"60 dni za kołem polarnym czyli wyprawa rowerowa do serca Laponii "
Aleksandra Bargieł, Paulina Janik, Żaneta Kaszta
Czy potraficie sobie wyobrazić krainę zasnutą mgłą unoszącą się nad mokradłami? Gdzie chłód przenika się z ciszą, a cisza przenika się z bezgłośnym szeptem lasów, który nawołuje stworzenia... nawet te, o których nigdy nie śniliście?
Zaczęło się szybko - pomysł, trochę motywacji, młodzieńczej odwagi (głupoty) i fruuu wprost do 24-godzinnej krainy słońca. Na początku było ciężko, później już nikt nie zwracał uwagi na trudy wojaży. Fennoskandia rekompensuje.
Przez Lofoty, Senję - wyspę trolli oraz Tromso - Paryż Północy (hmmm...) dotarłyśmy do Narodowego Parku Reissa i utknęłyśmy. Gdyby nie zdrowy rozsądek leżałybyśmy gdzieś zagryzione przez komary lub połknięte przez paprocie. Tak więc przez Altę dotarłyśmy tam - do Laponii, gdzie rozbrzmiewają śpiewy przy wtórze bębnów, gdzie wolność dudni między serpentynami wijącymi się wzdłuż meandrujących rzek, gdzie stada reniferów (no nie przesadzajmy, powiedzmy że 4 osobowe rodziny) przemierzają połacie bezludnych dróg. A potem? Było już z górki w końcu Finlandia i Karigasniemi... I wtedy nad romantycznym jeziorem Inari przyłączył się do nas kolejny przyjaciel, który nie opuszczał już nas do końca - Deszcz.
O przygodach małych i dużych, komunikacji niewerbalnej z autochtonami, grach karcianych w czasie "przeczekania" i odczuciach, jak to żyć 2,5 miesiąca pod namiotem+kilka praktycznych uwag, usłyszycie wkrótce!
Jest koniec października. Wychodzimy z pełnej po brzegi sali, w której to starałyśmy się opisać to, czego przez 2,5 miesiąca stanowiłyśmy część. I chyba się udało. Wszyscy wydają się rozmarzeni i zafascynowani.
Jeszcze rok temu we trójkę siedziałyśmy na jednym z wielu slajdowisk, na których podróżnicy dzielili się relacjami ze swych wypraw i przygryzałyśmy wargi. Z zainteresowania? Owszem. Ale najbardziej chyba z zazdrości. Po każdym takim spotkaniu rodziło się pytanie: „Czemu nie ja?”. Odpowiedź na nie przyszła nagle i niespodziewanie. Trzeba wziąć sprawy we własne ręce . Jak chcesz coś zobaczyć, poczuć cudowny dreszcz na plecach podziwiając to co stworzyła natura, musisz po prostu zacząć planować. A plan wcale na początku nie musi być dokonały. Tak więc zrobiwszy ten stumilowy krok we własnych głowach, postanowiłyśmy marzenia zamienić w czyn. Tym oto sposobem pokonałyśmy na rowerach blisko 2 tys. km.
Skąd pomysł by w lecie przekraczać Koło Polarne zamiast wylegiwać się na plaży? To pytanie nasunęło się nam kilka razy w Finlandii, gdy byłyśmy doszczętnie przemoczone lub dygotałyśmy z zimna w jedną z tych nocy, podczas których temperatura spadała poniżej zera. Wszystko to można rzec wina Oli, bo to właśnie ona zamieniła pomysł wygrzewania się gdzieś tam na Bałkanach na poszukiwania św. Mikołaja w środku lata. I…dzięki jej za to! Ola jako miłośniczka Ludów Północy chciała zobaczyć jak to jest mieszkać w trudnych warunkach na łonie dziewiczej przyrody. I jako, że nasza towarzyszka cechuje się darem skutecznego zarażania innych swoimi pasjami, wszystkie uległyśmy urokowi tego co kryje się za Kręgiem Polarnym. To jedno miałyśmy więc za sobą - cel podróży.
Pozostał jeszcze wybór środka transportu. I tu nieoczekiwanie zrodził się pomysł by podziwiać Laponię z perspektywy dwóch kółek. Ta forma podróżowania ma dwa istotne plusy: jest tania i pozwala być niezależnym od lokalnej komunikacji. Pomysł się przyjął mimo, że ani ja ani Paulina nie dysponowałyśmy jednośladem nadającym się na taką podróż, a żadna z nas nigdy wcześniej nie przejechała jednorazowo na rowerze więcej niż 40 km. W sumie, to jak się głębiej zastanowić, nie potrafiłyśmy nawet załatać pękniętej dętki. Ale cóż…chcieć to móc!
Między egzaminacyjnym szaleństwem (należy wspomnieć, że konkretniejszy zarys pomysłu na całą wyprawę zrodził się dość późno, a my miałyśmy jeszcze studenckie obowiązki), spotykałyśmy się by ustalić ekwipunek, rezerwować bilety, kupować sprzęt.
W końcu jakimś cudem, pamiętnego dnia 26 czerwca 2007 roku, udało nam się wpakować do samolotu, a zamieszania przy tym było nie mało, bo jak to już w Polsce bywa nie zawsze trzeba wierzyć temu co przeczytamy na stronie przewoźnika. Ponieważ zamiast jednej walizki każda z nas miała 4 sakwy i 1 wór, wpadłyśmy na genialny pomysł jak skompensować bagaż by z „wielu” zrobić jedno. Do tego celu niezbędna okazała się mocna taśma klejąca. I tak szczęśliwie my i nasz dziwacznie wyglądający bagaż wylądowaliśmy w Bodø w Norwegii - 67°18′ na północ od równika. Właśnie tutaj, tuż obok lotniska, o godzinie 1 w nocy w blasku…słońca, rozbiłyśmy nasz pierwszy obóz.
Zadaniem następnego dnia było utrzymanie się na rowerze i przyzwyczajenie się do ważących ok. 35 kg sakw, wypełnionych głównie jedzonkiem. W końcu jednak jakoś zdołałyśmy dopedałować do portu.
I tak naszą przygodę zaczęłyśmy od archipelagu Lofotów i Vesterålen – w naszym przypadku od �? do A (Andenes). Nie na daremno mówi się na ten ciąg wysp „A do �?” a nie odwrotnie. Owocem tej niewiedzy był wiejący przez cały czas w twarz północno-wschodni wiatr, który czasem potrafił zmniejszyć naszą prędkość do 10 km/h na płaskiej drodze.
Cóż o Lofotach? Wbrew pozorom trudno jest opisać coś co zatyka dech w piersiach mocą swego piękna. Droga wijąca się pomiędzy wybrzeżem a strzelistymi szczytami gór, soczysta zieleń traw, rześkie powietrze i…niezliczona liczba mostów. Lofoty to niewątpliwie jeden z cudów natury, okolony małymi acz urokliwymi miejscowościami, czasem prześwietlonymi słońcem, innym zaś razem osnutymi mgłą. „Wrażenie” Lofotów zależy właściwie w dużej mierze od pogody, bo to właśnie światło nadaje charakter temu dziewiczemu archipelagowi.
Myśląc o Lofotach od razu nasuwa mi się jedna z miejscowości – Ramberg. To tu zziębnięte i przemoczone zostałyśmy ugoszczone darmową kawą, herbatką, truskawkami i przemiłą rozmową dzięki niezwykłej gościnności małżeństwa prowadzącego punkt Informacji Turystycznej. Również w Ramberg znajduje się księżycowatego kształtu plaża, która spowodowała, że na chwilę zapomniałyśmy, iż znajdujemy się za Kołem Podbiegunowy. Stąpając po piasku czułyśmy się jak na jednej z karaibskich plaż, do rzeczywistości przywróciła nas jedynie lodowata woda. Tu też diametralnie zmieniła się pogoda - zrzuciłyśmy przeciwdeszczowe kurtki oraz długie spodnie i przez jakieś półtora tygodnia cieszyłyśmy się iście letnią temperaturą.
Jedną z rzeczy na które trzeba się przygotować przemierzając Lofoty i Vesterålen z zamiarem darmowego noclegu, tzw. „na dziko”, jest to, że czasem trzeba nieźle się natrudzić by znaleźć odpowiednie miejsce na postawienie namiotu, które nie zapadnie się pod naszym ciężarem. Otóż powierzchnia tych archipelagów często pokryta jest grzęzawiskami i torfowiskami lub po prostu litą skałą.
Kolejnym punktem na mapie była Senja. Wysepka ta zapowiadała się jako dość górzysta, co niewprawne rowerzystki przyprawiało o szybsze bicie serca, bynajmniej nie z podekscytowania. Jednakże uroki Senji zrekompensowały nam całkowicie wszelkie trudy związane z pokonywaniem kolejnych wzniesień. Po drodze spotkałyśmy też ogromnego trola, odwiedziłyśmy kawiarenkę z kelnerkami wyposażonymi w długie ogony, no i przy okazji nie omieszkałyśmy skosztować małe co nieco oferowane przez to niezwykłe miejsce.
Tak też po około dwóch tygodniach podróży dotarłyśmy do miejsca nazywanego w przewodnikach „Paryżem Północy”. Tromsø to dość spokojna miejscowość, która jak na mój gust z Paryżem nic wspólnego nie ma. No ale jak zwał tak zwał, ważne że posiada niedrogi camping i parę ciekawych rzeczy do zobaczenia. Nasz „Paryż” niestety okazał się „Wenecją”, gdyż niemal pływałyśmy w strugach deszczu padającego prawie codziennie podczas naszego pobytu w tym mieście.
W Tromsø pożegnałyśmy się z Pauliną, która wróciła na łono ojczyzny, a my z Olą w promieniach słońca ruszyłyśmy dalej w głąb Laponii. Droga przecinająca Półwysep Lyngen, biegnąca górską doliną, to jedno z najpiękniejszych miejsc na naszej trasie. Ciągnące się po obu stronach drogi pasma gór, uroczysty nieomal spokój i od czasu do czasu mroźny powiew wiatru z ośnieżonych jeszcze szczytów – to niezapomniane uczucie.
Plan podróży przewidywał przeprawę przez Park Narodowy Reisa, która miała obfitować w kontakt z lapońską głuszą i być zarazem skrótem do Kautokeino. W Stowarzyszeniu Górskim w Tromsø poinformowano nas, że park ten jest przejezdny i nie powinno być problemów z jego pokonaniem. Dziwiły więc nas zaskoczone spojrzenia mieszkańców terenów leżących w pobliżu parku, gdy dowiadywali się o naszych planach. W końcu bardzo rezolutny pan wybuchł nam śmiechem prosto w oczy usłyszawszy co zamierzamy. Okazało się, że park ten nie posiadał żadnej dróżki, a jedynie „ścieżynkę” przebijającą się przez paprocie metrowej wielkości, liczne potoki i głazy. A my już na własnej skórze przekonałyśmy się, że ową „ścieżynkę” czasem trzeba było wydeptać samemu w towarzystwie czarnej chmury komarów nad głowami. Tak więc w tym „urokliwym” miejscu spędziłyśmy zaledwie jeden dzień i postanowiłyśmy naprędce zmienić plan i obrać drogę przez Altę. Trzeba przyznać, że Norwedzy skutecznie potrafią chronić swą piękną przyrodę przed nieproszonymi i nieprzygotowanymi gośćmi, co gdy przeszła nam pierwsza złość, zrozumiałyśmy i doceniłyśmy.
Tak więc zostało tylko jedno wyjście – Alta…dla nas, po przestudiowaniu mapy, oznaczającą drogę przez mękę. Trzeba przyznać, że co nieco prawdy to i było w tych naszych obawach ale z całą pewnością dobrze się stało, że zmuszone zostałyśmy do zmiany trasy.
Na drodze do Alty stanęły nam dwie potężne góry, a z jedną z nich na zawsze związane będą miłe wspomnienia, pomimo iż wiele kropel potu kosztowało nas jej pokonanie. Ale te widoki…chociażby tylko dla nich, warto było się natrudzić. Jednak najcenniejszą rzeczą, którą skrywała ta góra było niewielkie lavu z samijskimi pamiątkami, którego właścicielem był mały posturą, ale wielki sercem Lapończyk o imieniu Isaak. Już na samym wstępie gdy usłyszał, że jesteśmy z Polski obdarował nas brylokami z kości renifera oraz ugościł pieśnią joik. To jednak nie koniec przygód związanych z Isaakiem, ale o tym parę linijek później.
Tak czy siak, pokonawszy dwie potężne góry, napotkawszy niejedno stadko reniferów przechadzających się środkiem głównej drogi i przeżywszy upadek wprost do rowu (Ola) po usłyszeniu przyjaznego „cześć!” od polskich rowerzystów jadących z naprzeciwka, w końcu dotarłyśmy do Alty - miasta przeznaczenia. Cóż o Alcie? Tak naprawdę to niewiele udało nam się zobaczyć, ale słoneczna pogoda i spacer, podczas którego podziwiałyśmy naskalne malowidła sprzed 6 tys. lat, pozostawiły miłe wspomnienia związane z tym miastem. Już drugiego dnia pobytu w Alcie, stojąc na stacji benzynowej (najlepsze miejsce na poranną toaletę) podszedł do nas nie kto inny jak…Isaak, który uśmiechnięty starał się nam wytłumaczyć w języku lapońskim, że pragnie zaprosić nas do siebie na tradycyjną samijską kolację. I tak spędziłyśmy kilka dni w Kautokeino w przemiłym towarzystwie. Ale komu w drogę, temu czas…z bólem serca i ofertą pracy w jednym ze sklepików Isaaka wyruszyłyśmy w dalszą podróż przez surową lapońską krainę.
Po zażyciu kąpieli w chłodnej rzece przepływającej przez Karasjok oraz odwiedzeniu skansenu Sapmi i lapońskego parlament, przekroczyłyśmy fińską granicę. Finlandia kojarzyła nam się z jednym – płaską powierzchnią. I ta myśl była dla nas niezwykle budująca. Niestety, po raz kolejny życie przyniosło niespodziankę. Jeśli ktoś przekraczał kiedyś fińską granicę w Karigasniemi to pierwszą rzeczą, która z pewnością rzuciła mu się w oczy jest potężna góra na horyzoncie. Pokonanie jej z nadzieją, że ujrzy się płaską jak stół drogę jest zgubne. Zaraz za nią kryje się kolejna góra i kolejna i kolejna…i tak przez 65 km…w górę i w dół. Byłyśmy wykończone.
Miejscem krótkiego odpoczynku było dla nas Inari. Rozbiłyśmy namiot tuż nad brzegiem tego wielkiego jeziora i przez dwa dni pogryzając pyszne skandynawskie żelki, rozkoszowałyśmy się pięknymi widokami. Niestety, w nieproszonym towarzystwie deszczowych chmur.
Po drodze do Rovaniemi nie obyło się bez małej awarii pojazdu ale dzięki pomocy sympatycznego Fina, który nie znosił nocy polarnych ale mimo wszystko, jak to mawiał słowami nieznanej nam z Olą piosenki: „I don’t care”, czyli w wolnym tłumaczeniu nie brał życia na serio. Teraz naszym celem były odwiedziny św. Mikołaja w jego wiosce w Napapiri. I prawie by się nam to udało gdyby nie to, że…św. Mikołaj miał przerwę. W końcu to zrozumiałe – każdy potrzebuje chwili odpoczynku! Ponieważ czas gonił, nie czekając na zmęczonego świętego ponownie przekroczyłyśmy Krąg Polarny, tyle że tym razem w kierunku południowym.
Dalsza droga polegała na oczekiwaniu wyrwy w ciemnych deszczowych chmurach, pośpiesznym zbieraniu obozowiska i wyścigu z czasem, by przejechać jak najwięcej zanim z nieba lunie kolejna porcja deszczu a słońce zajdzie za horyzont.
W końcu jakoś dotarłyśmy do Oulu, bardzo przyjemnego nadmorskiego miasta, gdzie dobiegła końca nasza 2-miesięczna rowerowa podróż. W Oulu zmieniłyśmy środek lokomocji na pociąg, który zawiózł nas do samych Helsinek. W stolicy Finlandii spędziłyśmy kilka dni po czym przetransportowałyśmy się promem wraz z naszym całym dobytkiem do Talina – stolicy o pięknej średniowiecznej starówce. Po drodze do Polski nie omieszkałyśmy zatrzymać się jeszcze w Rydze i Wilnie.
I tak właśnie ziściły się nasze marzenia i zasiane zostało podróżnicze ziarno, które wykiełkowało i z każdym dniem rośnie coraz większe i większe…