na rowerze na nietoperze
CZYLI PIĘĆ DNI W SIODEŁKU W POGONI ZA NIETOPERZAMI, PRZEZ BESKID NISKI, POGÓRZE PRZEMYSKIE I KAWAŁECZEK SŁOWACJI.
Magda Siemińska – miłośniczka przyrody i dwóch kółek – tekst i zdjęcia
Wojtek J. Gubała - rowerowy ultradystansowiec i chiropterolog - zdjęcia
Chiropterologia – to trudne słowo oznacza naukę zajmującą się badaniem nietoperzy, małych, latających ssaków pokrytych futerkiem, niesłusznie okrytych złą sławą i budzących przerażenie wielu ludzi. Co ma wspólnego z wycieczką rowerową? Otóż, do wielu trudno dostępnych miejsc występowania nietoperzy najłatwiej dotrzeć na rowerze, łącząc przyjemne z przyjemnym czyli pięciodniową wycieczkę sakwiarską z pracą w dzikich, odludnych ostępach leśnych. Pragnę zwrócić uwagę czytających, że nietoperze są pod ochroną, w związku z czym niepokojenie, płoszenie, wchodzenie do kryjówek, czy nawet fotografowanie, wymagają specjalnych zezwoleń i kwalifikacji. Zaczyna się zwyczajnie…Wyruszamy piątkowym popołudniem z Dukli, małego miasteczka u stóp Cergowej, na granicy Beskidu Niskiego. Raźno pedałujemy główną drogą przez Lipowicę, Trzciane, żeby w końcu w okolicach Tylawy zjechać na boczną nitkę asfaltu prowadzącą do Jaślisk, niegdyś osady obronnej, stojącej na straży XIV-wiecznego szlaku handlowego na Węgry. Na Węgierskim Trakcie zaczyna się robić trudno, kiedy zgryziony zębem czasu asfalt przechodzi w kamienistą drogę gruntową, coraz bardziej stromą, a moje nogi jeszcze nie przyzwyczaiły się do jazdy z obciążeniem. Naszym celem jest niewielki rezerwat Kamień nad Jaśliskami, ale zanim tam dotrzemy musimy znaleźć bezpieczne miejsce na nocleg, bo jak informują znaki ostrzegawcze, jesteśmy na terenie zamieszkiwanym przez niedźwiedzie!
Niestety, noc była również bez-nietoperzowa. Ślęczeliśmy przy rozłożonych sieciach na granicy rezerwatu od zachodu słońca do późnej nocy – bezowocnie, ani jeden nietoperz nie wpadł w siatki. Schwytanie nietoperza nie jest łatwe. Rozkłada się specjalne sieci z cieniusieńkiego materiału i czeka cierpliwie, aż zwierzę wpadnie w pułapkę. Potem trzeba umiejętnie wyciągnąć nietoperza i można przystąpić do badania i oględzin. Cóż…może jutro będziemy mieć więcej szczęścia. Dzień wita nas piękną, słoneczną pogodą i gorącem od samego rana. W doskonałych nastrojach jedziemy na śniadanko na Przełęcz Beskid (Certizke sedlo), gdzie przygraniczna wiata zachęca do dłuższego postoju.
wiata na granicy
Cisza, przerywana jedynie bzyczeniem owadów i miniaturowe ognisko z kiełbaskami rozleniwiają i sprawiają, że nie chce mi się jechać dalej. Na szczęście Wojtek, czuwający nad logistyką całego wyjazdu przypomina, że przed zachodem słońca musimy znaleźć się prawie 70 km dalej, przy rezerwacie Kamień nad Rzepedzią, i jeszcze zdążyć rozłożyć sieci. W końcu jesteśmy w pracy. Droga przez Słowację mija szybko i po chwili jesteśmy już piętnaście kilometrów dalej, w Medzilaborcach,
oka, gdyż to jedna z niewielu okazji aby zobaczyć te niezwykłe zwierzęta z bliska. Wojtek waży, mierzy i fotografuje, a ja robię notatki i zachwycam się zwierzakami. Zasypiamy sporo po drugiej.
Nerwowo rozglądamy się dookoła, zwierzęcia nigdzie nie widać, ale kto wie, czy nie chodzi gdzieś blisko. Wśród gęstej roślinności dookoła, trudno byłoby zauważyć misia zawczasu. Po cichu schodzimy na boczną ścieżkę, według wskazań gpsa, unikając być może niebezpiecznego spotkania. Jeszcze kilka kałuż błota i zmęczeni wychodzimy w końcu na rozległe, widokowe polany.
pierwsze grzbiety Bieszczadów w oddali
- Nie, ten dzień zdecydowanie nie zaczął się dobrze – myślę sobie – siedzę w środku ogromnej łąki gdzieś na końcu Polski, w okropnym upale, ścierając błoto z nóg. Nie ma szans żebyśmy zdążyli dojechać przed zachodem słońca pod granicę ukraińską, Wojtek chyba przecenił moje siły i źle rozplanował czas przejazdu – ulegam chwilowemu zniechęceniu. Na szczęście teraz mamy już prawie tylko z górki. W Komańczy zatrzymujemy się na małe zakupy i słodką przekąskę. Chwila wytchnienia i puszyste drożdżówki szybko poprawiają humor i moja motywacja do jazdy odżywa, tym bardziej kiedy gps pokazuje skrót z Przełęczy nad Turzańskiem do Kalnicy. Ochoczo postanawiamy skorzystać z tej opcji. Początkowo droga prowadzi nas wąskim paskiem poszarpanego asfaltu, potem polną ścieżką pod Suliłą, aż do gęstego lasu, który wygląda jak dżungla i w którym kończy się przyjemna jazda a zaczyna prawdziwa przeprawa przez błotnisto krzaczaste zarośla. Wcześniejsze błotko na szlaku z rezerwatu było przyjemnym antraktem w porównaniu z tym. Przy każdym kroku stopy grzęzną w rozmiękłym podłożu, rowery ześlizgują się w kierunku ogromnych kałuż błota i posuwamy się w prawdziwie ślimaczym tempie, a końca lasu nawet nie widać. Przez moment poważnie rozważmy odwrót, kosztem nadrobienia kilkudziesięciu kilometrów. Zapchane błotem napędy ledwo działają. Komary mają ucztowanie, a kolczaste rośliny zaczepiają o ubrania, jakby chciały zatrzymać nas w miejscu. Jestem okropnie zmęczona ciągłym przepychaniem roweru, gdy w końcu po jakichś dwóch godzinach wyłaniamy się z podmokłego lasu, ubłoceni po pas. Jak dobrze, że do strumienia mamy parędziesiąt metrów, bo nie byłabym w stanie jechać nigdzie dalej. Po raz pierwszy od początku wyjazdu robimy dłuższą przerwę na mycie rowerów i siebie, odpoczynek i jedzenie. Gotujemy wodę na herbatę i siedzimy dłuższą chwilę zrezygnowani.
widoki znad Kalnicy
Minęło prawie pół dnia, a my nie przejechaliśmy nawet połowy trasy, co oznacza, że trzeba będzie przyspieszyć i nadgonić trochę. Nie zapowiada się łatwo, bo przed nami mocno pohopkowany teren, z górkami o nastromieniu 8-9%, aż do Soliny. Picie znika z bidonów w błyskawicznym tempie i zatrzymujemy się kilka razy w przydrożnych sklepach, żeby uzupełnić zapasy – w takim upale najmniejsze odwodnienie oznacza koniec podróży. Jazda do zapory jest mało przyjemna i niebezpieczna, ze względu na duży ruch samochodowy i niecierpliwych kierowców wyprzedzających „na gazetę”. Nad Soliną nie ma co się rozwodzić - drugie Krupówki, tylko na wodzie. Szybko pochłaniamy pizzę i jedziemy dalej przez zaporę w kierunku Ustrzyk Dolnych. Stamtąd Wojtek dzwoni do straży granicznej poinformować o prowadzonych badaniach nietoperzy i naszej obecności tuż przy granicy. Jeszcze tylko trzeba dojechać na miejsce odłowów, czyli do Stebnika, i to szybko! Ostatnim wysiłkiem woli zmuszam nogi do szybszego kręcenia, zajadając batoniki w drodze i mam nadzieję, że żadne niespodzianki już nas dziś nie dopadną. A jednak…Droga pod Ornatykiem urywa się nagle przepaścią w strumień. Szukamy obejścia, ale nie ma innej drogi jak najpierw przez krzaki, a potem dwukrotnie przez strumień. Przynajmniej wieczorną toaletę mamy już z głowy.
wieczorna przeprawa
Noc jest mocno wilgotna i chłodna. Odłowy skracamy do minimum, aby jak najszybciej wskoczyć do ciepłych śpiworów. Na nocleg podjeżdżamy do przytulnej, okrągłej wiaty, w której hasa ciekawska popielica. Niestety nie daje się zwabić „na snikersa”. Po chwili odwiedzają nas pogranicznicy, przed którymi nic się nie ukryje - dwoje ludzi i „wiewiórka” na dachu – mówią co zobaczyli w noktowizorach. Widok nocnego nieba usianego milionami gwiazd wynagradza wszystkie wysiłki dnia. Patrzymy jak urzeczeni. Tak wyraźnie widoczną Drogę Mleczną można oglądać jedynie w rezerwatach ciemnego nieba. Otacza nas idealna cisza – dla takich chwil warto jeździć na rowerze w najdziksze, odludne zakątki.
Droga Mleczna
O świcie, dookoła rozgrywa się niesamowite widowisko. Gra światła i cienia na łące pełnej pajęczyn, okrytej poranną rosą, wśród lekko unoszących się mgieł.
pajęczynowa Łąka
Piękniej chyba być nie może. Niestety w strefie przygranicznej nie wolno biwakować, dlatego staramy się nie przeciągać pobytu i ruszamy dalej. Zapowiada się długi, ale spokojny dzień jazdy, ponieważ zgodnie z planem zrobiliśmy trzy dni badań nietoperzowych i dziś mamy wolne, nie musimy spieszyć się nigdzie. Umieram z głodu, jedziemy w stronę Bandrowa i szukamy fajnego miejsca na śniadanie. Trafiamy na podwórze przy opuszczonym domu, z gotowym miejscem na ognisko, i wygodnymi pniakami do siedzenia. Wreszcie jest czas na spokojną toaletę – w końcu raz na trzy dni można by umyć się trochę korzystając z wody ze strumienia i chusteczek nawilżonych. Tymczasem Wojtek odpala palnik i przygotowuje smaczne racuchy, które są miłą odmianą po ciągłym jedzeniu szybkich zupek z kubka, batoników i drożdżówek. W drodze do Bandrowa znów przepychamy rowery, tym razem po drodze wyłożonej grubym tłuczniem, który nieprzyjemnie uskakuje spod kół grożąc wywrotką. Dalej przemierzamy część Małej Pętli Beskidzkiej, przez Hoszów, Rabe, Czarną, Chrewt, ze stromymi podjazdami i szybkimi zjazdami. Interwałowa jazda męczy i niecierpliwie wyczekuję postoju. Zatrzymujemy się dopiero w Rajskiem i z rozkoszą moczymy nogi w Sanie, wylegując się w pełnym Słońcu. Na dłuższy postój obiadowy wybieramy Cisną, gdzie zjadamy wreszcie solidny, dwudaniowy obiad – w końcu, w czwartym dniu wyczerpującej jazdy trzeba zjeść pierwszy, konkretny posiłek. Rozważamy miejsce noclegu i Wojtek przypomina sobie o polu biwakowym z wiatą w okolicy Woli Michowej. No to jedziemy. Po drodze kilka górek i duży podjazd do wieży widokowej na Przysłupie. Wyraźnie czuję zmęczenie mięśni, a w głowie zaczynają kotłować się myśli o bliskim biwaku i śpiworze. Przez chwilę podziwiamy rozległy widok na Bieszczady Wysokie roztaczający się z wieży, po czym wolno kręcimy dalej rozglądając się za naszą wiatą. W Woli Michowej jakby czas się zatrzymał i spowita dymem okolica wygląda jak ze starych pocztówek w kolorze sepii. W rzeczywistości - chyba ktoś odpalił retorty – piece do wypalania węgla drzewnego.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jeden istotny szczegół – brak wiaty. Dojechaliśmy do Smolnika i nigdzie nie ma żadnego pola biwakowego. Wojtek pomylił się i najbliższa możliwość noclegu istnieje dopiero za Mikowem, jak pokazuje gps. Cóż, nie mamy innego wyjścia jak zmobilizować nogi i jechać kilka kilometrów dalej. Walka z narastającym zmęczeniem przychodzi mi z coraz większym trudem. Nadciąga wieczorny chłód i wilgoć. W ostatnim sklepie we wsi robimy zakupy i zostawiamy w tyle zabudowania, wjeżdżając w dzikie, niedźwiedziowe tereny-znaki podnoszące ciśnienie pojawiają się na poboczach-a wiaty jak nie było, tak nie ma i tutaj! Mam dosyć i nie mam siły na dalszą jazdę, a przed nami prawie pięć kilometrów stromego podjazdu na Przełęcz Żebrak (816m n.p.m.), bo tam na pewno jest wiata i to jedyne bezpieczne miejsce w okolicy gdzie możemy spędzić noc. Moja psychika zaczyna odmawiać posłuszeństwa, ale kiedy widzę kolejny znak „Uwaga, niebezpieczeństwo spotkania niedźwiedzia!” wiem, że muszę tam dojechać za wszelką cenę. Nie ma to jak skuteczna motywacja. Po kilkudziesięciu minutach walki z górą i swoją psychiką, zatrzymuję rower pod dużą, drewnianą wiatą na przełęczy. Udało się! Licznik pokazuje ponad 105 pokonanych kilometrów, jestem z siebie dumna. Wiata jest solidna i bardzo ciepła, tylko okropnie zaśmiecona, wszędzie walają się puszki i butelki, aż chcę się krzyczeć – Ludzie! Zabierajcie ze sobą swoje śmieci! Na nocleg układamy się w samym kącie wiaty i ustawiamy antyniedźwiedziową barykadę z rowerów, na wszelki wypadek. W środku nocy ze snu wyrywa nas hałas i wyraźne skrobanie, jakieś zwierzę grzebie w śmieciach za wiatą. Leżymy nieruchomo, nasłuchując, może to niedźwiedź? Ze strachu wstrzymuję oddech. Na szczęście po chwili zapada cisza i skuteczność naszej barykady antymisiowej nie została przetestowana. Ostatni dzień zaczynamy późnym, leniwym śniadaniem na Żebraku. Podobno wszystko co dobre szybko się kończy i nasza wycieczka dziś ma swój ostatni etap, czyli powrót do Dukli. Niby drobiazg, mamy do przejechania trochę ponad 60 kilometrów i początkowo same przyjemne zjazdy do Duszatyna, ale w upale, nawet taka trasa może okazać się bardzo wyczerpująca. W urokliwej dolinie Osławy pokonujemy cztery brody rzeczne, pierwszy ostrożnie, przeprowadzając rowery i zażywając ożywczej kąpieli stóp, kolejne śmielej, w siodełku.
przez brody Osławy
Robimy postój w miejscu, skąd rozciągają się widoki na pokryte gęstwiną zieleni pagórki rezerwatu Przełom Osławy.
Nad rezerwatem
Górki zaczynają się tuż przed Komańczą, a dalej jest ich tylko więcej. Cała droga powrotna składa się z ostrych, krótkich górek, aż do Tylawy. Kamieniołom w Lipowicy na horyzoncie oznacza, że wyczekiwana kąpiel i odpoczynek już blisko. Tym razem bez żadnych nieoczekiwanych przeszkód docieramy do końca, znów pod Cergową.