"Na dachu Alp czyli 52 kilometry spełnionych marzeń"
Łukasz Supergan
Na dachu Alp czyli 52 kilometry spełnionych marzeń
Planując samotną wyprawę w Alpy myślałem z początku o wejściu na jedną, dwie góry. Wrodzona żądza wrażeń kazała jednak spróbować czegoś więcej. Trzy? Pięć? A czemu nie dziesięć lub więcej? Plan pierwszego w życiu wyjazdu na alpejski szczyt zrealizował się jako górski maraton przez kilkanaście czterotysięczników. Tym trudniejszy, że samotny i trwający tylko cztery tygodnie.
Szwajcaria zaskakuje przybysza swoim uporządkowaniem i precyzją. Z głównego dworca w Zurychu odjeżdżają co godzinę pociągi w góry. Lokalna sieć autobusów jest punktualna i bez zwłoki rozwozi turystów między małymi, zagubionymi w dolinach miejscowościami. Rozkłady jazdy są przejrzyste, niemal każdy włada angielskim, a ceny tego najbogatszego kraju Europy zwalają z nóg. Za pole namiotowym płacę dwukrotność noclegu w polskim schronisku.
W Szwajcarii zjawiam się 1 lipca. Za cel stawiam sobie wejście na dwanaście alpejskich czterotysięczników.
Bishorn
Pierwszy biwak to Zinal w dolinie d'Anniviers. Z miasteczka wąska ścieżka prowadzi przez wiele godzin na lodowiec Turtmann, gdzie rozstawiam namiot na kamienistej morenie. Zaledwie kilka godzin dzieli mnie od wyjścia na szczyt. Tuż nade mną zaczyna się wielka rzeka lodowca, nad nią zaś wznosi się 900-metrowa ściana Bishornu (4153 m).
O piątej rano zakładam raki i z obawą wchodzę na wielką, białą pustkę. Uważnie rozglądam się, wypatrując szczelin. Coraz bardziej stromy lodowiec przechodzi w północną ścianę, której zdobywanie oznacza zmaganie się z wysokością i... brakiem tlenu. Do szczytu zostało jeszcze pół kilometra, czuję jednak, że coraz trudniej stawiać mi kroki, nogi zatrzymują się w śniegu, a bagaż ciąży w dwójnasób. Odliczam kolejne metry i nie poddaję się, aż po pięciu godzinach staję na wierzchołku. Wokół mnie – wspaniała alpejska panorama, morze szczytów i chmur. Jestem szczęśliwy.
Sucha kraina
Alpy Walijskie to najpotężniejsze szczytów Europy. To nic, że najwyższy spośród nich, Mont Blanc, wznosi się nieco na uboczu, po stronie francuskiej. Szwajcarskie masywy, w tym drugi co do wysokości Dufourspitze, przewyższają go rozległością.
Obszar ten budują pasma opadające w stronę szerokiej doliny Rodanu. Wiatry wiejące z gór są bardzo suche, mimo to okolica jest winnym zagłębiem. Woda, budująca tu setki lodowców, spływa potokami i wykorzystywana jest do nawadniania upraw. Dodatkowo bardzo żyzne gleby powodują, że drzewa i krzewy rosną tam, gdzie zazwyczaj spotkamy tylko porosty i skały.
Góry i ludzie
Na kolejne dwa tygodnie zamieszkałem w Saas Grund. Miasteczko jest żywym skansenem tradycji, gdyż niemal wszystkie domy budowane są z drewna i kamienia, według tradycyjnych zasad. Czeka mnie kilka wyjść na szczyty wznoszące się po obu stronach doliny, odległe o dwa dni drogi od bazy.
Na wierzchołek Weissmies (4023 m) wspinam się od południa, drogą omijającą lodowiec. O 4 rano opuszczam namiot i podchodzę do miejsca, w którym zaczyna się wąska, skalista grań. Wspinam się nią samotnie, ważąc każdy krok nad leżącymi w dole głazami. Po raz pierwszy widzę komercyjne zespoły prowadzone przez przewodników – wynajęci za 300 euro alpiniści prowadzą po dwóch – trzech klientów, uwiązanych „na krótko”. Wielu turystów nie radzi sobie z trudnościami terenu, niektórzy chcieliby odpocząć, ale wymaga to zatrzymania całego zespołu, na co nie pozwala lider, idą więc męcząc się okropnie, nie mogąc choćby sięgnąć po butelkę z wodą.
Dwa dni później kilku takich przewodników mija mnie na grani Allalinhornu (4027 m). Kończę właśnie prowadzić trudny odcinek drogi, gdy tą samą ścianą zaczyna wspinaczkę kilku alpinistów. W kilka chwil udaje im się splątać nasze liny, co zmusza mnie do długiego czekania na ich przejście. Nikt z mijających mnie nie czeka, jak to jest powszechnie przyjęte, aż prowadzący skończy drogę – mijają mnie bez słowa, zasypując przy okazji śniegiem.
Od tamtej pory trzymam się z dala od zespołów z przewodnikami.
Dach Europy
Zmęczony wspinaczką kopię platformę pod namiot na wysokości 3800 m. W nocy nadciąga wichura, gnająca wraz ze sobą kłęby chmur. Noc dłuży się nieprzespana, a każdy podmuch wiatru zdaje się wyrywać moje schronienie z posad. O drugiej w nocy pierwsi wspinacze zaczynają podejście na Mont Blanc (4810 m), jednak niektórzy zaczynają zawracać już po kilkunastu minutach.
Po trzech godzinach zatrzymuję się w schronie, którego ciasne wnętrze chroni przed wichurą. Wiele zespołów zawraca, ja sam odpoczywam długo zanim, walcząc z wiatrem i gradem, odważę się wyjść na szczyt. Po trzech godzinach docieram do miejsca, z którego wszystkie drogi prowadzą w dół. Czeka mnie jeszcze długi powrót i... półtorej doby w schronie. Czekam cierpliwie, chcąc wrócić na szczyt przy dobrej pogodzie i moje marzenie się spełnia – trzeciego dnia wiatr i chmury znikają. O wschodzie słońca staję na najwyższym wierzchołku Europy, samotnie obserwując najwspanialszy wschód słońca w życiu.
Zdradziecki lodowiec
Drugi wierzchołek Alp, Dufourspitze, jest zdradziecki. Łatwy z początku lodowiec, okazuje się być labiryntem szczelin, którego nie sposób pokonać – i z którego trudno też wyjść. Gdy nieopatrznie wchodzę pomiędzy potrzaskane bloki lodu, na drodze staje mi bariera nie do pokonania. Muszę zawrócić, jednak powrotna droga także wiedzie przez głębokie na dziesiątki metrów rozpadliny, upiornie szczerzące lodowe zęby. Zdaje mi się, że znalazłem się w miejscu bez wyjścia, aby się wydostać muszę zaufać niepewnym mostkom nad przepaściami. Każde takie miejsce przechodzę wstrzymując oddech. Szczęśliwie udaje mi się wrócić w dolinę, wiem jednak, że szczytu nie zdobędę. Smak przegranej jest gorzki, choć najważniejsze jest to, że zszedłem z gór cało, mogąc tam wrócić jeszcze raz...
Po czterech tygodniach i wejściu na 13 wierzchołków, opuszczam Alpy. Wracam cały, co oznacza, że ta trzynastka była szczęśliwa. Choć nie wszystkie wymarzone góry zdobyłem, wracam szczęśliwy z tego, co było moim udziałem, z głową pełną planów na przyszłość.