Pod patronatem Klubu Podróżników Śródziemie
Wyprawa rozpoczęłą się w lutym i zakończy w kwietniu 2012 roku. W czasie przemierzania tych dwóch krajów podróżnicy pokonają ponad 6000 km.
Planowana trasa:
1. Nowa Zelandia - z północy na południe, przez dwie wysypy i dwie strefy czasowe - w sumie 1500 km.
2. Tasmania - ze wschodu na zachód, szukając diabła tasmańskiego - 500 km.
3. Australia - z południa na północ Australii przez trzy strefy klimatyczne
i dwie strefy czasowe, - przeszło 4 000 km w tym Outback, czyli 1200 km przez pustynię.
"W czasie tej podróży będziemy poszukiwać małego nielota Kiwi, legendarnego diabła Tasmańskiego, oraz kangurów na dalekich bezdrożach Australii… Przełamiemy swoje bariery i osiągniemy to co wydaje się dla większości z nas nieosiągalne!"
W końcu udało nam się znaleźć drogę będącą daleko od asfaltowych ścieżek, będących szlakiem wszystkich turystów podróżujących z północy na południe, czy w odwrotnym kierunku. Już zaczęliśmy powoli rozpoznawać twarze, i w kolejnych miastach pozdrawiać się.
Prowadząca z Queenstown do Manapouri szutrowa droga, była dostępna dla samochodów tylko od strony Manapouri, ale za to nas na drugi brzeg jeziora Wakatipu, przewozi nas prawdziwy parowiec, będący żywą ikoną dawnych czasów oraz potęgi angielskiej flot panującej na wodach całego świata.
Za nim jednak docieramy do samego Queenstown, pokonujemy najwyższą przełęcz w Nowej Zelandii o wysokości 1066 metrów zwaną Crown Pass, a z niej zjeżdżamy do niewielkie historyczne miasteczko Arrowtown, gdzie jeszcze sto lat temu dziesiątki, a nawet setki ludzi z całego świata, poszukiwało złota. Niestety, ale dzisiaj miasteczko to tylko jedna uliczka z markowymi sklepami, i dosłownie kilkoma kawiarniami. Zaraz obok, odrestaurowane ruiny chińskiej dzielnicy, z paroma małymi skromnymi domkami, rozsianymi to tu to tam. A poza nami, nikt tam nie fatygował się, woląc chyba spędzić czas przy piwie czy kawie.
Dla nas prawdziwym rarytasem jest usiąść sobie na pufach na trawie przed kawiarnią w porcie w Queenstown i czekając na nasz statek TSS. „Earnslaw”. Co chwilę piekące słońce wyłania się zza chmur i roztapia nasze mrożone napoje, będącą mieszanką mleka, lodu i owoców - smoothie.
Długi na pięćdziesiąt dwa metry stalowy statek, codziennie wozi do Walter Peak Station dziesiątki turystów chcących odwiedzić pokazową farmę. Dla nas to już żadna atrakcja, szczególnie, że mieliśmy indywidualną wycieczkę po prawdziwej nowozelandzkiej farmie.
Bardziej nas interesuje sam statek. Pięknie odrestaurowany, na początku XX wieku był powiewem nowoczesności, w południowej części wyspy. Nie tylko woził pasażerów, ale też przeróżne towary, od owiec nawet po samochody, skracając drogę i czas wielu tutejszym ludziom.
Dzisiaj, nie tylko pęknie prezentuje się, ale też stanowi nie lada atrakcję. Cały silnik, został zachowany i udostępniony pasażerom. Można wejść do środka. Zobaczyć jak działają i ruszają się poszczególne wały napędzane parą, z podgrzewanego węglem kotła, do którego kilku młodych chłopaków co chwilę dorzuca węgiel.
Inni obsługujący parowiec, chodzą z małymi pojemnikami na olej i długimi na może 20 centymetrów końcówkami co chwilę oliwią poszczególne części silnika. Przy każdym manewrze, słuchać nadawany z mostka sygnał, odbierany potem w maszynowi, oraz odpowiedz, będącą odpowiedzią na rozkaz z mostka.
Przekraczając burtę statku, od razu przenosisz się w czasie. Muzyka, wydobywając się z fortepianu umieszczonego na rufie statku, na górnym pokładzie, zaraz koło baru, dodatkowo jeszcze wzmacnia ten efekt. A nowoczesne samochody i domu, oddalające się na nabrzeżu wręcz nie pasują, do tego scenariusza.
Dźwięk poruszanych parą cylindrów, terkot silnika i wydobywająca się z komina para, a do tego my przybywający po tylu dniach podróży do portu by przedostać się na drugą stronę jeziora, to jak obrazek wyjęty z dawnych książek czy filmów, to też chwile, pozostające długo w pamięci.
Nie całą godzinę później załoga pozostawia nas w porcie, po drugiej stronie jeziora. Przed nami długa droga do Manapouri, po szutrowej, kamienistej drodze, a w dodatku pod wiatr.
I długo nie trzeba czekać by zmęczenie odeszło dosłownie w chwil kilka. Za jednym z zakrętów, około godzony drogi od portu objawia się widok, niczym z filmu, którego śladami znowu zaczęliśmy podążać.
Daleko na północy, na samym końcu jeziora wyrasta góra o tej samej nazwie, co nasz statek. Sięgająca prawie 3 000 m npm, lekko spowita obłokami, przepasana zaraz pod szczytami lodowcem, spływającym w kierunku jeziora. Odbijające się w zmąconym wiatrem jeziorze słońce, kontrastuje z oddaloną o wiele kilometrów górą. Nie pozostaje nic innego jak zsiąść do naszego obiadu z wyjątkowym krajobrazem, przypominając sobie sceny z pierwszej części filmu.
Dzisiejszy cel to jezioro Mavora. Tam będzie pole namiotowe z całym zapleczem. Tak przynajmniej zapewniali nas kilka dni temu Niemcy, którzy tędy jechali w przeciwnym kierunku. A kilka kilometrów za naszym postojem obiadowym kolejni Niemcy potwierdzają wcześniejsze zeznania.
Droga wiedzie przez dolinę, spokojnie przekraczając kolejne rzeki w bród. Wiatr, który cały czas pcha nas, tylko przyspiesza nasze tempo. Poza wysokimi, górami otaczającymi rzekę, oczywiście towarzyszą nam krowy. Teraz jednak widać zmianę, gdyż w dużej części nie są to już stada dojne, tylko krowy odchowujące młode. Jesteśmy dla nich taką niespodzianką i tak nas się boją, że praktycznie każda jedna nie dość, że wstaje na nasz widok, to do tego jeszcze ucieka, gdzie tylko się da. Jedna krowa, wraz z małym cielakiem tak się nas przestraszyły, że galopując wzdłuż ogrodzenia, z którego wcześniej musiały jakoś się wydostać, wykonują imponujący skok na pastwisko. Dość nie codzienny to widok, nie dość że galopującej krowy, to jeszcze wykonującej takie akrobacje.
Po kilkunastu kilometrach droga zaczyna odchodzić od rzeki i po stromym zboczu wspina się na górę. Z jednej strony stromo, z drugiej już nie takie podjazdy forsowaliśmy, a widok na koniec po raz kolejny przyćmiewa całe zmęczenie.
Wysoki na ponad 1500 m góry, ciągną się dalej wzdłuż wielkiej płaskiej trawiastej doliny, gdzie nasza droga spokojnie i powoli opada w kierunku południa. Rowery same gnają bez naszej pomocy, a my tylko patrzymy na liczniki, na których stale pokazuje się 30km/h. My możemy spokojnie podziwiać okolicę, będącą ostoją spokoju. Bez aut, bez ludzi, tylko my góry i wielka przestrzeń. Nawet szuter nie psuje nam tej przyjemności, bo spokojnie płyniemy przez niego. Gdzieś daleko za nami, pogoda straszy nas deszczem, jednak my uciekamy i po pewnym czasie dojeżdżamy do skrętu na nasze pole namiotowe.
Na znaku „2km”, okazują się być tylko informacją o odległości do informacji. Do pola jeszcze kolejne 5. Zmęczenie jednak powoli wychodzi, a na licznikach mamy już prawie 90 kilometrów.
Zaraz za skrętem pojawia się gęsty, ale inny niż dotychczasowy las. Wysokie, porośnięte mchem drzewa, z dość skąpą roślinnością poniżej koron, prowadzą nas na wielką polanę, będącą granicą pomiędzy dwoma jeziorami, Mavora North i Mavora South. Nad brzegiem każdego znajduje się kilka miejsc, ze stolikiem, kranem, wystającym z ziemi, i toaletą, w trochę lepszym wydaniu niż nasze sławojki, oraz niewielkie paleniska na ogniska.
Spodziewaliśmy się czegoś więcej, w końcu Niemcy mówili że będzie całe wyposażenie – pytaliśmy się o wodę – no i jest, o toalety – też są. Jak widać w ich rozumieniu „all facilities” znaczy coś zupełnie innego niż dla nas. Cóż, jesteśmy bez gazu, to rozpalimy ognisko i podgrzejemy puszki na nim, oraz podsmażymy kiełbaski. Będziemy żyć.
Mocny wiatr, i co chwilę kropiący deszcz lekko krzyżują nasze plany, spokojnego zjedzenia kolacji przy ciepłym ogniu. Do tego kiełbaski okazują się bliżej nie dookreślona masą, chyba nawet nie leżącą koło mięsa. Na zimno, smaku brak, na ciepło z ogniska, da się to jakoś zjeść. Puszki, nie podgrzewają się tak szybko, jak parówko-kiełbaski, ale kiedy razem wszystko się wymiesza, wejdzie do namiotu, to w sumie nie smakuje to aż tak bardzo źle.
Pogoda nie pozwala na to by spokojnie zasiąść nad brzegiem jeziora, i wpatrywać się w wysokie góry otaczające długie jezioro, zasnute szarymi ciemnymi i ciężkimi chmurami.
Deszcz, zaczął teraz już padać na dobre i kilka rozdań Makao, pokazuje nam jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Dzisiaj na licznikach znowu mamy blisko 90 kilometrów, a jutro łatwiej nie będzie.
Zaraz koło nas stoją dwa kampery. Nikt z nich wczoraj nie wychodził, ale widać było że telewizor był włączony. Teraz za to, miła Pani widzą, iż jemy płatki z jogurtem, wychodząc pyta
– Nie chcielibyście wrzątku?
– Jeżeli była by taka możliwość, to z miłą chęcią. Niestety, ale skończył nam się gaz.
I po chwili, dostajemy nie tylko wrzątek, ale kilka saszetek z rozpuszczalną kawą Mocca, oraz trzy kawałki melona. Mili Państwo zagadują nas, nie wierząc iż dojechaliśmy tutaj aż z Auckland. Za to żeby było ciekawiej, sami lubią jeździć i właśnie zastanawiają się nad podróżą do Europy wschodniej, gdzie chcieliby zobaczyć trochę „wsi”.
Rozpuszczalna kawa jest jak zbawienie. A my od paru tygodni pijemy jak to tutaj nazywają Long Black. A przecież jest jeszcze coś takiego i nie dość, że wyjątkowo smaczne, to jeszcze takie proste. Najbliższy sklep, obowiązkowo zmiana repertuaru kawowego.
Chłodny poranek, spokojnie przechodzi w ciepłe południe, by później postraszyć nas kilka razy deszczem, a nawet i zmoczyć. Szutrowa droga w końcu kończy się po ponad 100 kilometrach i zamienia w czarny, gruboziarnisty asfalt, którym spokojnie i bez problemu dojeżdżamy do Manapouri.
na facebooku http://www.facebook.com/TransOceania2012?sk=wall
Ostatnie kilometry to walka z zimnym wiatrem i deszczem. W nocy temperatura spadła do 8 st, a deszcz pada od kilkunastu godzin. W zasadzie, po kilku kilometrach nie ma już znaczenia, czy jest ci zimno czy mokro. Nawet postój nie sprawia przyjemności i jedyne o czym myślimy, to żeby wsiąść na rower i jechać dalej. Wtedy przynajmniej robi się ciepło, bo nogi pracują.
Deszcze leje się z nieba bez przerwy, odcinając nas od jakichkolwiek widoków. Silny porywisty wiatr, zmusza do ciągłego patrzenia dokładnie kilka metrów przed siebie, i skupiania się na jeździe, by nie zjechać z drogi. Kolejne przejeżdżające TIRy fundują nam prysznic, a podjazdy sprawiają że jesteśmy mokrzy zarówno od zewnątrz jak i od wewnątrz.
Z porannych prognoz wynikało, że taka pogoda utrzyma się przez kilka dni i dlatego też rezygnujemy z dłuższej drogi wzdłuż wybrzeża i kierujemy się krótszą, w stronę Invecargill. Popołudniu docieramy do niewielkiego miasteczka Otautau, mając na licznikach ponad 75km, licząc na znalezienie tutaj noclegu.
Zziębnięci, mokrzy, głodni, myślimy tylko o tym, by zrzucić z siebie mokre rzeczy i wziąć ciepły prysznic. I albo widać to w naszych oczach albo i co pewniejsze po nas samych, bo wyraźnie zwracamy na siebie uwagę. Każdy kto nas widzi, przystaje i stara się coś na otuchę powiedzieć miłego. A to odnośnie samej pogody, że paskudna i że leje, a to że jesteśmy twardzi.
Samo miasteczko nie oferuje nazbyt bogatej bazy noclegowej. Jeden hotel, jeden hostel i baza skautów. Hotel pioruńsko drogi, hostel też do tanich nie należy, a u skautów, możemy rozstawić namioty, co jest nam na rękę, bo są mokre i wolelibyśmy je wysuszyć.
- Możecie spać w środku w kuchni – otwierając drzwi do kuchni i pralni, proponuje mi starszy człowiek, będący tutaj chyba zarządcą. – W namiotach to będzie Wam za zimno. Poza tym jesteście przemoknięci. A tutaj dzisiaj i tak pewnie nikogo nie będzie. Jest ciepła woda w prysznicach i grzejnik, który działa.
Niewielkie pomieszczenie, gdzie zwykle ludzie śpiący w namiotach mogą zrobić coś do jedzenia, oraz wyprać rzeczy, po powrocie z gór. Warunki, przypominają schronisko, ale czego więcej nam potrzeba. Szczególnie, że pralkę i suszarkę mamy w cenie, oraz prysznice, które często na campingach są dodatkowo płatne. Rozstawi się namioty w środku i przy okazji je wysuszy. Nagrzeje niewielkie pomieszczenia i zrobić coś do jedzenia. Szybka decyzja i zostajemy.
- To ile będzie to kosztować?
- 10 dolarów.
- Od osoby?
- Nie. Tylko jedne 10 dolarów, za was wszystkich. – uśmiecha się Pan. Lepiej nie mogliśmy trafić. Nie w takich warunkach się już spało. – A poczekajcie jeszcze. – zatrzymuje nas staruszek. – Macie tutaj jeszcze pomidory z naszego ogródka. Mamy ich sporo, a wam na pewno będą smakowały.
I kto by pomyślał. Nie dość, że mamy cały obiekt dla tylko dla siebie, to jeszcze taki mały prezent, który smakuje wyśmienicie.
Zajmujemy całą możliwą przestrzeń. Sypialnie namiotów rozstawione w obydwu pomieszczeniach, tropiki wiszące na drzwiach i pralce piorącej nasze rzeczy. Piecyk, i dwie elektryczne kuchenki, których czerwone rozpalone spirale nagrzewają pomieszczenie, a w tym wszystkim my, siedzący przy stole, z kubkami białego wina wertujemy mapy, przewodnik i… stosy magazynów o gwiazdach. Dziewczyny nadrabiając zaległości z ostatnich dwóch lat, zagłębiają się w bujne życie sławnych i brytyjskiej młodej pary, której perypetie opisywane są w każdej z nich.
To ostatni dzień na rowerze na nowozelandzkiej ziemi. Deszcz i wiatr nie odpuszczają, tylko słońce lekko przebija się od czasu do czasu, kiedy w gęstych deszczowych chmurach robi się niewielka dziura. Raz świeci, za chwilę pada ulewny deszcz, a za chwilę znowu słonce. Wieje tak silny wiatr, że nie dość że jedziemy pod kątem starają się utrzymać równowagę, to czasem jesteśmy wręcz zdmuchiwani z jezdni na trawę na poboczu. Ani to przyjemne, ani bezpieczne. Ratuje nas tylko myśl, że za kilka kilometrów zjedziemy na inną drogę i wiatr będzie wiał nam w plecy, pchając nas przed siebie. I tak też się na szczęście dzieje. Rowery, jak strzały ruszają przed siebie, a my spokojnie odliczamy kolejne kilometry jakie pozostały nam do celu, powoli w myślach wspominając to co już za nami.
Przemierzyliśmy ponad 1 500 kilometrów, mając możliwość zobaczenia Nowej Zelandii z zupełnie innej perspektywy. Poznaliśmy wielu wspaniałych, ciekawych, miłych i uroczych ludzi. Ludzi, którzy pokazali nam jak inaczej patrzeć na dwie wyspy. Gdzie ośnieżone wulkany, strzeliste góry, niesamowite lodowce, urzekające fiordy, rozkoszne gorące źródła i bujne deszczowe lasy, sąsiadują z wielkimi farmami, krowami, owcami, jeleniami, niewielkimi miastami i mieszkańcami, tak często pomijanymi przez ciągnącą przez wyspę lawinę turystów, chcących odkryć piękno tej części świata.
My za to możemy dzisiaj śmiało powiedzieć – Warto było zrezygnować z pewnych obowiązkowych atrakcji, by móc jeszcze tu wrócić, ale też doświadczyć jak żyje się tutaj naprawdę.
Kraj ten to nie tylko zdjęcia jak z pocztówek. To farmy, gdzie miliony krów, będące dźwignią ekonomii kraju, zagarniają każdy wolny skrawek ziemi, gdzie mogą się wypasać. To walka pomiędzy ginącą endemiczną flora i fauną, z przywiezionymi przez Europejczyków roślinami i zwierzętami, skutecznie wdzierającymi się w każdy możliwy zakamarek wyspy i niszczącymi tak egzotyczne życie, pozbawione przez tysiące lat naturalnych drapieżników. Sławetne Kiwi, przegrywa nie równą walkę z sokołami, szczurami, nutriami czy oposami, plądrującymi ich gniazda. To jelenie i sarny uznawane tutaj też za szkodniki, wybijane są masowo przez myśliwych, lub też trzymane na farma, czekają na swój czas, by trafić na niemieckie stoły. To też walka rządu o utrzymanie naturalnej równowagi w ekosystemie, a jednocześnie na ich zlecenie rozrzucana trucizna 1080, zatruwająca dużą część tego ekosystemu, co sprawia, że lasy są tutaj ciche.
Na szczęście każdy medal na swoje dwie strony. Miliony lat działania natury, stworzyły piękno, które nawet ludziom trudno jest zniszczyć. Majestatyczne góry, ciągną się przez całą wyspę, sprawiają że kiedy zejdziesz z asfaltowej drogi, zobaczysz zapierający dech w piersiach widok, będący niezapomnianym, a którego nie znajdziesz w innych częściach świata. Piękne czarno-białe wulkany, podgrzewane przez bagna i strumienie, wraz ze swoimi różnobarwnymi formami, przenoszą cię w świat, gdzie zapominasz o dniu codziennym i nie chcesz z niego powracać do swojej rzeczywistości.
Spotkasz tu ludzi, będących po trochu Europejczykami, po trochu mając mentalność Amerykanów, ale też starających się odnaleźć swoją własną tożsamość. Świat w którym my żyjemy czasem jest nich daleki i inny. Tutaj chodzisz do sklepu, restauracji, czy jeździsz samochodem na bosaka. Nie dbasz o ubiór i facet pijący piwo, stojący przy barze w gumiakach, w których przed chwilą chodził po farmie, to nic nadzwyczajnego.
Tutaj jesteś dumny z tego co robisz, czym się zajmujesz. Mówisz ludziom dzień dobry, i pomagasz, jak są w potrzebie. Bo w kraju gdzie odległości są znaczące, każdy każdemu przyjacielem, bo nigdy nie wiesz, kiedy i ty sam będziesz potrzebował pomocy.
Dotarliśmy na sam kraniec świata. Za Invercargill, dalej już tylko biegun południowy, a daleko na wschodzie Chile i Horn. Samo miasto, zdaje się być miejscem na krańcu świata. Ludzie tutaj nigdzie się nie spieszą. Spokojnie oddają się codziennym obowiązkom, snując się pomiędzy różnymi bardziej lub mniej dziwnymi posągami, płaskorzeźbami, malowidłami, które nadają specyficznego kolorytu aglomeracji. Bez nich byłoby ono dokładnie takie samo, jak cała reszta nowozelandzkich miast. Niska zabudowa, kolorowe witryny sklepów, poprzedzielane restauracjami, serwującymi smaki z każdej strony świata. A tak, ma ono swój charakter, będący wyrazem tego co każdy tutaj chce pokazać, zaprezentować, z czego jest dumny.
My udajemy się teraz na zachód, na Tasmanie. Po przeszło 4 tygodniach w podróży, nasz 3 osobowy zespół dzieli się. Gosia S, tak jak planowała, wraca do Polski, z wielkim bagażem wrażeń. Przed nią jeszcze wiele godzin w drodze do kraju, ale już bez roweru, który zostaje w Invercargill, oddany do wypożyczalni. Też sprawował się dzielnie i chyba po raz pierwszy przebył taką drogę
My zaś pakujemy swoje rowery i ruszamy dalej. Opuszczamy zachodzące jesienią południe wyspy, by wylądować za kilak godzin w gorącym Hobart, słynącym ze znanych regat Sydney – Hobart. Stąd też ruszymy dalej na północ. Przez okna samolotu jeszcze ostatnie spojrzenie na Alpy Południowe i powoli zachodzące obłokami zachodnie wybrzeże.Z każdym kilometrem przesuwamy się coraz bardziej na południe, i zarówno temperatury spadają, ale też każdego dnia pada. Na szczęście dla nas, tylko w nocy, a poranek, oraz reszta dnia jest już sucha. Trzeba tylko codziennie suszyć w ciągu dnia namioty, w ciepłym południowym słońcu. To już nie te ciepłe noce, jakie mieliśmy na północy. Teraz albo zawijasz się dokładnie w śpiworze albo zakładasz czapkę, i skarpety, by przetrzymać noc, i dotrwać do rana.
4:30 rano, budziki rozdzwaniają się w kieszeniach namiotów, a my musimy wydostać się z naszych kokonów, i śpiworów, by zdążyć na 6:30, na nasz prom, który zabierze nas do Doubtful Sound wspaniałego fiordu Na szczęście rzadko uczęszczanego przez turystów, gdyż wszyscy jeżdżą do Milford Sound, by zobaczyć ten najsłynniejszy nowozelandzki.
Jeszcze wczoraj, kiedy dotarliśmy do Manapouri, z początku okazało się iż nie ma już miejsc na statkach, na rejs o 9. Dopiero w ostatniej, największej tutejszej firmie organizującej rejsy, zaproponowali nam rejs o 7 rano, bez możliwości odwiedzenia elektrowni wodnej. Nie zmartwiliśmy się zbytnio, bo nie dość, że wcześniej skończymy rejs, to jeszcze spokojnie będziemy mogli ujechać kilka kilometrów w stronę Invercargill, co jest nam bardzo na rękę. Jedynie ta ranna pobudka, ale pani zapewniła nas, że na pokładzie mamy nieograniczony dostęp do kawy.
I rzeczywiście, kawa jest, do tego w dużych kubkach w ilości pozwalającej kofeiną pobudzić nas, lekko zaspanych, kiedy nasz statek przemierza ciemno granatowe jezioro Manapouri, odbijające mleczną mgłę wiszącą pomiędzy górami.
Milionami lat rzeźbione przez lodowce, wnikały coraz głębiej i głębiej, co rusz będąc zalewanymi przez wody mórz i oceanów. Dzisiaj są prawie niedostępne dla ludzi. Tylko kilka ścieżek wiedzie przez ten region, a dostać można się tutaj zaledwie dwoma droga od lądu, lub też od strony morza Tasmana, i oczywiście jeszcze nad nimi.
Wciskająca się pomiędzy góry woda morska, nie miesza się ze słodką wodą wtłaczaną przez tysiące wodospadów, spływających z wysokich gór zatrzymujących prawie każda chmurę próbującą przedostać się nad tą krainą. Do tego jeszcze wilgotny bujny las, sam oddaje tumany pary wodnej, unoszącej się każdego ranka, jak tylko słońce zacznie ogrzewać strome górskie zbocza. Głęboki na prawie pół kilometra fiord, ma dwie warstwy wody, ciepłą słoną unoszącą się na powierzchni, oraz zimną górską, opadająca na dno.
Magiczny świat, zasnutych zielonych zboczy ocierających się o błękitne lazurowe niebo, wyciąga każdego kto pod pokładem starał się jeszcze trochę zdrzemnąć. Słońce, będące tutaj reżyserem, perfekcyjnie układającym kolejne sceny porannego teatru, zaraz oświetla jedne zbocza, innym razem przysłania, by te stanowiły idealny kontrast dla poszczególnych planów, czy też aktorów.
Wygrzewające się na skałach, będących bramą do fiordu, foki leniwie spoglądają tylko na statek, z którego dziobu strzelają w ich kierunku setki obiektywów, starających się uchwycić zaspane morskie stwory.
Innym razem rozpędzony statek, nagle hamuje i zmienia kurs. Z głośników słychać przewodnika, który pobudza jeszcze tempo wychodzenia na pokład. Po naszej lewej burcie pokazały się pingwiny. Te jakże rzadkie okazy, też za bardzo nie zwracają już uwagi na statek, będący stałym elementem ich codziennego życia. Za to dla pasażerów, to nie lada atrakcja, mimo iż z wody wyłaniają się tylko małe główki, co pewien czas nurkujące, a nawet najlepsze obiektywy, nie są wstanie dobrze złapać w klatkę, te niewielkie morskie stwory.
Nasz przewodnik, stojący cały czas w krótkim rękawku na dziobie statku, gdzie my w polarach co czas jakiś musimy chować się do środka, by ogrzać się chodź troszkę, prawie bez przerwy opowiada różne historie, anegdoty, ciekawostki.
W drodze powrotnej, nasz statek nagle skręca w jedną z odnóg fiordu. Woda staje się gładsza, nie zmącona falami wiejącego od morza wiatru, który to też stał się bohaterem jednej z historii, o odkryciu fiordu przez James Cook-a.
Opływający dookoła nowy ląd wtedy jeszcze porucznik, wycofał się ze spokojnej wody nowo odkrytego fiordu, pomimo wielkiego nie zadowolenia zmęczonej załogi. Wiatr w fiordzie praktycznie nie zmienia się, a same wiatry na zachodnim brzegu wyspy, wieją przeważnie z zachodu, dając idealny wiatr dla statków. Jednak wypłynięcie staje się wtedy już o wiele cięższe, szczególnie dla dużych rejowych statków. Wpływać można w kilka godzin, a wypływać z ciasnego fiordu nawet i miesiąc.
Cook w czasie wycofał się i popłynął dalej na południe, odkrywając kolejne fiordy, i obierając kurs dalej na południe, gdzie po opuszczeniu wybrzeża Nowej Zelandii, starał się znaleźć jeszcze jeden ląd. Uznając, iż dalej już nic niema, powrócił na wschodnie wybrzeże nowej ziemi.
Nasza odnoga powoli staje się coraz spokojniejsza. Wyglądające jak zielone babki, góry z jednej strony otwierają kolejne zatoczki, z drugiej zamykają za nami swoje zielone wysokie wrota. Wiatr wysoko nad naszymi głowami, nie zanurza się w te rejony. W tym też momencie stajemy przed dwoma światami, będącymi dokładnym swoim odbiciem. Jedyne co powoduje iż jesteś wstanie rozróżnić, który jest prawdziwy a który nie to że wiesz gdzie jest góra, a gdzie dół. Gdybyś stanął na rękach, mógłbyś zatracić ten punkt odniesienia i zgubić się w lustrzanych pejzażach.
W tym też momencie, statek wyłącza swoje silniki. Zapada głucha cisza. Brak ciągłe warkotu silnika, do którego już przyzwyczailiśmy się, sprawia iż masz wrażenie że nagle ktoś wyłączył głos w twoim telewizorze. Tak dryfujemy przez kilka minut. Nikt też nie odzywa się, starając się wsłuchać w ciszę. Po chwili nieliczne ptaki burzą ten stan, jednak nie w takim stopniu jakby można było się spodziewać. Głucha cisza cały czas przeważa, a tylko raz na czas jakiś słychać krótką melodię ptasiego śpiewu.
Dzień powoli rozpędza się, a mleczne obłoki znikają, przez co kraina staje się mniej tajemnicza, ale też malownicza. Powoli przysypiający pasażerowie, w tym i my, budzą się na widok, wyskakujących z wody delfinów. Duże, błękitne, o lśniącej skórze, wyskakują wysoko ponad lustro wody. Nie dość, że lot jest o wiele wyższy od zazwyczaj spotykanych delfinów, to do tego wszystkiego jeszcze te morskie ssaki, zaczynają kręcić piruety. Całe stado bawiące tymi skokami, przemyka kilkadziesiąt metrów od naszej prawej burty, powoli jednak znikając w zatoce, z której przed chwilą wypłynęliśmy.
Powoli wracamy nad jezioro Manapouri, zatrzymujemy się jeszcze na chwilę na przełęczy i minutą ciszy, wraz z innymi pasażerami autobusu wiozącego nas do portu nad jeziorem, oddajemy cześć tym, którzy dokładnie rok temu 22 stycznia 2011 roku, zginęli w Christchurch w wielkim trzęsieniu ziemi.
Wspaniały Doubtful Sound znika pomiędzy górami, pozostawiając niezapomniane wrażenie. Nikt z nas nie żałuje teraz tego, iż nie zdecydowaliśmy się jednak na obranie drogi na Milford Sound. Niesamowita przestrzeń, wspaniałe góry, mgły unoszące się nad zboczami, oraz tutejsza fauna, zrekompensowały nam nawet poranną pobudkę. I zdecydowanie, warto było wstać tak rano, bo wybranie późniejszego rejsu, te kilka godzin różnicy, nie dałyby już takiego efektu, który pozostanie na długo w naszej pamięci.
Droga do Invercargill z Manapouri, to już nasze ostatnie kilometry na wyspie. Jednak Nowa Zelandia, tak łatwo nie daje nam dotrzeć do celu naszej drogi. Silny południowy wiatr skutecznie spowalnia nasze tempo, studząc nasz zapał, iż jeszcze dzisiejszego dnia ujedziemy kilkadziesiąt kilometrów zbliżając się do południowego wybrzeża.
Na zupełnym pustkowiu, zmęczeni, niewyspani, widząc czekający nas podjazd, oraz chmury otulające szczyt góry na która mamy wjechać, zatrzymujemy się na farmie, będącej jednocześnie hostelem dla młodzieży. Rozstawiamy namioty i korzystając z dużej ilości czasu, oddajemy się błogiemu nic nie robieniu. Nikomu z nas nie chce się wychodzić na zewnątrz, gdzie stoją szargane wiatrem namioty. Do tego znowu zaczyna padać deszcz, a noc zapowiada się chłodna. Zdaje się, że jesień powoli wkracza.