Rzymskie wakacje
Ewelina Lewkowicz-Żmojda
Roman Holiday w kobiecym wydaniu
Czasami najciekawszych odkryć dokonujemy zupełnie przypadkowo. Tak było podczas moich rzymskich wakacji, a właściwie naszych – moich i mamy. Co roku wybieramy się gdzieś na „babską wyprawę”, podczas której nie brakuje wreszcie czasu na niespieszne rozmowy i realizację wspólnej pasji do poznawania nowych miejsc. Przywozimy z takich eskapad mnóstwo zdjęć, wspomnień i pamiątek dla najbliższych. Dwie eksploratorki w Wiecznym Mieście – wiedziałyśmy, że czeka nas wspaniała, letnia przygoda. I taka była! 7 dni naszych Roman Holiday upłynęło na celebrowaniu tego pięknego miasta kawałek po kawałku, dzielnica po dzielnicy.
Lekcja podróżowania
Oprócz zachwytu, dostałyśmy od Rzymu cenną lekcję na przyszłość.
Otóż przed wyjazdem zapobiegliwie zaopatrzyłam się w przewodnik znanej marki, który miał nam zapewnić oszczędność czasu i nerwów. Zamierzałyśmy trafiać tylko do sprawdzonych miejsc. Podążałyśmy więc wytyczonym szlakiem, odwiedzając polecane w publikacji knajpki z „najlepszą” pizzą, tiramistu, pastą w mieście. Jakie były nasze odczucia? To, co jest tak ochoczo opisywane w przewodnikach i portalach turystycznych, często ma się nijak do jakości i autentyczności. Po kilku takich niefortunnych wpadkach, podczas których właśnie w Rzymie zdarzyło nam się zjeść najgorszą pizzę w życiu, postanowiłyśmy rzucić w kąt przewodnik i zdać się na własną intuicję.
Zaufałyśmy całkowicie sobie oraz językowi. Koniec języka za przewodnika, jak mówi porzekadło. I sprawdziło się to idealnie.
Włosi chętnie nam wskazywali swoje ulubione trattorie, gdzie spotykają się z przyjaciółmi na aperitivo. Najważniejsza jest dla nich jednak cena.
To nie tak, jak się wydaje! Cena to po włosku kolacja, a nie wysokość rachunku. Zresztą cena też ma swoją cenę. Ta okazywała się w tych typowo włoskich miejscach zupełnie przyjemna – w porównaniu do tych, jakie musiałybyśmy zapłacić w „polecanych” w przewodniku z Polski miejscówkach. Zatem jeśli ktoś chce zjeść przesłodzone tiramisu bez odrobiny amaretto – niech idzie tam, gdzie stoją kolejki turystów.
Jeżeli zależy Wam jednak, by zakosztować, jak naprawdę może smakować dolce vita, podpatrujcie tubylców. Ta reguła obowiązuje zresztą na całym świecie. Wystarczyło zapytać ich po angielsku, odpowiadali nam po włosku, kierując na koniec miasta po - uwierzcie – najlepszą pizzę na kawałki, jaką można sobie wyobrazić. Warto było udać się w tę boczną uliczkę z dala od dzikich tłumów, by usta mogły poczuć jednocześnie chrupkość i miękkość ciasta, przenikanie się prostych składników, przyprawiających kubki smakowe o szaleństwo. Ktoś może pomyśleć, że skupiłyśmy się tylko na szukaniu doznań kulinarnych. A można inaczej we Włoszech?
Odbywało się to jednak podczas odkrywania stolicy dzielnica po dzielnicy. To podczas zagubienia drogi, znajdywałyśmy to, czego nie zamierzałyśmy szukać, a co było warte zobaczenia. Okazało się, że nasze ulubione miejsca w Rzymie to nie te, gdzie tłumy przybyszów robią sobie selfie, a spokojna dzielnica Monti.
Urokliwa, pełna zakamarków, małych piekarni, cukierni, lodziarni i pizzerii. Pan wyrabiający ciasto pomachał nam przez szybę, ekspedientka poczęstowała świeżo upieczonym chlebem (i znów o jedzeniu!), ktoś zaproponował, że zrobi nam wspólne zdjęcie, byśmy miały na pamiątkę. To tam przekonałyśmy się, że włoscy mężczyźni naprawdę kochają prawić kobietom komplementy, a włoskie kobiety kochają czerń – od rana do wieczora, bez okazji i przy okazji, nawet upalnym latem. A przy tym wyglądają oszałamiająco.
Tak, żeby poznać prawdziwą stronę miasta, trzeba zboczyć z utartych szlaków i wejść głębiej. Odważyć się spojrzeć własnymi oczami i kierować się intuicją. Przede wszystkim zaś – rozmawiać z autochtonami, nawet jeśli nie znacie ich języka. We Włoszech to żaden problem!;) Ich body language we wszystkim pomaga.