Czarnohora z plecakiem
Parszywa trzynastka buszuje na Czarnohorze
Pierwszy raz o Czarnohorze usłyszałam kilka lat temu podczas jednej z moich tatrzańskich wędrówek. Góry te jawiły mi się jako tajemnicza i dzika kraina, w której trzeba „drzeć” siedemset metrów pod górę przez lasy, chaszcze i ostępy. Postanowiłam więc wreszcie sprawdzić Czarnohorę i dowiedzieć się na ile można ufać barwnym opowieściom o idealnej głuszy.
Parszywa trzynastka gotuje się do akcji
Jako, że na Czarnohorę jedziemy Parszywą trzynastką, wyprawa wymaga wielu przygotowań. Trzeba wykupić zapas jedzenia na tydzień, zorganizować przejazd, apteczkę, poczytać o istocie tych gór, sprawdzić formę uczestników. Prowiant zajmuje pół mojego salonu - są tam kaszki dla dzieci, bogactwo muesli, czekolad, pasztetów, serów, jajek, kiełbas etc. Mądre głowy przygotowują trasę, obmyślają warianty przejść i miejsca noclegowe, uzupełniają listę rzeczy do zabrania. Śpiewnik, modlitewnik, dzienniczki. Zbieramy też czarnohorskie legendy i opowieści od znajomych. Wszystko to fruwa w powietrzu. Ruszamy też na krótką wyprawę integracyjną w Tatry. I w końcu zrobiliśmy to. Wyjazd jest gotowy, a my cali szczęśliwi wyczekujemy początków naszej jak wydaje się ekstremalnej wyprawy.
12 sierpnia
Sto(s) czekolad!
W dniu zero integrujemy się, organizując wielką ucztę naleśnikową u mnie w domu. Tego wieczoru dzielimy między siebie około sto kilogramów jedzenia, garnki, butle z gazem, podpałki, zapałki i inne akcesoria. Nie obywa się oczywiście bez drobnych sprzeczek typu: Ale po co właściwie nam czosnek? Dlaczego mamy brać tyle papieru toaletowego? Czy nie mamy za dużo namiotów? Nie chcemy cytryn do herbaty! W końcu spakowaliśmy się i nagle okazało się, że zostały nam zaledwie dwie godziny snu. Oj bieda!
13 sierpnia
Ruszamy na wycieczkę, biorąc misia w teczkę
Zrywamy się z łóżek o szóstej rano. O masakro! Jeszcze raz burzliwie przepakowujemy się i połykamy resztki naleśników. Po nerwowym poszukiwaniu moich kluczy od domu (które nie wiadomo jakim trafem wpadły za kanapę), biegniemy na przystanek autobusowy i już za chwilę pędzimy w kierunku płaszowskiego dworca. Po drodze kupujemy jeszcze chleb i nagle znajdujemy się w pociągu. Panuje w nim tak okropny tłok, że nie ma gdzie kijka trekingowego wepchnąć. Na szczęście w połowie drogi pociąg opróżnia się, możemy więc rozłożyć się wygodnie i spać do samego Przemyśla.
Szybko wytaczamy się, spotykamy ostatniego uczestnika naszej wyprawy - Bartka, wymieniamy w kantorze pieniądze i już siedzimy w busie, który zawozi nas do Medyki, na granicę. Wypisujemy oświadczenia i nagle znajdujemy się w Szegini, na Ukrainie. Prędko biegniemy do kolejnego pojazdu, który nie wiadomo po co czeka na nas od 12. Co prawda zapomnieliśmy uwzględnić zmianę czasową, więc mamy godzinne opóźnienie, jednak nie psuje to nam humorów. Bus ma nas zawieźć do Bystreca pod szkołę, byśmy stamtąd mogli łatwo dojść do Chatki u Kuby, gdzie po raz ostatni śpimy w cywilizowanych warunkach.
Pierwsze liźnięcie Ukrainy
Dzięki interesującym rozmowom, podróż mija mi jakby ktoś z bicza strzelił. Podziwiam ukraińskie krajobrazy i dziwne budowle. Po drodze nie omija nas oczywiście przygoda, albo może nawet dwie.
Najpierw nasz bus zatrzymuje ukraińska policja, która pyta kierowcę czy wiezie jakąś mafię. Dobre sobie! Studenci mafią. Następnie łapiemy gumę. Po wprawnych ruchach kierowcy orientujemy się, że dość często zmienia koła na podziurawionych drogach, toteż po krótkim oczekiwaniu ponownie rozsiadamy się w pojeździe. Wkrótce też zatrzymujemy się na chwilę w Iwanofrankiwsku, gdzie kupujemy bilety powrotne z Kwasów do Lwowa. Organizujemy też trochę zimnej coli i kwasu, co bardzo wszystkich cieszy w tym nieznośnym upale.
Za Iwanofrankiwskiem odkrywa się przed nami zakarpacka kraina z mnóstwem wzniesień, gór, malowniczymi liniami kolejowymi. Wszyscy radośnie śpiewają znane szlagiery, jednakże powoli morzy mnie sen. Budzę się nagle. Coś strasznie trzęsie. W życiu jeszcze tak mną nie trzęsło! Jedziemy kamienistą drogą wzdłuż strumienia. Ledwo mieścimy się na niej. I ustawicznie rzuca nami na wszystkie strony. Powoli robi się ciemno. W mroku majaczą małe ogniska z zebranymi dookoła nich ludźmi.
Od początku w szczerym polu
I nagle w egipskich ciemnościach wjeżdżamy do Dzembroni. Czuję lekkie ukłucie niepokoju. Przecież mamy jechać do Bystreca. Może kierowca chce nas zawieźć prosto pod chatkę? Trzeba ufać, że wszystko będzie ok. On jest tutejszy i na pewno wie co robi. Niestety nasze zaufanie zostaje wystawione na próbę.. Nagle busiarz zatrzymuje się i mówi, że to koniec. Na dodatek żąda większej ilości pieniędzy. Robię się zła, tym bardziej, że sami z siebie za spóźnienie dorzucamy 200 hrywien, a nie jesteśmy w miejscu w którym powinniśmy być. Co najlepsze, busiarz nie potrafi określić naszej lokalizacji, więc nie mamy jak zorientować jeszcze nieznanej nam mapy. Wyładowujemy się z busa i wpadamy prosto w krowie łajna! No ładnie.
Jesteśmy niewiadomo gdzie, w ciemnościach, w krowich odchodach, przy blasku milionów gwiazd. Romantyczniej być nie mogło. Dyskutujemy czy szukać Chatki u Kuby czy też zostać i rozbić się. W końcu zapada decyzja, że idziemy. Jednakże nie jesteśmy w stanie ujść daleko. Nie przejdziemy zawalonego mostu po ciemku. Zostajemy więc i na trawie rozkładamy nasze namioty. Po myciu i ugotowaniu herbaty podziwiamy najpiękniejsze niebo na świecie i liczymy kolejne spadające gwiazdy, a także powoli usypiamy.
14 sierpnia
Lenie patentowane
Zapowiedziałam pobudkę na 7.00. jednakże nikt nie potraktował tej godziny serio. Wstajemy więc o 9.00 nie wiadomo tylko, czy czasu polskiego czy ukraińskiego, wyczołgujemy się z namiotów i nagle okazuje się, że znajdujemy się w centrum Dzembroni, a nie w lesie jak się nam zdawało. Na dodatek rozbiliśmy się komuś na podjeździe. Dobrze, że nie ma właścicieli. Jak odmiennie świat wygląda z perspektywy czołówki i gwiazd.
Zabieramy się więc za rozpalenie ogniska, poranną toaletę, wielkie skrobanie jabłek, gotowanie ryżu oraz jabłek z cynamonem. Suma sumarum wszyscy udajemy, że śniadanie bardzo nam smakuje, a w duchu krzywimy się, że jest za słodkie. Potem modlimy się wspólnie i opieszale zwijamy obóz. Spotykamy też pierwszych Polaków, którzy pytają nas o drogę - tylko, że my jeszcze nie znamy drogi!
Nagrodą za lenistwo jest grzmot, który przetacza się gdzieś na niebie. Będzie burza? Przejdzie bokiem? Ja się panicznie boję burzy! Na szczęście chmura znika za horyzontem..
Poszli i zaiste daleko uszli
Wreszcie ruszamy. Idziemy prostą drogą, szukamy kościoła, żeby zapytać o Mszę na piętnastego sierpnia, gdy nagle okazuje się, że zboczyliśmy w stronę prawosławnego monastyru i tak naprawdę to nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy. Cóż zrobić? Wraz z Natalią, naszym przewodnikiem (lubi grzebać w mapach, więc niech prowadzi) zostawiamy plecaki i idziemy na rekonesans. Przewodnik Bezdroża, z którego pilnie korzystamy opisuje wejście na szlak, jednak nigdzie nie możemy znaleźć furtki do gospodarstwa przez które ma przebiegać nasza dróżka. Zlikwidowali furtkę? Zlikwidowali szlak?
Spotykamy Ukraińców, którzy chcieliby dzisiaj spać na Pip Iwanie, ale też nie wiedzą jak tam dojść. Cudownie po prostu! W końcu, w pobliżu prawosławnej kapliczki i sklepu odnajdujemy utęskniony szlak. Wracamy do grupy, podrywamy wszystkich i dziarsko maszerujemy aż do pierwszego wzniesienia. O losie! Gdy tylko plecak zaczyna mi ciążyć, żałuję Badeniego, Tolkiena i Krygowskiego, których niosę. Mam też ochotę wyrzucić cały czosnek, połowę ubrań i płyn do mycia naczyń. W tym momencie pozbyłabym się nawet mydła. A już szczególnie tego miodu w słoiku. No nic, wlekę się dalej wkurzając się na moje 25- 27 kg na plecach. Trzeba było słuchać Piotrka i nie brać tylu bluzek.
W końcu po pół godzinie, przetaczamy się przez płot i siadamy. Mateusz litościwie zabiera moje książki i lecimy (o ile drapanie się z plecakami można nazwać biegiem). Po jakimś czasie znowu się zatrzymujemy na niewielkiej Połoninie, gdzie pałaszujemy nasze pierwsze zapasy.
Burza po Huculsku
Ku mojemu przerażeniu w zastraszającym tempie psuje się pogoda. W oddali znowu słychać grzmoty, chmury szybko mkną po niebie. Natalia zauważa na mapie chatę. Musimy tam dotrzeć. Zbieramy się więc i tym razem już naprawdę biegniemy. W oddali, w dolinie podnoszą się chmury, które kotłują się i przybliżają. Niesamowity i przynajmniej dla mnie dość przerażający widok. Nagle, tuż przed chatką zrywa się ogromny deszcz, który przelewa nas na wszystkie strony. Jednakże szczęśliwie docieramy do chatki, gdzie najpierw nie chcą nas wpuścić, ale widząc co się dzieje zapraszają do środka.
Dookoła szaleje burza, w pobliżu chatki walą pioruny, a my w środku wesoło gawędzimy z napotkanymi Polakami (kolejnymi) i Ukraińcami. Kupujemy też super zapychający biały ser za jedyne 22 hrywny za kilogram. Nasz bard Łukasz wyciąga gitarę i zaczynamy śpiewać. Ciekawie też rozglądamy się po wnętrzu chaty. Jest w niej sypialnia z piętrowymi łóżkami, koty, przedsionek w którym stoimy i pomieszczenie z serami. Burza szaleje, krowy się boją, a my siedzimy sobie w ciepłej chacie. Żyć nie umierać! Zdaje się, że niefart został gdzieś na dole.
Po godzinie zaczyna się wypogadzać. Wychodzimy. Chcemy jeszcze dzisiaj dojść na Pip Iwana. Po drodze mijamy źródełko. Woda po deszczu jest żółta, jednakże mamy do wyboru pić ją lub schnąć z pragnienia. Napełniamy więc butelki, wrzucamy super- syf (multiwitamina) w potrójnej dawce i grzejemy do góry. Spotykamy po drodze obóz Ukraińców, którzy głośno oblewają nie wiadomo co. Może koniec burzy, może to że doszli powyżej huculskiej chatynki.
Kolorowo od namiotów
Po drodze spotykamy poznanych wcześniej Polaków oraz kolejnych, którzy schodzą już z grani głównej. Na jednym z obozowisk widzimy mnóstwo namiotów. Gdzie ta pustka i samotnia? W końcu około 19.30 znajdujemy dobre miejsce na biwak, w pobliżu skałki zwanej Żabą, na połoninie Iliuchowej. Niedaleko stąd już do grani - zaledwie pół godziny. Wdrapujemy się oczywiście na Żabę jak i potem na Uchaty Kamiń. Potem rozkładamy namioty i dzielimy się obowiązkami. Część idzie po wodę do oddalonego o piętnaście minut w dół źródełka, część zaczyna gotować żurek z paczki i kaszę gryczaną.
W końcu zbieramy się wszyscy i zajadamy się pyszną ciepłą zupą z kiełbasą podwawelską przywiezioną aż z Krakowa. Małe rzeczy, takie jak dobry posiłek po ciężkim dniu, zaczynają nabierać dużego znaczenia, a jajko, którego nikt nie chciał brać staje się przysmakiem.
Urządzamy sobie wieczorek ze świeczkami, zabawy ze świeczkami, parzenie stóp świeczkami i grzanie się przy świeczkach. Śpiewamy też trochę, a potem rozchodzimy do namiotów.
15 sierpnia
Niech wzejdzie!
Wraz z Anią i Mateuszem postanawiamy dzisiaj zaatakować Pip Iwana znienacka, czyli wyjść na wschód słońca. Budzimy się więc z oporami (przynajmniej ja) po dwóch godzinach snu, otulamy się w nasze polary i kurtki i już jesteśmy na grani. Półprzytomna ciągnę się za plecami Ani po nieznanych nam ścieżkach. Idziemy prosto, skręcamy w lewo, potem znowu w prawo, mijamy jakieś namioty. Mateusz prowadzi, więc zapewne dojdziemy. W końcu, w półmroku, majaczą nad naszymi głowami ruiny obserwatorium na Pip Iwanie. Gwiazdy powoli znikają z nieboskłonu, nawet Orion powoli blednie. Docieramy na szczyt i trafiamy na stare piwnice pełne śmieci i plastikowych butelek. Smutny to widok. Cywilizacja wzięła już we władanie na ponad tysiąc lat (czas rozkładu butelki plastikowej) ten jakże piękny szczyt. Wielka szkoda.
Przewiewa nas porywisty wiatr, zajadamy się więc białą czekoladą w nieprzyzwoitych ilościach i czekamy aż się rozjaśni. Słońce nie chce jednak wzejść, oglądamy więc majestatyczne ruiny obserwatorium od środka (przemilczę ilości śmieci jakie tam znaleźliśmy), obchodzimy je dookoła, witamy się z rannymi ptaszkami, które dźwignęły się ze swoich namiotów i powoli schodzimy, bo przecież w dole czeka śniadanie i ciepła herbata. Dopiero gdzieś w okolicy przełęczy nad Kwadratem widzimy jak słońce ukazuje się. Szybko więc i jak nam się zdaje, innymi ścieżkami schodzimy do obozu.
Leżenie koło złego
Śniadanie czeka już na nas, część ludzi zeszła do źródełka umyć się. Znowu w tempie żółwia zwijamy nasz obóz. Pociesza mnie jedna rzecz. Jak już wyjdziemy na grań główną, grupa pójdzie na lekko na Pip Iwana, a my będziemy odpoczywać. Idziemy więc, wdrapując się po drodze na przydrożne skałki. Nabieramy pysznej wody w źródełku, ochlapujemy się nią i za chwilę już leżymy.
Martwię się trochę o Michała, którego coś ugryzło w wargę. Spuchnięty, nie wygląda zbyt dobrze i nawet duża ilość wapna z clemastinum niewiele pomaga. Jednakże to nie przeszkadza mu w tym, by wyprawić się na szczyt.
Odpoczywamy więc, rozmawiamy, czytamy Krygowskiego i udajemy, że śpimy. Według przewodnika nie powinniśmy przebywać zbyt długo w tym miejscu, dlatego, że tutaj czai się Złe. Jesteśmy w Pohanym misce (złe złowieszcze miejsce), w którym czai się zabity przez piorun pasterz, którego dusza nigdy nie opuscila grani. Niemniej jednak mijają ze trzy godziny zanim idziemy dalej. W tym czasie Złe zdążyło wpędzić mnie w melancholijny, wierszowany nastrój, śpię więc i piszę wśród krzaków pełnych jagód. Wydaje mi się, że nie pokochałam Czarnohory. Jest piękna, owszem, ale to takie połączenie Tatr Zachodnich i Bieszczad. Braknie jej też dzikości, w ostatnich latach porwana została do cywilizacji. Wszędzie ludzie i śmieci, dużo wydeptanych ścieżek, a o darciu pod górę przez krzaki można jedynie pomarzyć.
W końcu ruszamy. Gdzieś nad Dzembronią przechodzi burza. Gnamy cały czas w stronę Munczela. Po śpiewanej przerwie toczymy się szlakiem. Chciałabym jeszcze trochę polenić się wśród traw, jednakże niedaleki grzmot podrywa mnie na równe nogi. Cała melancholia tego dnia ucieka i ulatuje z wiatrem. Pozostaje strach i gonitwa. Munczela mijamy obejściem. Na szczęście wiatr wieje w przeciwną stronę, więc burza znowu mija bokiem.
Jeziorko pełne niespodzianek
Dzisiaj śpimy przy jeziorku Berbenieskim (Tomniackim). Schodzimy więc w dół tylko po to, by przekonać się jak dużo osób nocuje nad stawkiem. Kolorowe namioty powiewają na lekkim wietrzyku. Szybko zrzucam się z siebie bagaż i już kroję ser. Zaraz też zbiera się kilka osób, które tną cebulę, czosnek, przygotowują sos. Dzisiaj święto. Mamy więc świąteczny obiad w postaci spaghetti Napoli. Nikt już nie narzeka, że nie warto nosić czosnku, skoro jest pyszną przyprawą i na dodatek pomaga zwalczać bakterie. Woda wrze na butlach, a nam cieknie ślinka.
W końcu siadamy do długo wyczekiwanego posiłku Makaron z serem i sosem w menażkach wygląda bardzo zachęcająco, tylko jest go tak dużo, że nie da się tego wszystkiego zjeść. Potem jeszcze krótka pogawędka z Natalią po drugiej stronie jeziorka i wracamy do obozu, by umyć się w wodzie, która pamięta jeszcze ciepło słońca.
Nagle zrywa się ogromny wiatr. Wszyscy w ogromnym pośpiechu zwijają naszą kuchnię, chłopacy wbijają głębiej śledzie, by nie porwało naszych namiotów. Wprawdzie świeci nad nami niebo pełne gwiazd, ale za Rebrą błyska się, a wiatr nie traci na sile. Wydaje się, że to nie będzie spokojna noc, a z mycia nici.. Stoję jeszcze z pół godziny przed obozem, wsłuchując się i patrząc na niebo rozbłyskujące raz po raz. Potem pakuję się do namiotu i po chwili nie pamiętam już nic.
16 sierpnia
Zimna woda zdrowia doda!
Z Natalią wyrzucamy się ze śpiworów już koło godziny szóstej. Chcemy się umyć, a w tak rozległym obozowisku ciężko kogoś nie spotkać. Trzęsąc się z zimna, przebieramy się w stroje kąpielowe i powoli schodzimy do jeziorka. Brr! Już po zanurzeniu jednej stopy mam ochotę uciec z wrzaskiem do namiotu i powiedzieć, że dzisiaj woda jest moim wrogiem.. Nie wiadomo jednak kiedy będzie następna okazja, by wykąpać się tak wygodnie. Powoli więc, z miną twardziela, zatykając usta, zanurzam się. Woda jest cudowna, woda jest cudowna - powtarzam w myślach. To co, że zimna. Jest tak przyjemnie, tak ciepło, wręcz gorąco. Dawno bardziej nie oszukiwałam się, ale w końcu czyste i wykąpane wyskakujemy z Natalią na brzeg. W obozie nasze dziewczyny przygotowują już śniadanie. Masło orzechowe, pasztet, szynka konserwowa (mniam) i kanapki z czekoladą( ble!).
Po śniadaniu zauważam skałki. Piękne, dość wysokie skałki, akurat takie na które można wspinać się bez zabezpieczenia. One stoją tu nie od dziś, ale zajęta wczorajszym obiadem nie widziałam nic oprócz makaronu, czosnku i sera. Piszcząc w myślach z uciechy biegnę w ich stronę i za chwilę już podciągam się w małym kominie. Podczas moich harców Ania i Mateusz pilnie poszukują ścieżki, która pozwoli nam wyjść z powrotem na grań, a Bartek, Michał i Piotrek i cała reszta zwijają obóz.
I w drogę!
Za chwilę już toczymy się pod górę. Nasze plecaki są już dużo lżejsze. Jednakże znowu jesteśmy leniwi i omijamy Rebrę. Dzisiaj trzeci dzień – tak zwany kryzysowy. I nawet trochę widać, że kilka osób ma już dość. I mnie nie idzie się zbyt lekko. Dzień szybko mija na pogawędkach i powolnym wędrowaniu w świetle słońca i przy lekkich chmurkach. Holujemy też trochę Karola, który od wczoraj wyraźnie ma dość.
W końcu dochodzimy do Ozero Nesamowyte (Jeziorka Niesamowitego). Jest to najbardziej znane jeziorko na całej Czarnohorze. Która panna spojrzy w taflę wody, ta ujrzy w niej wybranka swego. Naśmiewam się z tej legendy wiedząc, że jeśli tylko będzie okazja, to zajrzę w głębiny.
Zbiegamy szybko w dół, by w źródełko napełnić butle i spojrzeć w toń. Zanosi się jednak na deszcz i ku mojemu rozczarowaniu brzegi jeziorka zarośnięte są sitowiem. Wkładamy nasze jarzma na plecy i ciągniemy się po szlaku.
Na następnym postoju, ku uciesze wszystkich Ania wyławia ze swojego plecaka kabanosy, które wcinamy z czekoladą. I już znajdujemy się na Małej Howerli - na Breskule. Roztacza się stąd piękny widok zarówno na Pip Iwana jak i na Howerlę - najwyższą górę Ukrainy.
Miłosne opowieści
Z najwyższymi szczytami Czarnohory związana jest legenda. Howerla jako piękna dziewoja, zakochana była w pewnym chłopcu - Pietrosie. Młodzi chcieli wziąć ślub i z tą radosną wieścią udali się do pip Iwana, który miał im pobłogosławić ich związek. Jednakże Pip Iwan zdecydowanie nie ucieszył się z tej jakże podniosłej wiadomości, bo sam skrycie podkochiwał się w Howerli. Zaczął więc gonić młodych. Przestraszona Howerla wraz z Pietrosem uciekali co sił w nogach. Nagle, niespodziewanie, dziewczyna przewróciła się i skręciła kostkę. Krzyknęła do ukochanego, by uciekał. Jednakże tchórzliwy(bo wziął nogi za pas) Pietrek nie odbiegł daleko i tak już zostali- Pip Iwan z tyłu, Howerla, a kawałek od niej Pietros.
Gdy burza psuje nam szyki
Pierwsza część grupy rusza na podbój Howerli, a my z tyłu, ociągając się nieco widzimy chmury burzowe. Tak, widzieliśmy dużo chmur burzowych podczas tego wyjazdu, jednakże te kłębią się znacznie za blisko. Wydaje się iż możemy być w zasięgu burzy. Podrywamy się więc i biegiem gonimy na czoło grupy, by cofnąć wszystkich i przeczekać burzę w bezpiecznym miejscu.
Część grupy decyduje się iść z nami, jednakże bardziej uparta czwórka pcha się na szczyt. Ich wybór. Mijamy Howerlę obejściem i zaraz za nią znajduje się nasze miejsce biwakowe. Będzie więc okazja, by wejść na szczyt w bardziej sprzyjających warunkach.
Oglądamy jeszcze chmury napierające na Breskuł i za jakiś czas niebo wypogadza się. Na szczęście znowu przeszło bokiem. Dokonujemy więc SCO - czyli standardowych czynności obozowych – rozbijania się gotowania, jedzenia. Później gramy we wspólnego RPGa. Przewodzi nam wielki, głupi troll, z którego naśmiewamy się do łez. Powoli rozchodzimy się do namiotów, by wstać na kolejny wschód słońca, tym razem na Howerli.
17 sierpnia
No to śpimy
O czwartej budzi mnie odgłos kropel spadających na nasz namiot. Pada. To znaczy, że nigdzie nie idziemy. Zasypiam ponownie i wstaję dopiero o 8. Chmury tłoczą się nad obozem, wieje porywisty wiatr i tak nagle zrobiło się zimno. Nieprzyjemnie! Namioty są mokre. Nie ma co. Skoro lenimy się od początku naszej ekstremalnej wyprawy, to robimy sobie dzisiaj dzień wolny.
Pierwszy też raz jemy kaszkę z muesli, płatkami i jagodami! Pyszności! Przysmak ten zaproponowała nam przed wyprawą jedna z Ań, jako posiłek energetyczny, smaczny, a jednocześnie bardzo lekki. Wcinamy więc aż uszy nam się trzęsą.
Bieliźniana góra
Niestety pogoda wyraźnie psuje się. Howerla zasnuwa się chmurami i znika gdzieś. Uciekła? Pakujemy się więc do największego namiotu, naszego marabuta i gramy w psychologa, potem w dom, w karty. Popołudniu na szczęście przejaśnia się i tuż przed obiadem idziemy obejrzeć Czarnohorę z perspektywy Howerli.
Najwyższa góra Ukrainy zaskakuje mnie tym, że tak łatwo i szybko wchodzi się na nią. Mateusz słusznie nazwał Howerlę Bieliźnianą górą. Na szczycie stoi pomnik z licznymi podpisami i krzyż. Dookoła porozwieszane są też linki do których przywiązane są chusteczki najdziwniejszych kolorów i kształtów, które powiewają na wietrze. Mimo brzydkiej pogody na dachu Ukrainy siedzi wielu ludzi. Na zboczu mieszka ponad dwadzieścia kruków. Jeszcze pamiątkowa fotka i już schodzimy w stronę Breskułu, by jeszcze raz przejść ścieżką pod Howerlą.
Zbierkaaaa!
Największą niespodzianką dzisiejszego dnia jest grupa ukraińskich harcerzy, którzy wpadają na nasze pole biwakowe i rozkładają się z namiotami. Podziwiamy ich stroje. Niektórzy idą w klapkach, inni w sandałach. Co chwila też ich druh donośnym głosem gwizdka ogłasza zbierkę. Wszystko robią razem, w doskonałym porządku, posłusznie po zbierce stoją w kolejce do jedzenia. Nawet spać kładą się w jednej chwili.
A my po raz pierwszy gramy w moją ulubioną grę – Ktulu. To taka utrudniona wersja mafii z podziałem na konkretne role i funkcje, gdzie każda frakcja ma odmienne cele. Potem jeszcze wpadają z wizytą studenci AGH-u, którzy nocują 200m od nas, urządzamy więc wspólne śpiewanie.
18 sierpnia
(Ł)Owce
Kolejny ranek nie przynosi poprawy pogody. Dookoła unoszą się mgły, wieje i jest przeraźliwie zimno. Nie możemy jednak siedzieć pod Howerlą, jeśli jutro mamy zdążyć pociąg z Kwasów. Raczymy się więc śniadaniem złożonym z okruchów pumpernikla i dodatków i już za chwilę składamy obozowisko.
Nagle, we mgle słyszymy dzwonki i już za chwilę przez polankę przetacza się ogromne stado owiec, a chwilę po nich przychodzi strażnik parku, który wypisuje nam bilety na ludzi i namioty. Na Czarnohorze jest bardzo ciekawy system wejść do parku Narodowego. Jest po prostu jedna budka, gdzie można kupić bilety. Stoi ona między Howerlą, a Pietrosem (ach ci rozdzieleni kochankowie). Wykupujemy więc bilety i już za chwilę z dziwnie lekkimi plecakami gnamy w stronę Pietrosa. Po drodze zaczynamy nagle spotykać kolejnych strażników, którzy długo i badawczo przyglądają się świstkowi papieru jaki dostaliśmy pod Howerlą.
Tchórzliwy, ale jedyny
Po dwugodzinnym marszu docieramy pod Pietrosa. Z przełęczy Karakadza roztacza się cudowny widok na Gorgany, w których o dziwo jest dobra pogoda. Spotykamy też kolejnego strażnika, który z dumą pokazuje nam wielki worek hrybów (grzybów), które nazbierał w lesie.
Pietros to jedyna prawdziwa góra na Ukrainie – stroma. Drapiemy się więc pod górę, wiatr zwiewa nas z grani, ale dzięki niemu jest też dobra widoczność. Na szczycie spotykamy Polaków (cóż za nowość!) i już powoli schodzimy na przełęcz za Pietrosem.
O raju, jestem w raju!
Krótki postój i chcemy pędzić na nasze pole biwakowe. Nieopatrznie jednak skręcamy w złą ścieżkę, idziemy fragmentem połoniny Seszul i nagle naszym oczom ukazują się najpiękniejsze widoki świata. Chciwie oglądamy rumuńskie Karpaty marząc o wyprawie w nie. Raz chmury lekko przesłaniają widok, raz słońce przyświeca. Jest pięknie, cudownie, bajecznie. Tylko biedna Natalia martwi się, że jako nasz człowiek od mapy zgubiła drogę. Nikomu jednak to nie przeszkadza, wszyscy wręcz cieszą się, że trafiliśmy na takie krajobrazy, których nigdy byśmy nie zobaczyli idąc szlakiem.
Jako, że miniemy nasze pole namiotowe wyszukujemy sobie nowy nocleg przy Merkowej Horskiej Chacie. Idziemy więc po ścieżynce, potem przez Waskul. Michał cały czas marudzi byśmy rozbili się gdzieś pod tymi cudownymi widokami, jednakże nie ma niestety gdzie postawić nawet jednego namiotu.
A szczypawki do zabawki
W końcu odnajdujemy ruiny schroniska i powoli schodzimy do nich. Rozbijamy się blisko szlaku. Ukraińcy jako, że skończyli już jeść zapraszają nas do swojego ogniska, byśmy ugotowali tam posiłek.
Powoli robi się ciemno, pałaszujemy makaron z rybą, a co odważniejsi kosztują w dużych ilościach mleka, które kupiliśmy od górala. Podziwiam ich za twardy żołądek. Część z nas siada też przy ognisku, śpiewa. Otulamy się kocem ratunkowym i jest nam gorąco i przyjemnie(oprócz tego momentu, gdzie prawie dusimy się, bo Michał pali opakowania w ognisku). Siedzimy tak aż ognisko gaśnie. Pakuję się do namiotu, a tam już czeka niespodzianka w postaci dużej szczypawek. Niedobrze. W ciemnościach, przy świetle czołówki tłukę je ile wlezie. O dziwo mają bardzo długą żywotność. Jeszcze po powrocie z Czarnohory wytrzepuję z plecaka co najmniej cztery żywe szczypawki. Natalia mówi mi w Krakowie, że w marabucie tez znalazła kilka żywych.
19 sierpnia
Kpina!
Jedyne co musimy zrobić tego dnia, to pożegnać się z górami i zejść do Kwasów i pociągiem udać się do Lwowa. Jak już wspominałam nie pokochałam Czarnohory, jednakże bardzo ją polubiłam i nie chcę wyjeżdżać. Postanawiam, że jeszcze kiedyś tutaj wrócę, ale tak tym razem naprawdę ekstremalnie – zobaczyć ile czasu trzeba tak naprawdę na szybkie przejście całego pasma.
Przed podróżą chcemy z Natalią umyć głowę. To jedno z ciekawszych i bardziej intensywnych przeżyć. Za schroniskiem stoi studnia, z której czerpiemy wodę. Jest zimniejsza od jeziorka Berbenieskiego! Natalia wylewa mi lodowatą miskę wody na głowę i naprawdę nie jestem w stanie nie drzeć się, tym bardziej, że jest zimno. Nasze krzyki wypełniają okolicę. W końcu zmarznięta wracam do namiotu. W głowie świta mi pewna myśl. Zakpię sobie z Czarnohory na sam koniec i umyję się w ciepłej wodzie. Podgrzewam więc na gazie pół garnka i zadowolona myję się w namiocie.
Kurcze spod mostu
Popołudniu schodzimy do Kwasów. Pierwsze kroki kierujemy do sklepu. Trzeba przecież uczcić pomyślne zakończenie czarnohorskiej części wyprawy. Kupujemy zamrożone udka z kurczaka, trochę warzyw. W plecakach mamy jeszcze Kuskusa, więc będzie to przepyszny obiad. Chwilę potem siedzimy już na łące za domem, na której pozwolili nam siedzieć Ukraińcy, rozmrażamy kurę, odzieramy z kości i kroimy.
Nagle zaczynać lać, szybko więc przenosimy się pod most i tam już zostajemy, bo deszcz co chwila zacina. Rzeka wartko płynie, przez most co jakiś czas przejeżdżają samochody, a my gotujemy na butlach i z niepokojem patrzymy do góry raz po raz czy jakiś kamień nie utkwi w garnku. Żyć nie umierać! W końcu najlepsza potrawa pod słońcem jest gotowa, wcinamy więc aż uszy się trzęsą.
Dworcowo
Teraz pozostaje nam tylko czekać na nasz pociąg. Siedzimy więc na dworcu ze trzy godziny, gramy w Ktulu, raczymy się ukraińskim winem i śpiewamy. Czarnohora jest już sprawdzona. Nie jest już dzika. Przyszli ludzie, wielu Polaków, ucywilizowali ją. To miała być ekstremalna wyprawa, a wyszedł nam przyjemny górski wypoczynek. Prawdą jest też to, że nie dała nam w kość. Postraszyła nas kilkoma burzami, wiatrem, zimnem, ale nie było żadnego głębokiego załamania pogody, żmij, którymi nas straszono, niedźwiedzi, rebeliantów, którzy jeszcze kilkanaście lat temu biegali po niej z bronią i rabowali turystów. Czarnohora była nam łaskawa.
Wielkie „dziękuję” dla Natalii i Mateusza za przypomnienie szczegółów wielu
Ania Piechowska