawet nie wpadłam na to, że w Boliwii też funkcjonują telefony komórkowe. Internetu dla klientów w hotelu nie było…

Bez śniadania i bez porannej kawy jedziemy rano na lotnisko. Szybko przechodzimy przez odprawę. Czułam się skrajnie wyczerpana przygodami i brakiem snu (zamieniłam godzinę snu na przyjemne doznania w jaquzi), jakąś deska ratunku wydawała mi się kawa. Niestety, w części lotniska za odprawą celną nie było kafeterii, gdzie można było zapłacić kartą, ani też nie było kantoru, gdzie można byłoby wymienić dolary na boliviano. Odczułam lekką frustrację. Nagle pewien starszy pan kupił kawę dla mnie i dla Moniki. Potem okazało się, że jest on członkiem jakiejś sekty. Tak czy siak, jego gest serca postawił mnie na nogi.

Do Cochabamby wylecieliśmy z godzinnym opóźnieniem. Szczerze mówiąc, dziękowałam Bogu, ze lecimy za dnia, widok Andów z samolotu był olśniewający!

Kasia czekała na lotnisku. Na szczęście! Poprzedniego dnia udało się jej dopytać o losy 2 zagubionych w czasie i przestrzeni koleżanek z Europy.

Pierwszy moment w Cochabambie, jeszcze ten na płycie lotniska, był niesamowity. Cochabambę otaczają góry. Czułam, że to miejsce jest teraz moim miejscem. Właściwym dla mnie miejscem, cokolwiek to znaczy… 

 

4 listopada 2008

kiedy już dostaję  bzika,  
myślę gdzieś jest Ameryka 
Południowa 
przygodowa 
limonowa 
i salsowa 
z kokosami 
dżunglą 
psami 
inca colą 
hamakami 
w nich Indianie w czapkach z piór 
wyśpiewują Duchom Gór 
fajkę palą 
ziele żują 
świat w zadumie  
obserwują 
a szamani z moskitami 
pobrzękują zaklęciami  
świątek piątek i mañana  
kolej życia taka sama  
świnki morskie 
w każdym mieście 
kuszą z rusztu 
‘zjedz mnie wreszcie’ 
dla gardzących o poranku  
świnką/kurą/małpką w garnku 
alternatywa śniadania 
to papaja miksowana 
z: 
- czirimoją 
- bananami 
- markują 
- melonami 
- mango  
- tumbo 
- ananasem 
- kiwi 
- liczi. 
jest frykasem!  
lecz bez względu  
co spożyjesz 
jest ci lekko 
wiesz że żyjesz 
coś cię niesie  
pod obłoki 
kondor? 
salsa?  
napar z koki? 
wracam do Nowego Świata 
z bzikiem swojsko w tych klimatach  
jest tam kauczuk szczęście złoto 
znajdę swoje – i  z powrotem !

Z pozdrowieniami Best regards Saludos cordiales

Madzia i Marcin Musiałowie

Podróżnicy

Magdalena Moll-Musiał +48 516 340 127

Marcin Musiał +48 512 355 237


 



Pokrewne artykuły

Administratorem Twoich danych osobowych jest Fundacja Klubu Podróżników Śródziemie Aleja Podróżników KRS: 0000556344 na podstawie art. 6 ust. 1 lit. b RODO. Skontaktować się z nami możesz mailowo [email protected]

Jeżeli chcesz wykorzystać materiały naszego autorstwa zamieszone na portalu skontaktuj się z nami:  kl[email protected]