Pod patronatem Klubu Podróżników Śródziemie
TransOceania eXpedition 2012 to wyprawa rowerowa rozpoczynająca się na północy Nowej Zelandii, a kończąca na północy Australii.
Wyprawa rozpoczęłą się w lutym i zakończy w kwietniu 2012 roku. W czasie przemierzania tych dwóch krajów podróżnicy pokonają ponad 6000 km.
Planowana trasa:
1. Nowa Zelandia - z północy na południe, przez dwie wysypy i dwie strefy czasowe - w sumie 1500 km.
2. Tasmania - ze wschodu na zachód, szukając diabła tasmańskiego - 500 km.
3. Australia - z południa na północ Australii przez trzy strefy klimatyczne
i dwie strefy czasowe, - przeszło 4 000 km w tym Outback, czyli 1200 km przez pustynię.
"W czasie tej podróży będziemy poszukiwać małego nielota Kiwi, legendarnego diabła Tasmańskiego, oraz kangurów na dalekich bezdrożach Australii... Przełamiemy swoje bariery i osiągniemy to co wydaje się dla większości z nas nieosiągalne!"
TransOceania eXpedition 2012 to wyprawa rowerowa rozpoczynająca się na północy Nowej Zelandii, a kończąca na północy Australii.
Wyprawa rozpoczęłą się w lutym i zakończy w kwietniu 2012 roku. W czasie przemierzania tych dwóch krajów podróżnicy pokonają ponad 6000 km.
Planowana trasa:
1. Nowa Zelandia - z północy na południe, przez dwie wysypy i dwie strefy czasowe - w sumie 1500 km.
2. Tasmania - ze wschodu na zachód, szukając diabła tasmańskiego - 500 km.
3. Australia - z południa na północ Australii przez trzy strefy klimatyczne
i dwie strefy czasowe, - przeszło 4 000 km w tym Outback, czyli 1200 km przez pustynię.
Relacja z kolejnego etapu podróży:
Równoleżnik 42'S
Zjeżdżając z głównej drogi, do końca nie wiemy co nas czeka. Szuter ciągnie się przed nami, kładąc się na kolejnych wzgórzach i pagórkach. Na prawo od drogi, widać tylko migoczące refleksy pofalowanego wiatrem morza. Z czasem jednak i morze ginie gdzieś za drzewami tworzącymi nad drogą bujny zielony żywopłot, sięgający czasem i zdawałoby się, że dziesięciopiętrowego budynku. Zbity, bujny, tylko kilka metrów nad drogą odsłania strzeliste pnie eukaliptusowych drzew.
Dawno już nie jechaliśmy taką drogą. Poranna wilgoć zdążyła już odparować, a pył spod ciężkich górskich kół, wzbija się i osiada na sakwach. Rzadko też, ktokolwiek nas mija. A jak już mija, to albo trąbi albo zatrzymuje się i z otwartego okna krzyczy, starając się chyba nas zmotywować do dalszej drogi, czy też gratulować nam odwagi. W zasadzie nie wiemy dlaczego, bo sama droga jakoś straszna nie jest. Nawet podjazdy da się spokojnie forsować.
Gdzieś daleko za ostatnimi farmami, głęboko w lesie pokazał się mały zjazd, ze stolikami, wiatą i miejscem do gotowania. Jest nawet i bieżąca woda. Dzisiaj to miejsce gdzie można udać się na spacer w głąb, jak się okazuje 200 letniego lasu. A kiedyś było to miejsce gdzie wycinano wielkie drzewa, które następnie transportowano niewielką kolejką na wybrzeże. Dokładnie tą samą, której stare elementy widzieliśmy w fabryce czekolady. Zachował się też stary pień, wznoszący się na dobre trzy metry w górę, a którego obwód to nawet i trudno oceni, bo ze cztery osoby musiałby go obejmować swoimi ramionami.
Leżąc na ławce, po skonsumowaniu kilku kanapek i wypiciu przedpołudniowej kawy, pierwsze co zauważasz, to tętniący życiem las. Co rusza ptak zagwiżdże, to przeleci obok chowając się, wydawałoby się w niedostępnych i niemożliwych do przejścia krzakach. A to inna kępa liści zostanie poruszano, przez kolejnego małego latającego jak strzała tubylca. Do tego wszystkiego zapach. Zapach eukaliptusowego lasu. Jest tak intensywny, że nie sposób nie zwrócić na niego uwagi. Każdy jeden wdech to partia wdzierającej się tak charakterystycznej woni, która aż się delektujesz, i starasz złapać jej jak najwięcej, wypełniając po same brzegi płuca. Aż nie chcesz się ruszać i jechać dalej. Można tu zostać i delektować się tym deszczowym buszem.
I chyba powinniśmy tak byli zostać. Droga z niewinnej, czasem tylko pagórkowatej, zamieniła się w paskudny, wyłożony wielkimi kamieniami podjazd. Żar leje się z nieba, a tutaj taka męka. Żeby było ciekawiej to mogliśmy kilka kilometrów wcześniej skręcić nad brzeg. Jednak kiedy i na mapie i w przewodniku Lonely Planet, zaznaczony jest wspaniały, zapierający dech w piersiach widok na wyspę Maria, to koniecznie trzeba tam jechać. Przecież nie można ominąć tak zachwalanej atrakcji.
I proszę, dojechaliśmy do rozjazdu, gdzie na tabliczce zaraz przy stromym podjeździe widnieje napis – Lookout 2km. Jeszcze dwa kilometry w bok pod górę, to już za dużo jak dla nas. Stąd też ładny widok, a i tak w południowym ostrym słońcu wyspa rozmywa się i na horyzoncie widać tylko wielki ciemny postrzępiony szarawo-zielony kontur wyspy. Jedynym pocieszeniem tego, iż pojechaliśmy tą drogą, a nie skręciliśmy na wybrzeże, jest to że jeszcze przed podjazdem, na drodze siedział przyczajony mały kangur. Z początku, nie widział nas, kiedy jednak zbliżyliśmy się, spojrzał się na nas i zniknął w przydrożnych krzakach.
Zjazd z wzniesienia do Orford, jest chyba jeszcze gorszy. Stromy, z wielkimi kamieniami, i od razu przypomina nam się nasza przeprawa przed Nelson. O której chcieliśmy zapomnieć.
Na szczęście w Orford, lądujemy na plaży, leżącej nad niewielką zatoczką. Zbliża się pora obiadu, ale my jedyne o czym marzymy, to odstawić rowery i położyć się na ciepłym jasnym piasku. Zapomnieć o ostatnich kilometrach i nabrać sił, na kolejne kilometry.
Teraz już na szczęście po równym asfalcie do Little Swanport. Tam znajdziemy gdzieś nocleg nad zatoką. Jakaż to odmiana tak jechać bez wielkich podjazdów, bez szutru, z wiatrem w plecy. Sama rozkosz.
Little Swanport, a dokładniej sama zatoka okazuje się być wielkim rozlewiskiem, gdzie trudno cokolwiek znaleźć. Kilka kilometrów dalej jest niewielka mieścina bardziej nad morzem, może tam znajdziemy coś u miejscowych.
Droga odchodzi od głównego asfaltu, lekko się wznosi by po chwili już szutrem opaść w stronę morza. Dookoła farmy, i dacze. Gdzieś po lewej wielka plantacja oliwek, dalej droga biegnąc nad brzeg. A tam skarpa, wysoka trawa, kilka drzew, niewielkie ruiny, wiatr urywający głowę.
- Dobry wieczór – zaczynamy, po tym jak wtargnęliśmy na czyjąś posesję położoną kilkanaście metrów od samej skarpy. – Szukamy miejsca do postawienia dwóch namiotów i czy byłaby taka możliwość by postawić je u Pani.
- Niestety nie. Nie mamy tutaj żądnego zaplecza. Ale ludzie zwykle stawiają namioty zaraz nad rzeką, przy rampie dla motorówek. To jest zaraz tutaj, za zakrętem. – odpowiedziała starsza Pani, która wyraźnie oderwaliśmy od jakiejś czynności, a która za bardzo nie ma ochoty na nieznajomych gości.
Właściciel posesji obok, gdzie jest gaj oliwny też nas tam kieruje. I zdaje się, że nie ma co tutaj liczyć na nocleg na czyjejś posesji. Trzeba rozstawiać się, byle nie w wysokiej trawie. Do rampy dla motorówek też nie chcemy jechać, a zaraz nad skarpą, zaraz przy ruinach dawnej fabryki soli, jest kawałek płaskiego terenu, nawet z przystrzyżoną trawą. Nie ma co dalej zastanawiać się. Stawiamy namioty.
Wiatr i fale, przygrywają nam do obiadokolacji, a rozciągający się stąd piękny widok na drugą stronę zatoki i Freycinet National Park, w pełni rekompensuje dzisiejsze zmagania.
Pogoda wyraźnie nas chce sprawdzić. Jeszcze kilka dni temu były tutaj upały, a teraz nie dość, że z południa wieje silny zimny wiatr, to szare ciężki chmury zasnuwają całe niebo. Co sprawia, że siedząc na plaży jedyne na co masz ochotę to schować się gdzieś w małej kawiarence, a takich tu też na drodze nie ma. Dopiero za Swansea, zaraz przy drodze niewielki kierunkowskaz – WineYard. A co trochę przyjemności należy zakosztować.
Na niewielkim pagórku, stoi biały dom. Weranda, kilka ławek na niej, a w środku bar, sofy i widok na staw, za który rozciągają się idealnie równo poustawiane krzaki winogron.
Widok ten dopełnia różowy Milton Pinot. Schłodzony, aromatyczny, w delikatnym kieliszku z charakterystycznym emblematem, gdzie duże M, przekreślone jest cienką linią, symbolizującą właśnie 42 południk, na którym znajduje się winnica.
Pudła, pudełka, całe blaty zastawione pełnymi butelkami przygotowanymi albo do wysyłki albo do spożycia, przez co chwile odwiedzających miejsce koneserów, testujących każdy jeden rodzaj. I czego więcej chcieć od życia.? Mała winnica, zaraz obok rozlewnia, stojąca niedaleko baru maszyna do nalepiania naklejek na butelki, w zupełności wystarczają by spokojnie żyć i to w jakich okolicznościach przyrody.
Deszcz i burza jakie przeszły zaraz przed zakrętem do zatoki Wineglass, nieomal spowodowały, że chcieliśmy już zrezygnować z jechania do parku, bo w końcu co to za przyjemność oglądania zatoki w deszczu. Na szczęście, twarda decyzja iż ryzykujemy i w nagrodę, kilka chwil później nie dość, że wyszło słońce to jeszcze siedzimy w na farmie, gdzie serwują owoce morza. Co tylko możesz sobie zamarzyć. Małże, krewetki, ośmiornice, wędzony łosoś, ostrygi, na najróżniejsze sposoby podawane na niewielkich plastikowych talerzach w muszlach, muszelkach, na zimno, na ciepło, z serem Bree, i świeżą bułką. Są jak nagroda za dobrą decyzje, i są też przedsmakiem tego co nas ma czekać. A przynajmniej na to właśnie liczymy.
Z samego rana, zwijamy się i zostawiając rowery z bagażami na specjalnym parkingu właśnie dla rowerów, ruszamy niewielką ścieżką pod górę w stronę Wineglass Bay. Żadnych strażników, i tylko niewielkie kangury wallaby czatują zaraz koło Ciebie, by skorzystać z okazji i a nóż może coś uda się albo dostać od jakiegoś turysty, a może ktoś coś zostawi i wtedy będzie można skorzystać z okazji.
Na każdym rogu jednak są tabliczki, gdzie widnieje wielki napis, by nie dokarmiać dzikich zwierząt pozostawiając je nadal dzikimi. My niestety, w nocy dokarmiliśmy jednego z oposów, który zabuszował w jednej z torebek leżących pod tropikiem mojego namiotu. Prócz torebek z kawą, sam nie zauważyłem że są tam jeszcze daktyle. Mały łasych idealnie zwęszył je i nad ranem wkradł się i opędzlował całą otwartą torebkę. Czaił się już od wieczora, kiedy to schowaliśmy się w namiotach przed wiatrem. I wpierw wdrapał się na drewnianą poręcz do której były przyczepione rowery na których stały nasze menażki, i wisiały śmieci. Wtedy jednak odgoniliśmy go, ale mocno wiejący wiatr spowodował, że nie dało się już usłyszeć kiedy wkradł się pod tropik. Nawet przewrócił stojący tam palnik, ale byłem święcie przekonany, że to właśnie wiatr był autorek tego huku, i niestety małe słodkości zasiliły już nie nasze baterie.
Ścieżka, z niezliczoną ilością schodków, pnie się do góry, a po jej bokach leżą porozrzucane wielkie głazy. Całość krajobrazu wygląda jak wielki plac zabaw dla wielkich kamiennych stworów niczym z Niekończącej się opowieści. Porozrzucane kamienne czerwono rudawe klocki, leża to tu to tam, bez większego ładu i składu. Tworząc piękne formy, z których wyrastają gdzie nie gdzie niewielkie kępy trawy, krzewów czy też pałeczki małych mogłoby się wydawać drzew.
Po około 20 minutach dochodzimy do niewielkiego skrzyżowania ścieżek. Taras widokowy w lewo, do zatoki w prawo. Do tarasu minut dwie, nad zatokę w dwie strony półtorej godziny. Pogoda nadal nas nie rozpieszcza i nie wiadomo czy warto schodzić na dół. Dla tego skręcamy pierw w lewo.
Błękitna zatoka w kształcie półksiężyca, z białą krawędzią oddzielającą błękit od zieleni, a całość otoczona pagórkami. Gdzieś daleko widać niewielkie małe punkciki ludzi, zmierzających w drugi koniec zatoki, która rzeczywiście wygląda jak kieliszek wina. Jednak co by nie powiedzieć ani ono czerwone, a ni białe. Nazwa wzięła się jednak z zupełnie innej historii.
Płytka zatoka, była idealnym miejsce, gdzie zaganiano wieloryby. Otoczone z trzech stron brzegami zatoki, mając za sobą wielorybników nie były wstanie uciec. I tutaj kończyły swój żywot, kiedy dziesiątki harpunów wbijały się ich wielkie, masywne ciała, barwiąc wodę w zatoce na czerwono. Czerwień wody i biała krawędź plaży sprawiały, że całość rzeczywiście przypominała kieliszek czerwonego wina.
Wejście tutaj zajęło nam mniej niż było na drogowskazie, a godzina jeszcze młoda, to może jednak zejdziemy na plażę? Po dłużącej się drodze, dochodzimy do szumiącego kielicha.
Największą atrakcją dla wszystkich jest mały, siedzący dokładnie przy wyjściu ścieżki, kangur. Każdy obowiązkowo robi sobie z nim zdjęcie, a ten pozuje do każdego z nich, oczywiście czekając na słodką zapłatę.
Fale z jednej strony rozbijają się o piaszczysty brzeg, zalewając sporą jego część, oraz o postrzępione brązowe skały, z gruba na około metr pomarańczową kreską ciągnącą się dokładnie na tej samej wysokości, przez całą długość sąsiadujących z morzem skał. I mogłoby się zdawać, że to pozostałość po dawnych dniach wielorybników, pozostawiła na skałach ślad dawnych czasów.
Małe kangury towarzyszą nam cały czas. Kilka kilometrów na północ od Wineglass Bay, leży Friendly bay, gdzie znajdujemy wyśmienite miejsce na obiad. Stawiamy rowery na plaży, i zasiadamy w zacisznym miejscu, rozkoszując się zarówno ciepłym słońcem, ale i widokiem, gdzie już tylko nieliczni docierają, omijając ten kawałek parku narodowego. Małe wallaby, zaraz po tym jak tylko otworzyliśmy sakwy, pojawiają się i podjadając małe, soczyste listki plażowych krzewów czekają, aż może coś dostaną od nas.