Nagroda 300 euro za ciekawą fotorelację !

Więcej
11 lata 1 miesiąc temu - 11 lata 1 miesiąc temu #8045 przez kraka
pociąg do Jaipuru mamy o 5.10, więc wstać trzeba po 3. O Julek, ja już nie daję rady... Poza tym, źle mi się spało, bo w pokoju było strasznie duszno. Jest, oprócz wiatraka, klima, ale robi tyle hałasu, że miałam wrażenie, że śpię w odrzutowcu.
Tak brudnej stacji, jak w Agrze, to jeszcze nie widziałam. Dziesiątki szczurów biegających po peronach i między torami, oraz wielkie, tłuste, brązowe karaluchy, które normalnie atakowały: im bardziej się człowiek od nich odsuwa, tym bardziej one szarżują.
Pociąg był w Jaipurze punktualnie, szybka riksza do hotelu (50 rupii), hotel jak dotąd najlepszy jaki miałam (1300 rupii, czysty, ładny i duży, taras) tyle, że usytuowanie kijowe. Daleko do centrum, za to blisko na stację kolejową. Co zaprocentuje jutro, bo znowu mamy pociąg o 5.00. Trochę wiedzy z Wkipedii na temat Jaipuru:))
Jaipur to miasto w północno – zachodnich Indiach, stolica stanu Radżasthan, na półpustynnym płaskowyżu Malwa, liczące prawie 2,5 miliona mieszkańców. Położenie sprawia, że panuje w nim klimat bardzo gorący i suchy. Miasto jak na Indie jest dość młode, bo powstało w I połowie XVIII wieku za sprawą władcy radżpuckiego Jai Singha II. Stad jego nazwa. Przeniósł on tam stolice z pobliskiego fortu Amber u schyłku państwa Mogołów. Geneza miasta tłumaczy jego niespotykaną w hinduskim państwie regularną zabudowę. Stare Miasto jest otoczone murami i obecnie znajduje się w północno – wschodniej części Jaipuru. No i to tyle. W Jaipurze zwiedziłam chyba wszystko, ale najbardziej podobały mi się okolice, czyli 2 słynne forty: Fort Amber, jest to poprzednia stolica Radżastanu, dosyć ciekawy kompleks budowli obronnych i pałacowych, którego początki sięgają roku 1000. Trzeba się tam było drapać pod górę, ale widoki rekompensują wszystko – bardzo podobnie wygląda to jak Mur Chiński.
Sam Jaipur brudny jak nie wiem co. Sterty śmieci i wielkie, żerujące na tych śmietniskach wieprze – nie wygląda to zbyt zachęcająco... Hindusi zresztą mają dziwną mentalność – nigdzie się nie spieszą, czasem mam wrażenie, że nie mają wyobraźni... No i nie są zbyt odpowiedzialni – widać to szczególnie podczas jazdy. Jadą na złamanie karku i gdzieś mają przepisy i pasażerów (jeśli takowych wiozą). No, ale co im się dziwić. Niczego się nie boją – mają ileś tam żyć, więc się odrodzą gdyby co. Ze mną byłoby gorzej. Ale jak to takiemu wytłumaczyć?
Kolacja wśród świnek – tosty z omletem i dziwnym sosem. Dobre nawet.
Tutaj jest o wiele mniej krów i bawołów, widziałam za to wielbłądy i kilka razy słonia. Na Amber Fort można było wjechać słoniem – koszt 900 rupii (od osoby, nie od słonia), ale tą przyjemność sobie podarowałam.
Na razie.

Jaipur – dzień 2

Hej,
wczoraj poszłam spać o19 i spałam 12 godzin i... dalej mi się chce spać. Spacer w poszukiwaniu śniadania, ale niestety pana z omletami nie ma, zresztą inni sprzedawcy dopiero się rozkładają, za wcześnie jest chyba. Idę więc do knajpki i jem aloo parathe, dobra nawet tylko podana z piklami a pikle obrzydliwe. Wcześniej minął mnie właściciel hotelu i zapraszał na śniadanie, ale ja dziękuję – za wczorajsze tosty z serem i kawę dałam 200 rupii, tu mam za 18 :)
Dzisiaj w planach Stare Miasto, czyli Walled City i 2 inne forty oraz Hawa Mahal, czyli Pałac Wiatrów. I już się posiłkuję Wikipedią – szybciej mi to idzie :)
Jest to najbardziej rozpoznawalna budowla Jaipuru – stolicy indyjskiego stanu Radżasthan. Postawiono ją w 1799 r. na polecenie maharadży Sawaia Pratapa Singha.
W tej jednej z najwspanialszych fasad świata jest ponad 900 okien i okienek. I w zasadzie Pałac Wiatrów nie oferuje wiele więcej niż okna i fasadę. Trzy górne piętra mają szerokość jednego niewielkiego pokoju. Tylko dwa dolne są okazalsze. Nie jest to bowiem dom, a swego rodzaju architektoniczny parawan. Powstał, by damy z dworu maharadży mogły obserwować życie miasta, pozostając niewidocznymi dla osób z zewnątrz.
Pałac zbudowano z czerwonego i różowego piaskowca. Powszechne stosowanie tego drugiego zapewniło Jaipurowi miano Różowego Miasta. Sama budowla zawdzięcza swoją nazwę wiatrowi (hawa), który wieje przez jej liczne okna. Styl, w jakim ją zbudowano, jest charakterystyczny dla miast i pałaców Radżasthanu.
No i potem riksza 2 forty, Fort Jaigarh – bardzo fajne miejsce, znowu Chińskomuropodobne widoki oraz fort Nahargarh – też podobnie. Dzisiaj nie pada, jest upalnie, więc szczęście w nieszczęściu :)
I... koniec moich Indii. Na razie nie wiem czy je kocham czy nienawidzę...
Załączniki:
Ostatnia11 lata 1 miesiąc temu edycja: kraka od.

Proszę Logowanie lub Zarejestruj się, aby dołączyć do konwersacji.

Więcej
11 lata 1 miesiąc temu - 11 lata 1 miesiąc temu #8044 przez kraka
Po raz pierwszy podróżowałam I klasą :) Najpierw co prawda musiałam się na tą I klasę naczekać, bo na peronie, z którego miał odjechać mój pociąg podstawiono jakiś inny. Już chciałam wsiadać, ale w ogóle nie było wagonu H1, a potem zobaczyłam, że pociąg ma zupełnie inny numer. W końcu po bieganinie z plecakiem po peronach, ktoś z obsługi litościwie poinformował, że pociąg będzie ze 40 minut spóźniony. Kiedy w końcu się pojawił, okazało się, że I klasa jest na samym końcu pociągu (a chyba już wspomniałam, że indyjskie pociągi mają ponad kilometr długości, jeśli nie więcej...). Zziajana dotarłam do przedziału H1, kabina D – żadnych innych pasażerów, skórzane (no, skóropodobne kanapy), szafka, guziczki do obsługi AC (klimatyzacji), dzwonek przywołujący obsługę pociągu, guziczek do wiatraka – który jednak okazał się być dzwonkiem – za 15 minut przybył konduktor z pytaniem, czego sobie życzę, chciałam mu powiedzieć, że jeszcze parę minut temu pamiętałam, ale nie powiedziałam już nic. Co prawda miałabym życzenie – coś zjeść i to szybko, bo byłam głodna jak wilk, a jeszcze Włodek powiedział, że pojedziemy jak księżniczki: podadzą lunch i na dodatek lody na deser :). Jechałam więc jak księżniczka, ale jak... głodna księżniczka, bo lunchu ani widu ani słychu. A lodów tym bardziej. A ze sobą nie miałam nic. Kiedy przechodził gościu z zupką, wzięłam sobie kubeczek, ale była tak ostra, że tylko wycyckałam 2 grzanki. Dobre były, ale to stanowczo za mało na zaspokojenie chociaż w części głodu.
O 19.00 przyszedł Hindus z menu, i dalej nawijać po hindusku, a ja nic. On nic po angielsku. Doszłam jednak do wniosku, że skoro podaje menu z cenami, to na darmowy lunch nie ma co liczyć... Wzięłam ryż masala, ale kiedy dotarł (22.00) już spałam, a poza tym był zbyt ostry, więc dałam spokój. Cóż, spanko w I klasie o pustym żołądku...
Pobudka przed 6.00 a przed 7.00 jestem już w Agrze. Riksza do hotelu (100 rupii), ale każą nam czekać do 10.00 na pokój. Szkoda czasu na czekanie, jem w hotelowej restauracji tosty z serem i kawę (w celu uspokojenia żołądka – na hinduskie żarełko nie mogę już patrzeć).
No to ruszam na podbój Tadż Mahal. Hotel Sheela jest wspaniale usytuowany, dosłownie 2 minuty od wschodniej bramy Tadż Mahal, ale... po bilety trzeba się udać ponad 2 km w... przeciwną stronę. Pytam się i rikszarza, i pana sprzedającego bilety, gdzie tu logika i obaj mi odpowiadają, że to „rząd”, co wiele zresztą mi nie wyjaśnia. Tzn. domyślam się, że to sprawka rządzących, ale w jakim celu?
Nasz rikszarz nazywa się Lala coś tam, i przyczepił się do nas na dobre. Ale dobrze się nami opiekuje, pokazuje gdzie kupić bilety (750 rupii), przypomina, że dostajemy w cenie biletu butelkę wody i ochraniacze na buty (do Tadż Mahal nie wolno niczego wnosić). Lala pedałuje z powrotem do Tadż Mahal, ale ledwo zipie. W końcu jakoś dojeżdżamy. W Tadż Mahal nie ma zbyt wielu turystów (przypominam sobie Chiny, gdzie zawsze był las parasolek...), ale jakoś dziwnym trafem wszyscy pchają się tam, gdzie akurat mam ochotę zrobić sobie zdjęcie. Chyba nie tylko ja odkrywam dobre „tło” do zdjęć...
No to teraz się uczcie: Tadż Mahal został wzniesiony przez cesarza Szahdzahana dla upamiętnienia ukochanej żony Mumtal Mahal. Budowa mauzoleum trwała 22 lata, co upamiętnia liczba kopułek wieńczących bramę wejściową. Wchodzi się przez olbrzymią Bramę Saraceńską wykonaną z czerwonego piaskowca. Już w samym mauzoleum sklepione łuki pokryte są mozaikami, płaskorzeźbami i wersetami z Koranu. Ma swój urok, trzeba przyznać.
Z Tadż Mahal jadę do Agra Fort – był to ośrodek władzy państwa Wielkich Mogołów. Masywne mury zbudowane są z czerwonego piaskowca, mają 20 metrów wysokości i ok 2.5 metra szerokości. Taka sobie forteca. Lala ledwo ciągnie, bo czasem teren pnie się pod górkę, a on malutki i drobniutki aż mi głupio było, ale przypomniałam sobie, że dzięki temu ma pracę, a że się namęczy, to już trudno :( Zresztą i tak dostał więcej, niż powinien – miało być 100 rupii, ale wcześniej „pożyczył” 20 na zimną wodę, bo niby nie miał drobnych (a wcześniej nie miał grubych, żeby wydać :))). Obiecał, że odda. Akurat.
Wieczorem jeszcze spacer z drugiej strony Tadż Mahal, ale trzeba się zwijać, bo zaczyna padać deszcz. Zresztą na pogodę nie ma co narzekać, pada jak jestem w pociągu albo już po zwiedzaniu (jak na razie).
Lunch znowu w hotelu, bo żołądek dalej gniecie. Zaszalałam i zamówiłam sobie spaghetti. Wątpię, żeby było to dobre na żołądek, ale na indyjskie przyprawy już niestety się buntuje (żołądek). Nie wiem tylko, dlaczego danie to figuruje w pozycji „chińskie”. Pytam więc kelnera, a on na to, że przecież to bez różnicy czy chińskie czy włoskie. To to samo. W każdym razie, to coś nawet nie leżało obok prawdziwego spaghetti, ale było ciepłe i nie za ostre :)
Ostatnia11 lata 1 miesiąc temu edycja: kraka od.

Proszę Logowanie lub Zarejestruj się, aby dołączyć do konwersacji.

Więcej
11 lata 1 miesiąc temu - 11 lata 1 miesiąc temu #8043 przez kraka
dzisiaj jedziemy do Orchhy, a wieczorem do Jagalon. Czyli rozpoczyna się maraton pociągowy, bo pojutrze jaskinie Ajanty i też kolejna noc w pociągu. Nie wiem czy dam radę, w każdym razie ciężko będzie...
Na stację przyjechałyśmy ok 7.30, pociąg mamy o 8.55. Stacja mała i... niewiarygodne, ale bardzo mało ludzi jest, tzn. w Tarnowskich Górach, to powiedziałabym, że jest tłok, ale jak na warunki indyjskie to zaledwie garstka... Oczywiście znowu tablicy odjazdów i przyjazdów brak. Niby nie ma problemu, bo stacja jest tak mała, że jeśli nie odjedzie z 1 peronu to odjedzie z 2 :) Tyle, że... tutaj nie ma przejścia.
Na wielu zresztą stacjach nie ma przejść, albo jeśli są, to tak daleko, że wszyscy ładują się i przechodzą przez tory. Nawet jeśli nic nie jedzie i nie byłoby to niebezpieczne, to ja dziękuję tarabanić się tak po nasypie z plecakami.
W końcu jednak przyjeżdża nasz pociąg, rozpoznaję po numerze. No to wio. Na razie jesteśmy same w wagonie. Obrazki z okien pociągu są najciekawsze:) Właśnie stoi pociąg, chyba przez godzinę i nikt nie wie, a tutaj pod moje okienko podszedł Sadhu z jakimś uczniem chyba, pyk, pyk, rozłożył sobie kocyk, położył się na brzuchu i dawaj – uczeń po nim chodzi i masuje. Widocznie przerwa w podróży na masażyk :)
W Orchhy byłyśmy trochę później, niż zakładał to nasz plan, dlatego szybko złapałam rikszarza, albo raczej rikszarz złapał nas:) Do Orchhy i z powrotem, z podwiezieniem do najważniejszych zabytków i czekaniem na nas – 500 rupii. Chciał 600, a powinno być 400. No ale...
Najpierw Pałac Jahangiri Mahal. Wg tradycji maharadża Biv Sing Deo zbudował go dla cesarza Jahangira, a cesarz mieszkał w nim tylko 1 noc. Głupek :) Następnie podjechał rikszarz pod świątynię Chaturbhuj, która tak naprawdę najbardziej mi się podobała. W ogóle Orchca ma swój klimat. Nazwa miasta znaczy „bierz go”, bo wg legendy założyciel osady pytał się brahmina, jak nazwać nowopowstałą osadę – a brahmin powiedział: „nazwiesz ją pierwszymi słowami, które jutro wypowiesz”. No a dnia następnego ów człowiek poszedł na polowanie i kiedy zobaczył jelenia, krzyknął do swojego psa „ur cha!”, czyli bierz go. Ciekawe, wg mnie wcześniej musiał przecież tego psa zawołać, kiedy ruszał na polowanie, no ale co legenda, to legenda. W porównaniu do innych miejscowości, Orchha jest bardzo mała, nie ma tu tylu ulicznych przekupniów, tak natrętnych jak w Khajuraho. W Khajurho czas, szczególnie wokół świątyń, się zatrzymał. Tutaj w Orchhy – mam wrażenie jakby się pomieszał. Trochę tradycji, gdzie niegdzie ciut nowoczesności, jak sadhu z komórką :) np. ludzie nie mówią tu zbytnio po angielsku. Chciałam kupić od Pani ciapatkę, bo widziałam jak piecze na ulicy, bezpośrednio na ogniu, a nie na patelni. Na początku nie rozumiałam, dlaczego nie chce nam sprzedać, ale potem okazało się, że były przeznaczone na rodzinny obiad. Pani po prostu przygotowywała posiłek :) Dała nam w końcu nie jedną, a dwie i nie chciała pieniędzy, ale dałyśmy jej 10 rupii.
Za to przeżyłam ekstremalne przeżycie w toalecie miejskiej. Normalnie staram się chodzić tylko do hotelowych, ale no musiałam. Rady nie było, a że się napatoczyła... Tyle, że doszłam tylko do drzwi, napotkałam taką ścianę odoru i dywanu z wiadomo czego, że myślałam, że zwrócę pyszne ciapatki. Nie mogłam się zmusić żeby wejść dalej. Zrobiłam, co miałam zrobić na zewnątrz, niejako na widoku publicznym. W każdym razie, ja widziałam wszystkich, to mniemam że wszyscy widzieli i mnie – prawo strusia – tylko na odwrót, z „niewidzeniem” :)
Wróciłam ok 18, pociąg mam po 21. Czas ten spędziłam w poczekalni „dla kobiet”, gdzie elegancko się umyłam, nakremowałam i... mogłam się położyć :)
Ostatnia11 lata 1 miesiąc temu edycja: kraka od.

Proszę Logowanie lub Zarejestruj się, aby dołączyć do konwersacji.

Więcej
11 lata 1 miesiąc temu - 11 lata 1 miesiąc temu #8042 przez kraka
Pociąg miał przyjechać na 5.05 rano, więc już przed 5 byłam monter, chociaż niezbyt wyspana, a tu przychodzi konduktor i mówi, że pociąg będzie o 7. Nie mógł powiedzieć tego, jak byłam jeszcze w betach i w pozycji horyzontalnej?!
Zamiast o 7, jesteśmy po 8. Myślałam, że wysłannik hotelu nie będzie już na nas czekał, ale tkwi tam z kartką „Kasia Krawiec”. Dobre i to. Jedziemy do hotelu Zen. Po Varanasi, Khajuraho jest rzeczywiście wioską. Nie ma tłumów, nie ma riksz, nie ma samochodów, klaksonów. Jest o wiele czyściej i zastanawiam się, gdzie są ludzie. Jacyś się pałętają ale dosyć mało...
W hotelu podjęto nas cytrynową herbatą, gorącą jak cholera, no ale wypić musiałam. Boye hotelowi chyba czatują pod drzwiami, bo jak tylko któraś z nas się ruszy, to idą za nami jak cień i pytają, czy czegoś nie potrzeba. Tragedia. Wyrywam się jakoś z ich uścisku i idę sobie zwiedzać słynne świątynie kamasutry. Na pierwszy ogień zachodnia grupa świątyń. Świątynie Khajuraho są wspaniałymi przykładami stylu północnego, ale tak naprawdę sławę przyniosły im bogate dekoracje. Zewnętrzne mury świątyń zdobią mistrzowskie rzeźbienia. Ukazują one Indie sprzed tysiąca lat, są na nich bogowie i boginie, wojownicy, muzycy, a także mitologiczne i prawdziwe postacie zwierząt. W każdej świątyni rzucają się w oczy piękne apsary (niebiańskie panny) w kuszących pozach i mithuny (pary w miłosnym uścisku).
Jednak najbardziej pikantne sceny są dosyć wysoko, więc trzeba dobrze zadzierać głowę, żeby cokolwiek zobaczyć.
W Khajuraho są 2 najważniejsze kompleksy świątyń, w sumie jest ich chyba ponad 20. Wszystkie są piękne, wszystkie mają pełno elementów erotycznych (i to całkiem zbereźnych czasami!), ale nikt nie wie, po co tu powstały... nigdy nie było siedzibą władz, albo jakiegoś magnata. Jeden z Radżów zaczął je budować pod koniec I tysiąclecia i budowano przez kilka wieków, też nikt nie wie jak, bo ludzi tu było mało, surowca na budowę też... Zostały postawione i tyle :)
Wszystkie świątynie są na zadbanym i miłym dla oka terenie. Jest dosyć czysto, zero śmieci i pałętających się krów. Czy nadal jestem w Indiach?
Robi się gorąco, więc dalsza część zwiedzania będzie potem. Jem dwa samosy (5 rupii za sztukę),
które nie są takie ostre jak te z Rishikhesu oraz coś podobnego do klusek ziemniaczanych. Pan rozpłaszcza ziemniaczane kule na woku, podsmaża je, dodaje masalę (warzywa z przyprawami), polewa jakimś sosem i.... serwuje na miseczkach z liści. Słowo. Liściane talerze :) Smaczne. Takie puree z warzywami i sosem. Odskocznia od ostrej smażeniny...
Kiedy wracam, łebki hotelowe już czekają, otwierają drzwi, proponują „lemon tea”, pytają czy czegoś nie trzeba, proponują mango. To wszystko oczywiście gratis. Ciekawe tylko, w którym rachunku się doliczy... A póki co, to gostek mówi, że nic nie chce za to pieniędzy, będzie szczęśliwy, jak ja będę szczęśliwa. Akurat. Sranie w banie. Boy przyniósł mango i banany z przyhotelowego ogródka. Smak rzeczywiście nieporównywalny do naszego. No cóż... Właściciel hotelu, Hindus z kucykiem i długą brodą proponuje nam herbatkę cytrynową, a jakże. A obok czai się już masażysta. Bez zachęty doskakuje i daje próbkę swojego talentu. Próbka trwa ok 5 minut. Za godzinny masaż trzeba zapłacić 500 rupii. Zgodziłyśmy się obydwie po pół godziny. Wystarczy. Na malowanie henną rąk, absolutnie nie. To zrobię przed wyjazdem. No tak, zaczynają nas cyckać. Jeszcze proponują posiłek wieczorny, ale to już gratis. Hmm...
Zaczynam mieć dość. Chcę tylko, aby zostawili nas w spokoju. Zresztą, jak tylko wychodzi się z hotelu, otacza cię chmara łebków i nie można się od nich opędzić. A skąd jesteś, a jak ci na imię (to mówią po polsku!!!). Normalnie za chwilę eksploduję. Idę na stare miasto, a już doczepia się gostek na motorku, wyjaśnia, tłumaczy, że nie chce pieniędzy, tylko szkoli angielski. Jasne, myślę, za chwilę mnie zaciągniesz do jakiegoś sklepu, a twojemu angielskiemu nic nie pomoże. Mówię, że ma spadać, a chłopak i tak lezie za nami. Niech lezie. Nie dostanie ani grosza i nie wejdę do żadnego sklepu.
W hotelu znowu powitanie z „lemon tea”. Idę wieczorem na pokaz tańców ludowych, oczywiście boy hotelowy idzie razem ze mną, pokazuje gdzie, usadza na krzesełku. Jeszcze leci mi po papier toaletowy, bo w toalecie oczywiście nie ma. Poza tym, że połowa miasteczka i cala widownia wie, że potrzebuję papieru – żyć nie umierać. Na widowni same łośki – turyści, którzy dali się złapać tak jak my: ). Widowisko fajne, ale typowo pod publiczkę.
Właściciel Zenu zaprasza na posiłek po powrocie. Dostaję chiapaty, smażony ryż, masalę i inne warzywa, mniej pikantne. Bardzo smaczne, trzeba przyznać. Na deser sałatka owocowa i kulka ciasta, bardzo słodka i bardzo tłusta. No i jeszcze po szklaneczce RUMU. Chyba po to, żeby delikwenta rozmiękczyć. Bowiem potem zaprasza do swojego atelier, gdzie wyciąga ręcznie robioną biżuterię i dawaj... Zastanawiałam się, gdzie jest haczyk w tym wszystkim i już mam. Biżuteria ładna, ale ceny są jedynie w euro i zaczynają się od 50 za małą pierdołkę. Facet chyba ocipiał. Czy ja wyglądam na kogoś kto ma kasę? Albo kto wydałby tyle pieniędzy za parę kamyczków?! Mówię, że raczej nie, ale on się nie daje zbyć. Wciska parę wyrobów i mówi, żeby zabrać do pokoju, zastanowić się i jutro mu dać pieniądze. Ta... Zabrać mogę. Jutro oddam. I tyle. Potem przeszłyśmy w ręce masażysty... Myślałam, że dostanę gustowny kubraczek, jak w Tajlandii, a tu nic. Trzeba się rozebrać prawie do rosołu. Stopy mam czarne jak święta ziemia, no ale cóż... Masaż mniej boli niż tajski, ale kości mi strzelają jak nie wiem. W każdym razie śpię, jak dziecko.

Khajuraho – 2 dzień

Dzisiaj czas na wycieczkę rowerową. Rowery stare jak świat, ale jakoś jeżdżą... Chyba:) Jedziemy przez Stare Miasto albo raczej starą część Khajuraho. No, dla mnie to po prostu wieś... I to średniowieczna... Domki malutkie i ulepione z gliny, czasem z ręcznie robionych cegieł czy z kamieni.
Po dróżkach chodzą psy, koty, świnie, bawoły i krowy. Bawoły to najczęściej tkwią oblepione błotem od czubka rogów po koniec ogona w bajorkach i przeżuwają. Maja uroczo durne wyrazy pysków, szczególnie jak patrzą się na człowieka wprost. A jak przeżuwają, to mam wrażenie, że szczęki wypadną im z bocznych zawiasów. Ale nie. Jakoś się trzymają. Kobiety biorą wodę ze studni i noszą ją na głowie.
Mniejsza z tym, jeśli to jakieś naczynie, to jeszcze fajnie wygląda, ale zdarza się, że kobieta niesie butelkę po coli wypełnioną wodą na czubku głowy. Wtedy to wygląda fantastycznie:) We wsi chyba nie ma elektryczności, bo nie widzę plątaniny kabli. Pewnie siedzą przy świeczkach albo idą spać z kurami.
Wody też nie ma w domach, bo na każdym placyku są przedpotopowe studnie, które chyba służą za punkt spotkań mieszkańców. Tutaj siedzą, rozmawiają, czerpią oczywiście wodę, myją się i nas obserwują.
Dzisiaj zobaczyłam południową grupę świątyń, jest ich mniej niż w zachodniej, i są bardziej rozrzucone po terenie, więc rower to był dobry wybór. No i część jest w ruinie. Więc czasem to niezbyt przyjemne, jak w pocie czoła kręcę pół godziny pod górkę wg mapy, żeby na koniec okazało się, że owa świątynia to tylko kupa kamieni. Dla mnie jednak bardziej interesujące jest zanurzenie się w indyjską wieś. To już nie „wsie – rezerwaty”, jakie widziałam w Chinach, czy Tajlandii, a rzeczywiście odcięte od świata miejsca, gdzie nawet dzieciaki nie wołają za często „money”, ale już podejrzewam, że rodzice niedługo zaczną tego uczyć swoje pociechy. Dla mnie to Indie w czystej postaci. Dla nich pewnie normalność – dla mnie średniowiecze. Pasterze kóz czy bawołów siedzący na drodze, to obraz wyjęty z podręcznika czy książki podróżniczej. Dzieci bawiące się kawałkiem drewna czy klapkiem, bądź biegające za toczącą się oponą, ale i berbecie ledwo umiejące chodzić i mówić, ale jednak „rupies” to już powoli kojarzą... Ale są też szkraby cieszące się z cukierka czy małego batonika. Wszystko zależy od stopnia „przesiąknięcia” zachodnimi turystami i wpływu tychże na mieszkańców. Łebki biegające za tobą, którzy niby nic od ciebie nie chcą, tylko podszkolić angielski (akurat), a w rzeczywistości zręcznie, acz niezauważalnie kierujący cię w stronę ich sklepów, w nadziei na wydojenie naiwnego turysty i niezły zarobek, ale i chłopak przejeżdżający obok na rowerze i rzucający „miło cię widzieć” bez żadnych podtekstów i znikający w sinej dali, czy kobiety mijające cię na drodze z pozdrowieniem „namaste” i nawet się za tobą nieoglądające. Ta... Zawsze są dwie strony.
Na lunch dzisiaj ziemniaki masala w liściowych talerzykach i samosy, a na kolację aloo paratha z serem. I w końcu piłam lassi – typowy jogurt – bardzo słodki, mam nadzieje tylko, że nie dodali tam wody...
Wieczorem jeszcze rundka po wsi w celu zobaczenia nie odkrytych świątyń. Zobaczyłam 2 piękne duże świątynie, ale nie za bardzo można się tam było dostać, w końcu okrężną drogą się udało i... okazało się, że to są świątynie z kompleksu zachodniego widziane już wczoraj :)
Ostatnia11 lata 1 miesiąc temu edycja: kraka od.

Proszę Logowanie lub Zarejestruj się, aby dołączyć do konwersacji.

Więcej
11 lata 1 miesiąc temu - 11 lata 1 miesiąc temu #8041 przez kraka
Dopiero 7 godzina, a już upał jak cholera, a wczoraj miałam wrażenie, że tu jest o wiele chłodniej niż w Rishikheshu. Na wschód słońca nie wstałam, bo spałam jak zabita, może to zasługa klimy, którą w końcu mamy w pokoju. Co prawda, co jakiś czas wywala cały generator i nie ma ani światła, ani klimy, ani wiatraczka, no ale to uroki Indii. Zamiast wschodu słońca – poranny spacer po Varanasi. To chyba czas toalety wszystkich Hindusów, zmierzają nad brzeg rzeki z ręczniczkami i przyborami toaletowymi. Jedni czyszczą zęby jakimiś patyczkami, a inni się cali namydlają, inni załatwiają własne potrzeby i... to wszystko spływa do Gangesu.
Kilka gathów dalej za gathem kremacyjnym, jest gath, na którym urzędują pracze i praczki. Bielizny od groma, fajnie wyglądają kobiety jak suszą swoje sari, jakby miały wielkie chorągwie w rękach :) Suszy się też inne pranie – na sznurach, albo też bezpośrednio na ziemi – susza się całe stosy spodni, majtek i... no niestety bielizny hotelowej, jak widzę... Czyli obojętnie jaki standard hotelu – wszystko ląduje nad Gangesem. Bo pranie oczywiście jest nad Gangesem – łącznie z prochami zmarłych, padłymi zwierzętami, kupami, sikami, mydlinami... A ja zastanawiałam się, co te ręczniki hotelowe takie żółte... Całe szczęście, mam swoją poduszkę i nakrycie. Przynajmniej mam złudzenie, że nie łapię bakterii.
Z hotelu trzeba się wymeldować o 12, a do pociągu o 18 trochę czasu jeszcze zostało... No to dzisiaj mam żywieniowy raj i dyspensę od indyjskiego żarełka, bo coś mnie w żołądku kręci. Dlatego zamiast tłustej smażeniny na śniadanie – bialutkie tosty z serem w hotelowej restauracji, za które zapłaciłam jak za zboże, a na lunch pizza i smażony ryż z grzybami (100 i 80 rupii).
Przy wymeldowaniu facet zawyżył mi rachunek za hotel o 250 rupii. Ale ja się nie dam, trochę to śmieszne wykłócać się o jakieś 15 zeta, ale mam czarno na białym, że miało być 950 rupii za noc z AC (a było prawie pół tej klimy na dodatek). Pokazałam mu mail – on powiedział, że ceny wzrosły w górę, a ja na to, że rezerwowałam za tyle i więcej nie dam. Coś tam pomruczał, ale już się nie stawiał. No, to kolejne dobre żarełko mamy zapłacone.
Na stację pojechałyśmy ze 2 godziny wcześniej, ale tylu ludzi jak tam, to jeszcze na stacji nie widziałam, o ile w ogóle to jest możliwe... Oczywiście przepchać się do tablicy odjazdów i przyjazdów nie sposób, nikt nic nie wie, skąd odjeżdża, o której i co mamy zrobić. Uwielbiam Indie huuuuuuuura!!
W końcu jakiś pracownik stacji się nad nami lituje i każe iść do poczekalni dla obcokrajowców (jest taka?!!!) gdzie.... mamy po prostu czekać. Pracownicy stacji przychodzą i wywołują, który pociąg gdzie przyjechał i kto ma iść. Czyli... bardzo proste, gdybym wiedziała, że taka instytucja działa, to już po przyjeździe do Varanasi byłoby mniej stresu...
W końcu pan powiedział, że możemy już iść. No to idziemy. Pociąg do Khajuraho stoi na peronie 8. W poczekalni dowiedziałyśmy się, że w naszym przedziale jadą panie z Hongkongu. Czyli już wiadomo, kogo się trzymać. Tyle, że te małe osóbki mają walizy dziesięć razy większe od nich. A skoro Panie jadą z nami, to walizy też pojadą z nami. Czyli musimy być wcześniej od nich, bo inaczej palca tam nie wsadzimy. Peron 8 nie jest trudny do znalezienia, za to nasz przedział... Pociąg wije się jak gąsienica i nie ma końca. Zaczynam się denerwować, bo nie mam pojęcia, czy zaraz mi ten pociąg nie odjedzie. Pytani pasażerowie chyba sami nie wiedzą, gdzie jadą, a może w ogóle nie potrafią czytać, bo patrzą na te nasze bilety i niestety nie potrafią nam wskazać naszego wagonu. W końcu znajduję go (na samym końcu, a jakże), chwilę za nami wtaczają się Chinki, jakoś upychają swoje walizy. Dosiada się jeszcze jeden Koreańczyk i zaczyna być wesoło... A mnie się chce spać, a oni mielą ozorami jak najęci. Przez chwilę uczestniczę w rozmowie, takie ple ple o wszystkim i o niczym, a w końcu ziewam rozdzierająco, ale to na nich nie działa. Trudno, trzeba będzie poczekać trochę... Jadę 3 klasą, w odróżnieniu od 2 są tutaj 3 kuszetki w pionie i dosyć mało miejsca, ale dam rade.
Ostatnia11 lata 1 miesiąc temu edycja: kraka od.

Proszę Logowanie lub Zarejestruj się, aby dołączyć do konwersacji.

Więcej
11 lata 1 miesiąc temu - 11 lata 1 miesiąc temu #8040 przez kraka
Varanasi

Dzisiaj w nocy jedziemy do Varanasi. Trochę długo się jedzie, pociąg mamy przed północą, a jesteśmy tam o 13.15. Za połowę ceny pokoju w Risikhesu możemy zostać do 21.00 a nie wymeldowywać się o 12.00, to mi pasuje, bo inaczej miałabym 12 godzin „tułaczki po Hardiwarze” w smrodzie i upale. I z plecakiem. Więc nieoczekiwanie pojawił się jeszcze jeden pełny dzień w Risikhesh, gościu w recepcji poradził nam zobaczenie wodospadów........ i tu nie pamiętam nazwy. Niedaleko nas, 2,5 km, można jechać autobusem albo na nogach. Wybrałam opcję autobus. Wystarczy dojść do głównej drogi i machnąć jak będzie przejeżdżać. Jeszcze tylko policjant ustawił nas po odpowiedniej stronie – auta jeżdżą tu po lewej, jak w Tajlandii. Recepcjonista napisał jeszcze karteczkę z nazwą miejsca, gdzie mam jechać po angielsku i po hindusku. Czekam, czekam, czekam... Upał się robi, a tu nic nie jedzie... w końcu jakiś dziwny pojazd jedzie. Macham. Zatrzymuje się. Pokazuję kartkę kierowcy, kiwa głową i jedziemy, przyjemność ta kosztuje 10 rupii od osoby. Nie mam pojęcia, jak autobus może jechać po górach i na zakrętach z taką szybkością. Obijamy się jak muchy w butelce.
Jak na moje oko, to jedziemy już za długo, z 5 minut. No ale skoro kierowca wie gdzie... Po kolejnych kilku minutach nie wytrzymuję i przesuwam się do przodu – pytam, gdzie te wodospady. Kierowca budzi się i zatrzymuje pojazd, i mówi, że mamy wysiadać. Dopiero jak położyłam stopy na ziemi mówi, że musimy się ze 2 km wrócić w przeciwną stronę. Myślałam, że mnie szlag trafi. Trochę się awanturuję, aż przychodzi z naprzeciwka policjant, dopytuje się o co chodzi i zaprasza na swoją stronę, na plastikowe krzesełka. Po kilku minutach zatrzymuje autobus jadący w przeciwną stronę, tłumaczy kierowcy, gdzie mamy jechać. No to wracamy. Dam głowę, że zajedziemy z powrotem do Rishikheshu.
Kiedy mijamy przydrożną restaurację „Waterfall inn”, a kierowca się nie zatrzymuje, pytam czy to przypadkiem nie tu. Zanim jednak może się zatrzymać mija kolejnych paręset metrów. I znowu pokazuje nam ręką, że trzeba odrobinę zejść na dół. Czyli tak sobie podjeżdżamy i przejeżdżamy i za każdym razem wracamy. Na szczęście tym razem nikt nie bierze ode mnie pieniędzy. Chyba policjant wytłumaczył już całą sytuację.
W końcu się udaje! Z tym, że w restauracji nie wiedzą gdzie są wodospady, do których wejście mają dokładnie na przeciwko. Podejrzewam, że to dlatego, że nic nie chciałam zjeść.
Wejście 30 rupii, dla studentów 10, ale pan za nic w świecie nie dał się przekonać, że jestem studentką i wypisał normalny bilet. Ale jaki bilet! Oderwał kawałek kartki, przybił stempelek, napisał nasze imiona i... już. Idziemy w górę. Średnio mi się chce, no ale jak się powiedziało „A”... Po drodze mijam wodospad ale jakiś taki nędzny... Mam nadzieje, że to nie ten ale jak za jakieś 5 minut nie pojawi się nic innego, wracam. Pojawiają się namioty, jakieś baraki sklecone z drewna i plastiku. Wybiega gromadka dzieci. I o dziwo, nie krzyczą „rupies”, tylko się przyglądają. Cykam parę fotek i daję im parę batoników, mówiąc, że mają się podzielić. Chyba nie za bardzo zrozumiały, bo odchodząc słyszę za plecami, jak jedno uderza w ryk. Pewnie mu się ominęło... Jeszcze pół kilometra, kilkadziesiąt schodów i... są wodospady. Małe. No ale cóż. Fotki i tutaj, i można wracać. Dzieci już czatują. Wydaje mi się, że w przeciwieństwie do dziewczynek z Kunjapuri temple, które do zdjęć wręcz pozowały, te tutaj chyba nie widziały aparatu albo nie są z nim zbyt zaznajomione, bo jak je ustawiam do zdjęcia, to robią się sztywne, jakby kij połknęły i miny mają wręcz przerażone. Dopiero kiedy łaskoczę je po brzuchach, zaczynają się śmiać. Dajemy im kilka monet i 10 rupii. Biorą, ale nie są nachalne.
No... siedzę sobie właśnie na tarasie, a obok mnie siedzi małpa i brzydko mi się przygląda. Złośliwe są te bestie. Nawet spokojnie na tarasie posiedzieć nie można... A z tarasu ciekawy widok mam na ulicę, a na ulicy różne różności i różne indywidua... A to jakiś sadhu przejdzie, albo grupka kobiet w sari, albo się ktoś pobije, czy ktoś kogoś potrąci (no prawie).

Wieczorem poszłyśmy jeszcze na Ganga Aarti, tym razem udało się zobaczyć od początku. Na 21.00 mam zamówioną taksówkę do Haridwaru, koszt 600 rupii. Ciekawe, bo w tamtą stronę płaciłam 920. Taksówkarz przyjechał punktualnie, jeszcze tylko ekstremalna jazda do Haridwaru – oni jadąc tak oślepiają się światłami, że kompletnie nic nie widać. Zaczynam jednak chyba obojętnieć na wszystko, facet jedzie ze 120 km/h, wyprzedza przed nadjeżdżającym pojazdem, wciska się pomiędzy 2 riksze, o mało nie potrąca pieszego, a mnie już to coraz mniej rusza... Na stacji w Haridwarze tłumy ludzi. Leżą, półleżą, większość śpi w różnych pozach. No to teraz szukam pociągu. Ogarnia mnie panika, bo na tablicy go nie ma. W końcu udaje się znaleźć na peronie info, że odjeżdża z peronu 8. Tylko teraz peron 8 gdzie jest. To chyba tak jak sławetny peron 5 w Katowicach. Trzeba wyjść ze stacji i jest on na zewnątrz. W końcu jest. Są nawet krzesła. Siadamy. Dla pewności pytam jeszcze innych pasażerów, czy to tutaj to do Varanasi. Chyba nie bardzo rozumieją. W końcu obok pan jeden mówi, że właśnie głosili, że jest zmiana i odjeżdża z peronu 4. Mówi to bardzo przekonująco, więc głupieję. No to bilet do reki i w te pędy na główną stację. Policjanci mówią, że z 8, na peronie też że z 8. No to wracam. Okazuje się, że jest już podstawiony. Teraz trzeba znaleźć odpowiedni wagon. Pociąg ma chyba z pół kilometra. Mijam wagony z nieszczęśnikami, którzy pojadą w kompletnych ciemnościach, bez szyb w oknach, za to z kratami. My mamy kuszetki i klimatyzację. Odnajduję się na liście pasażerów, ale wagon jest zamknięty. Wpuszczają dopiero po pół godzinie.
Kuszetki są górne. Ledwo się wtarabaniłam. Przez jakieś 2 godziny mam schizy, że pociąg się wykolei, bo tak trzepie ale potem zasypiam i śpię do 7.30.
Zamawiam sobie lunch – 50 rupii, ale niepotrzebnie bo Hinduski siedzące obok częstują wszystkim co mają – słonym ryżem z orzechami, jakimś paskudnie ostrym czymś, czymś słodkim, chiapatą...
Pociąg przyjeżdża punktualnie, na stacji czeka już coach z hotelu, więc drepczemy grzecznie za nim, jedziemy rikszą, bo do hotelu jest kawałek. Hotel 2 razy droższy niż w Risihkesu, standard podobny ale usytuowany fantastycznie, bo nad samym brzegiem Gangesu i 2 kroki od największego stosu kremacyjnego Manikarnika.
Miasto położone jest na zachodnim brzegu Gangesu. Nazwa nawiązuje do jego położenia między dwoma rzekami: Waruna i Assi (dopływ Gangesu). Najważniejszą świątynią jest Złota Świątynia. To bardzo ważne miejsce sakralne dla hinduistów. W założeniu świątynia jest otwarta tylko dla wyznawców hinduizmu, czasami jednak strażnicy przymykają oko na turystów. Czy przymkną na mnie – napiszę jutro.
Oczywiście cały urok miasta kumuluje się nad Gangesem – ale czy to urok, czy nie można by dyskutować. Na wschód słońca nie zdążyłam, ale widziałam rytualne kąpiele, potem praczki, które suszyły na wietrze swoje kolorowe kilkumetrowe sari.
Varanasi jest najważniejszym ośrodkiem kultu nad Gangesem. Jak tłumaczyła nam współpasażerka z pociągu, każdy pobożny wyznawca hinduizmu chce przynajmniej raz w życiu zanurzyć się w wodach świętej rzeki, by zmyć swe grzechy. Wierni schodzą do wody po słynnych ghatach – ogromnych kamiennych schodach, ciągnących się wzdłuż nurtu. Nie wiem czemu, ale w pewnych miejscach są cały czas mokre i śliskie jak cholera. Jest tu ponad 100 ghatów.
Obok ghatu Manikarnika jest studnia Manikarnika (Manikarnika Kund – studnia kolczyka z klejnotem).
Z tego co nam opowiadał spotkany Hindus, to istnieje legenda, która mówi, że studnia została wykopana przez Wisznu i wypełniona jego potem, który oblewał ciało boga utrudzone dziełem stworzenia świata. Sziwa, ujrzawszy dzieło Wisznu, upuścił do zbiornika kolczyk. Ale po co i co się z nim stało – tego już nasz Hindus nie potrafił wyjaśnić.
Czas na posiłek. Varanasi jest jak do tej pory najbrudniejszym miejscem jakie widziałam. Pełne wąskich uliczek, oczywiście już się zgubiłam. Nie za bardzo jest gdzie jeść, bo wszystko pełne. W końcu w małej knajpce zamówiłyśmy poori z sosami. Cena 40 rupii. Stwierdziłyśmy, że może być ostre i weźmiemy tylko 1 danie na 2 osoby. Zamiast jednego, dostałyśmy 2 talerze, a zamiast 40 za danie (czyli 80 za 2) zapłaciłyśmy 30 rupii za wszystko. No i jak to rozumieć...
W środku miasta między jedzeniem, sklepami jest... obora. Jak bum cyk. A kupy na środku chodników wielkości koła miejskiego... No, ale hindusi wierzą, że kto umrze w Varanasi, pójdzie prosto do nieba i dlatego tłumnie tu ściągają. Są tu 2 gathy kremacyjne, ten obok którego mieszkam i jeden ciut dalej. Pierwsza wizyta na ghacie zaliczona i... wrażenia ekstremalne. Z całunu akurat wysunęła się ręka i tak sobie sterczała w czasie palenia, jakby nam machała... No więc najpierw ciało ubrane w ozdobne szaty niesie się na bambusowych noszach do Gangesu, zanurza aby je oczyścić. Potem ciało kładzie się na stosie drewna, a ktoś z rodziny idzie z domem (osoba z kasty niedotykalnych zajmująca się paleniem zwłok) odpalić ogień od wiecznego płomienia. Następnie okrążają ciało 5 razy, co ma symbolizować 5 żywiołów: ogień, powietrze, ziemię, wodę i duszę. Potem członek rodziny zapala stos. Domowie wrzucają na niego proszek z drzewa sandałowego, aby zniwelować zapach palącego się ciała. Faktycznie nic nie było czuć. Po pół godzinie członek rodziny uwalania duszę zmarłego krusząc mu czaszkę. Ciało pali się około 3 – 4 godzin i zużywa 200 – 300 kg drewna. Popiół ze zwłok i niespalone części (żebra mężczyzn i biodra kobiet) wrzucane są do Gangesu. Kiedy płynęłam łodzią – przepłynęła obok nas część kości. Chyba, bo wg mnie powinna tonąć... Ale coś płynęło – a od czego jest wyobraźnia ;) Ludzie z kasty domów potem przeszukują popiół, szukając biżuterii. Kobiety nie uczestniczą w obrzędach bo płaczą i się rzucają do ognia.
Zaraz obok tego ghatu jest świątynia Sziwy i tam sobie popalają Sadhu, a liczni sprzedawcy oferują taki narkotyk, jaki tylko ci się zamarzy:))
Mieszanka, jednym słowem, ale mnie do gustu nie przypadła.
Ostatnia11 lata 1 miesiąc temu edycja: kraka od.

Proszę Logowanie lub Zarejestruj się, aby dołączyć do konwersacji.

Czas generowania strony: 0.739 s.

Administratorem Twoich danych osobowych jest Fundacja Klubu Podróżników Śródziemie Aleja Podróżników KRS: 0000556344 na podstawie art. 6 ust. 1 lit. b RODO. Skontaktować się z nami możesz mailowo alejapodroznikow@gmail.com

Jeżeli chcesz wykorzystać materiały naszego autorstwa zamieszone na portalu skontaktuj się z nami: alejapodroznikow@gmail.com