Mongolia


Mongolia

Prawdę mówiąc nie spodziewałem się, że w rok po Karelii znów przekroczę granicę Federacji Rosyjskiej... Tym razem rzuciło mnie daleko... Zdecydowałem się modną ostatnio Mongolię - kraj nie tylko stepów :-)
Trzy tygodnie spędzone w górach, nad jeziorami, w stepie i w stolicy przyniosły mi dużo wrażeń i satysfakcji... Znaczną część trampingu zajął nam dojazd - podróż pociągiem transsyberyjskim to niezapomniane przeżycia.
Kraków-Brześć
wtorek-środa, 29-30. VI 2004
-No, co chciałeś mi powiedzieć? - Grzegorz popatrzył na mnie uważnie.
-...
-Patrzyłeś na mnie tak, jakbyś chciał mi coś powiedzieć...
-Hm... No... Cieszę się, że tu jestem - uśmiechnąłem się.
Tak! Patrząc na rozłożonych ludzi w płackartnym wagonie pociągu ruszającego z Brześcia po raz pierwszy od wyjścia z domu poczułem autentyczną radość. Jedziemy do Mongolii, mamy wizy i bilety do Ułan Ude!
Krótki deszcz w Brześciu nie zdołał zmyć powłoki krakowskiego stresu - zbyt mała widać odległość dzieli mnie od przykrych spraw domowych i związanych z pracą. Może, gdy wsiądziemy do pociągu transsyberyjskiego zapomnę o nich, może stanie się tak dopiero "w stepie szerokim"...? Te krakowskie wydarzenia, tak nasilające się ostatnio, sprawiły, że z dość małym zaangażowaniem emocjonalnym przygotowywałem się do tych wakacji.
Do wyboru miałem wymarzoną od dawna Syberię, Mongolię i niezrealizowane w zeszłym roku Bałkany. Niestety sytuacja wokół Iraku i Afganistanu pogorszyła się od zeszłego roku i plany wyjazdu do Iranu czy Pakistanu kolejny raz musiały ulec przesunięciu. Ostatecznie pozostała Mongolia. Grzegorz, którego poznałem w sieci, był w zeszłym roku nad Bajkałem, tym razem postanowił pojechać "ciut" dalej - a ja wraz z nim :-)
Głównym problemem logistycznym były wizy: mongolska i rosyjska tranzytowa oraz zakup biletów na pociąg (i tym razem nie zdecydowałem się na samolot). Załatwianie formalności wizowych poszło nadspodziewanie łatwo. Kaśka z Warszawy zebrała kilka paszportów od chętnych na wyjazd do Mongolii (grupa warszawsko-bydgosko-sosnowiecka i my) i uzyskała zniżkę dla grupy (koszt wizy 30+7$). W krakowskim konsulacie Federacji Rosyjskiej na podstawie wizy mongolskiej dostaliśmy bez problemów (tj. bez biletów do kraju docelowego) dwukrotną wizę tranzytową - niestety na ściśle określony 7-dniowy okres na przejazd "tam" i "z powrotem". Pozostawała tylko jedna niewiadoma, czy uda się nam kupić bilety płackartnyje na transsib w Brześciu, czy też dopiero w Moskwie?
Brześć. Mamy kilka godzin czasu, bety trafiają do przechowalni bagażu (2.800 BYR), my idziemy się przejść.
Znajome ulice. Urozmaiceniem spaceru są mniej lub bardziej intensywne opady deszczu - jest więc okazja do przetestowania nowej kurtki Alviki. W poszukiwaniu internetu docieramy do budynku poczty. Teraz czas na obiad przy głównej promenadzie ("Krez"). Wcinamy trochę twardy stek i oglądamy miejscowe piękności.
Dziwne. Za każdym razem, gdy wychodzimy na zewnątrz zaczyna bardziej padać. Grzegorz mruczy, że to przez niego, że gdziekolwiek jedzie to pada. Nie wierzę... W rzedniejącym deszczu wracamy do poczekalni. Tu spotykamy kolejny raz grupę SKKB (Warszawa) wybierających się na Kamczatkę. Samolot Moskwa-Pietropawłowsk Kamczacki kosztuje ponoć 1600 zł. Jutro już będą na miejscu. Takim to dobrze!
W poczekalni przysiada się do nas sympatyczny staruszek.
-Wszyscy pouciekali do miast, wszyscy - mówi przedwojenną polszczyzną - Ja mam rentę. Byłem w Warszawie; Warszawa bardzo zniszczona, bardzo.
-Może wybierze się pan na grób ojców do Polski? - pyta Grzegorz.
-O, w Polsce pociągi drogie, tu mam za darmo, a tam drogo! - dziadek się zamyśla - Wszyscy pouciekali do miasta, wszyscy, panie. A tam taki hałas, wolę swoją wieś...
Grzegorz daje mi swą lustrzankę, robię im zdjęcie.
Pociąg mamy o 18.50, w Moskwie będziemy o 10.37. Jest dobrze.


Moskwa
czwartek, 1. VII 2004


Szybkim krokiem opuszczamy Dworzec Białoruski, szukamy kantoru (29.1RUB/1USD). Nigdzie nie chcą dać bumagi z potwierdzeniem wymiany, ponoć nie jest już potrzebna. Dworzec Jarosławski. Bety w przechowalni bagażu (35 RUB), przed nami niecałe 4h czasu wolnego. Grzegorz najchętniej by przesiedział w jakimś kąciku - ma uraz po zeszłorocznej przygodzie, kiedy właśnie tu zdybali go milicjanci żądający migracjonnoj karty (40$). Zachęcam go do zwiedzenia Arbatu a następnie Kremla.
W chwilę później jesteśmy na poznanym w zeszłym roku Arbacie. W godzinach południowych nie jest aż tak zatłoczony, ale artyści i różni magicy zabawiają spacerowiczów. Stąd dwa kroki pod kremlowski mur. Tu już czuję się jak w domu - oprowadzam Grzegorza po Placu Maneżowym, zaglądamy na Plac Czerwony i na galeryjki GUM-u. Grzegorz wygląda na usatysfakcjonowanego.
Ostatnie zakupy przed odjazdem: placki chlebowe i woda mineralna, i idziemy na peron. Pojedziemy w pierwszym wagonie za lokomotywą, Grzegorz ma wątpliwości, czy babuszki będą biegać tak daleko. Ja natomiast martwię się nieotwieralnym oknem. Ściągnięta prowadnica groźnie patrzy i każe mocno pociągnąć. Fakt - da się otworzyć ;-) Niestety, nasze miejsca - górne półki - nie są zbyt atrakcyjne - tuż przy wychodku za skrzypiącymi drzwiami. Ciężko będzie to przeżyć. W ostatnim momencie przypominam sobie o braku szczoteczki do zębów - sprint wzdłuż kilometrowego pociągu. Później roztrącam jakichś milicjantów próbujących mnie zatrzymać i wskakuję do odjeżdżającego pociągu. Uff...
Dolne miejsca zajmuje staruszka jadąca do Mariańska i Rosjanin mieszkający na Ukrainie. Zamieniamy po kilkanaście zdań. Hm, liczyłem na rozmowniejsze towarzystwo. Zobaczymy, co będzie dalej :) W wagonie większość pasażerów to ludzie w średnim wieku, trochę dzieci. Jesteśmy jedynymi Polakami w okolicy.
Mimo, że jedziemy pociągiem numer 340, a zatem pasażerskim, to przystanki są chyba równie rzadko rozmieszczone jak w pociągu pospiesznym. Zdaje się są tylko nieco dłuższe. W Ułan Ude będziemy dokładnie po czterech dobach. 96 długich godzin. Nasz sąsiad mówi, że pierwszy dzień to rozrywka, drugi - nuda, trzeci - męczarnia, a w czwarty można zwariować... Hm! Aśka z Bydgoszczy, która również wybiera się do Mongolii, jest gdzieś teraz 10 kilometrów ponad nami: dziś miała lecieć do Irkucka... Czasem zastanawiam się, czy nie trzeba było jechać z tamtą grupą - zobaczą dodatkowo Bajkał i góry Chamar Daban...
"Nasza" babcia niewiele się rusza, nie wstaje, nie wychodzi na przystankach na peron. Przynajmniej nie musimy się martwić o rzeczy pozostawione na półkach. Sąsiad jest zorganizowany, ma wszystko, co niezbędne w podróży. Często wychodzi na papierosa do pomieszczenia między wagonami. Oboje na szczęście nie robią problemu z siedzeniem na ich dolnych ławkach. Gorzej ma chłopak z miejsca pod oknem po drugiej stronie korytarza. Dolna półka jest okupowana przez kaszalota, a nawet później, gdy kobieta wysiądzie Tiumeniu, jej miejsce zajmie inny, równie potężny kaszalot. Śmiejemy się, że Rosjanie mają super-zorganizowany system komputerowy rozdysponowujący płackartnyje miesta odpowiednio do możliwości pasażerów. Chłopak jedzie do Angarska, jest elegancko ubrany, lecz małomówny. Czasem zapali kadzidełko. Czyżby mu coś śmierdziało?
Babuszki rzeczywiście wyczekują na dworcach. Niosą swoje naręczne stragany, pchają wózki z rozłożonymi wiktuałami. "Kartoszka goriaczaja!", "Chołodnoje piwo!". Bliny, pierożki z kapustą, z mięsem, "Kto chocziet?" Wciąż nie mam przekonania do takiego odżywiania się, poprzestaję na pierożkach za 5 rubli. Da się zjeść, choć są już trochę przestygnięte. Trzeba powiedzieć, że coraz częściej widzi się na stacjach gotowe produkty - wcale nie domowego wyrobu. W dodatku nie zawsze można liczyć na pełny asortyment jedzeniowy u babuszek: na jednej stacji są ryby, gdzie indziej głównie pierogi... Kręcę głową. Ja w każdym razie inaczej bym to zorganizował. Profesjonalne wózki z podgrzewaczami, jednorazowe tacki, cała ekipa - bo przecież miałbym sieć sprzedaży - w jednakowych uniformach z emblematem "Kornelowe bystroje jeło". Rozmarzam się.
 
Kirow-Perm-Świerdłowsk
piątek, 2. VII 2004
Pewnie ciekawią was widoki za oknem. Na razie bezkresna zieleń: równiny pokryte lasem liściastym lub mieszanym, podmokłe łąki, brzozowe zagajniki. Nizina Wschodnioeuropejska. Setki tysięcy kilometrów kwadratowych. Z okien pociągu mknącego ku Uralowi przestrzeń wygląda na nietkniętą przez człowieka. Z rzadka trafiają się posiołki, wyjątkowo zagon z kartoszką.
Rosjanka z Ukrainy rozmawia z Grzegorzem. Świetnie im idzie. Kobieta pyta o szczegóły naszego wspólnego putieszestwowania.
- Tak to mój drug - tłumaczy jej Grzesiek - No, Piotrze, myślę, że mogę tak o tobie powiedzieć.
- Bolszoje spasiba - mówię a Grzegorz dodaje:
- Kogda my budiem w Mongolii to my budiem familia!
Śmiejemy się.
Na większych stacjach zmieniamy lokomotywy - dwa razy dziennie. Nie wiem, z czego to wynika - czy grzeje się nadmiernie, czy po prostu rejonizacja? - kraj wszak wielki: lokomotywę można by zgubić. Ta "nasza" to najczęściej czeska tesla o szczytowej mocy 4200kW i wadze 155 ton. Z uśmiechem odczytuję datę produkcji: 1963... Mój rocznik! Mimo, że tak często zmieniamy konie ;-) opóźnienie naszego pociągu narasta w Permie do ok. 2 godzin. Ural przejedziemy więc nocą i nie zobaczymy słupa rozdzielającego Europę od Azji (1777 kilometr od Moskwy). Grzegorz przypomina, że powinienem coś postawić z tej okazji. Pamiętam, pamiętam... Prowadnica nasza taka nieprzystępna, trudno wyczuć, czy prowadzi alkoholowy biznes.
Ostrzyłem sobie zęby na Ural, a tu masz! parę niewysokich wzgórz, krajobraz jak na Pogórzu Karpackim: łagodne stoki porośnięte lasami iglastymi, gdzieniegdzie drewniane wioski z biednymi chałupami rozdzielonymi walącymi się płotami. Podróżując pociągiem po Polsce jest na czym oko zaczepić: a to stogi siana, zabudowania, krowy na pastwisku, a to ludzie w polu, samochody czekające na przejazdach... A tu - totalna cywilizacyjna pustka. A jeśli nawet wzrok napotka na zabudowania - to wyglądają na zrujnowane i wymarłe. W dodatku żadnych pól uprawnych, tylko łąki i mokradła. Chciałbym dodać chociaż jeden sympatyczny albo optymistyczny akcent dotyczący mijanych miast. Ale, sorry, nie da się! Bida z nędzą. Szare, odrapane bloki z wielkiej płyty (wciąż ich nie ocieplają? Hm, bogaty energetycznie kraj!). Żeby choć jakaś firanka w oknie, jakiś kolorowy kwiatek na balkonie... Nic. Po ulicy jadą przedpotopowe autobusy, zdezelowane łady i moskwicze. Dużo opustoszałych hal fabrycznych z dumnymi napisami wymalowanymi kiedyś białą farbą...
W Świerdłowsku zwanym też Jekaterynburgiem wypada kolejny 20-minutowy postój.
- Alkohol u was jest? - podchodzę do sprzedawcy lodów.
- Czto? Wy choczietie kupit' alkohol? - pyta. Czyżbym wyglądał dziwnie?
- Da, wodku - Kurcze, pociąg za chwilę rusza a tu takie podchody!
- Wania!!! - krzyczy Rosjanin - bystro!
Chłopak przybiega z końca peronu, wyciąga zza pazuchy butelkę a ja 100 rubli. Wot, wokzalnaja torgowlia. Wskakuję do ruszającego pociągu. Prowadnica z sąsiedniego wagonu ostrzega: "Budiet sztraf!" Jasne, jeśli nas przyłapiecie ;-)
 
Tiumeń-Nowosybirsk-Tajga-Krasnojarsk
sobota-niedziela, 3-4 VII 2004
Za oknem tajga i tajga. Po zeszłorocznej zaprawie, kiedy to spędziłem w rosyjskich pociągach 120 godzin, ta monotonia mnie nie przeraża. Zresztą, las nie jest taki jednolity: raz są to brzozowe zagajniki i mokradła, raz bór sosnowy czy las mieszany.
Mam ze sobą Ilustrowaną Historię Powszechną, reprint wydawnictwa Gutenberga z początku XX wieku. Z przyjemnością czytam o starożytnych cywilizacjach zwłaszcza ze względu na barwne opisy pisane trącącą niekiedy myszką polszczyzną... Grzegorz dla odmiany zaopatrzył się w kilka grubych tomów fantasy.
Raz na kilka godzin przejeżdżamy przez większą rzekę. Mijamy Kamę, Iszym, Ob... Właśnie w Obie pływały te okrągłe rybki, które teraz jemy (20RUB). Sazany przed wędzeniem rozcina się wzdłuż; wyglądają później jak miedziane patelnie. Początkowo wydają mi się twarde jak podeszwa, idę jednak za przykładem Grześka i wgryzam się w smakowite kąski. Widok osoby jedzącej rybę w transsibie jest zawsze ten sam: mnóstwo paprania, plucie ościami, śmiecenie łuskami. Czujemy się Rosjanami.
Kolejna noc. Grzesiek poszedł spać (wciąż śpimy!), ja siedzę z naszym Iwanem. Chłopak opowiada mi swoją historię, z której wyłania się ciekawa i dość tajemnicza postać. Wyjechał przed laty do Moskwy, tam nauczył się pić, popadł w alkoholizm; leczył się w różnych miejscach, lecz bezskutecznie, w końcu trafił do jakiegoś ośrodka buddyjskiego. Tam pobierał nauki od pakistańskiego guru. Nauczył się na nowo odczuwać, patrzeć na świat, zmienił spojrzenie na siebie. Rzucił palenie, rzecz jasna alkohol, nie pije kawy, herbatę tylko zieloną. Dużo mówi o oddychaniu oraz czystości serca i myśli. Był niewątpliwie neofitą, słychać było w tym monologu zaangażowanie i przekonanie. Jedzie na Syberię w porządnych ciuchach, ale zupełnie bez pieniędzy. Nie stać go było nawet na kupienie pościeli czy jakiegoś jedzenia. Być może nie mówił mi całej prawdy i ten ośrodek miał charakter bardziej "odosobniony". Teraz wraca do Angarska - będzie szyć czapki z futer - to jego zawód. Nie wszystko zrozumiałem - mówił szybko i po cichu, ja na wszelki wypadek potakiwałem ze zrozumieniem, sytuacja przypominała chwilami moja rozmowę z Marokańczykiem w Erfoud. W każdym razie sympatyczny chłopak.
Nad ranem w Tajdze wsiada babuszka - zajmie miejsce naszej babci, wysiadającej za trzy godziny w Mariańsku. System komputerowy działa ;-) Póki co, obie staruszki opowiadają sobie historie swojego życia: o swoich domach, życiowych sprawach. Rozmawiają tak swobodnie, że mógłby ktoś przypuścić, że to kumoszki znające się od lat!
Mariańsk. Ściągamy z górnej półki pieczołowicie poobklejany taśmą telewizor. Wiezie go babcia aż z Kujbyszewa. Nie jest nowy, ale przyda się rodzinie na Syberii. Żegnamy się.
Okolice Krasnojarska. Dziś duży ruch w pociągu. Opuściła nas babcia w Mariańsku, przed chwilą w Aczyńsku wysiadł podróżujący z nami Rosjanin. Pojawia się kilkoro dzieci w wagonie, a także trochę skośnookich pasażerów. Tych ostatnich początkowo biorę za Mongołów, dopiero później uświadamiam sobie, że to Buriaci! Przybyszy witamy z pewną rezerwą i nieufnością: wszak to nasz wagon i myśmy jechali nim od Moskwy ;-)
Dopiero w tej części drogi zaczynamy odczuwać różnice między naszym pociągiem pasażerskim a pociągami pospiesznymi. Pomiędzy głównymi stacjami, gdzie większość pasażerów wysiada, by rozprostować kości i zrobić zakupy podczas 20-25-minutowego postoju, teraz zdarzają się krótkie, dwuminutowe przystanki w mniejszych miejscowościach. W nieznacznym stopniu wydłuża to podróż.
Za oknem również pewne urozmaicenie: po setkach kilometrów płaskich przestrzeni Niziny Zachodniosyberyjskiej, w okolicach Krasnojarska zaczynają się pagórki - to przedgórze Sajanów. Na wiele kilometrów od miasta rozciągają się osiedla z daczami. Są to raczej domki letniskowe, żadne tam wypasione domostwa do celów rekreacyjnych. Lichuteńkie to i stare. Pokryte eternitem lub papą, o najróżniejszej konstrukcji, głównie drewnianej, rzadko z pustaków. Interesującym elementem są mniej lub bardziej dekoracyjne drewniane okiennice malowane na niebiesko. Wokół tych domków niewielki ogródek, poletko z ziemniakami, zagon z kapustą lub cebulą, czasem szklarnia. To baza aprowizacyjna dla wielu gospodarstw domowych. Dopiero w okolicach Kańska pojawiają się soczyste, żółte pola rzepaku. Czyżby potężny Jenisej łagodził klimat?
W miastach - na obrzeżach - przeważają brzydkie zakłady przemysłowe, odrapane mury, powybijane szyby, składowiska rupieci wszelakich... Nie mają tu Inspekcji Pracy, czy co? W centrum nie lepiej: bloki z białej niegdyś cegły lub wielkiej płyty z pseudoozdobnymi elementami architektonicznymi. Niebieskie obramowania wokół okien wskazują, którzy mieszkańcy bloków niedawno opuścili sowchozy... A propos sowchozów i wielkiej płyty. Myślicie, że nie da się tego pogodzić ze sobą? Da! Pod Krasnojarskiem znajduje się piękny zespół parterowych czworaków - właśnie z wielkiej płyty. Przepyszne!
Irkuck-Ułan Ude
poniedziałek, 5. VII 2004
Dziś piękny dzień :-) Od rana ciepłe słoneczko wpada przez okno i zachęca do wstawania. Zbliżamy się do Irkucka. To jeszcze 300 kilometrów, ale cóż to jest w skali całej podróży! Czujemy się tak, jakbyśmy już byli na miejscu, choć tak naprawdę, najważniejsze będzie dojechać do Suche Bator.
Krajobraz niby ten sam co wczoraj - rozlegle, lekko pofałdowane przestrzenie porośnięte gdzieniegdzie puszczą jodłową lub borem liściastym. Niby ten sam - ale bezchmurne niebo nadaje nowy wymiar temu widokowi. Utrzymujące się przez kilka ostatnich dni ciężkie chmury nad tajgą sprawiały, że krajobraz był ponury i płaski. Ani jeden promyk słońca nie przedzierał się przez grubą powłokę chmur. Dziś - to co innego. Czuję się wspaniale.
Żegnamy się z Iwanem, kolejni pasażerowie zajmują miejsca. W Irkucku przez dłuższą chwilę jedziemy wzdłuż potężnej Angary. Na przeciwległym brzegu połyskują złote kopuły cerkwi przycupniętej wśród wielkopłytowych blokowisk.
Za Irkuckiem wjeżdżamy w górzysty teren - pociąg wspina się na zbocza dolin. I w końcu jest! Między odległymi górami widać pierwszy skrawek Bajkału połyskujący w słońcu. Na południe od nas jeszcze wyższe góry: to Chamar Daban - stosunkowo łatwo dostępne pasmo górskie, obiekt częstych wypadów turystycznych.
Sliudjanka. 10-minutowy postój na zakup omuli. Jedyna, niepowtarzalna okazja, by skosztować tej endemicznej ryby. Sprzedawany na peronie omul jest przyrządzany na kilka sposobów: goriaczyj (gotowany), zimnyj (wędzony), solonyj, w zimie - morożennyj. Kupujemy po jednej sztuce (10RUB). Grzegorz wcina jak prawdziwy Rosjanin - zabrał nawet sąsiadce gazetę, by zrobić sobie obrusik. Ryba jest ciepła, mało słona i trochę wodnista. Na szczęście z małą ilością ości. Obleci.
Droga wokół południowych brzegów Bajkału wiedzie początkowo kilkaset metrów powyżej jeziora - pociąg pokonuje setki zakrętów, zapuszcza się na zbocza dolin, przeciska przez wąskie tunele. Później zniżamy się do poziomu jeziora i wtedy dopiero widać jak bardzo zanieczyszczona jest woda w tej części Bajkału. Cóż - w pobliżu jest sporo przemysłowych miast, przede wszystkim Bajkalsk ze swymi zakładami przetwórstwa drewna, sporo tu miejscowości turystycznych. Tafla jeziora jest spokojna i gładka jak stół. Widać zamglone brzegi po przeciwległej stronie: są skaliste i niewątpliwie ciężko byłoby poprowadzić szlak tuż przy brzegu. Znajdujemy się wciąż w zatoce, i nie czuć tu w pełni ogromu jeziora. Tylko, gdy spojrzy się na północny wschód znika drugi brzeg - wszak oddalony jest o 600 kilometrów... Tu, gdzie jedziemy właściwie nie ma plaży: brzeg jest kamienisty, niekiedy wzmocniony betonowymi blokami. Co kilkaset metrów obozują Rosjanie: jeden-dwa namioty, smużka dymu, suszące się ryby... Na południe od nas wyłaniają się coraz potężniejsze szczyty grzbietu Chamar Daban. Zaczynam żałować, że nie pojechałem z grupą warszawsko-bydgoską - oni za kilka dni będą tutaj chodzić...
Jeszcze parę godzin i docieramy do stacji przeznaczenia - Ułan Ude. Zaczyna się od problemu: biuro sprzedające bilety międzynarodowe i rezerwujące bilety na liniach krajowych jest czynne od 8.30 do 19.00 (z przerwą 13.00-14.00). Zwykłe kasy mogą nam sprzedać jedynie bilet do Nauszek (134 RUB). Chcąc nie chcąc kupujemy. Mamy przed sobą całą noc oczekiwania na pociąg (6.55). Grzegorz idzie na zwiad w poszukiwaniu taniego noclegu: w przewodniku Bezdroży jest mowa o schronisku Stowarzyszenia Kultury Polskiej przy ul. Gagarina (1 USD). Wraca z niczym - pod wskazanym adresem jakaś rudera, drzwi zamknięte na głucho, pod podanym numerem telefonu głos mówi, że o niczym nie wie. Hm...
OK. Bety w przechowalni bagażu (znów 35 RUB), idziemy zwiedzać stolicę Republiki Buriacji. Po 15 minutach docieramy do dużego placu ze sławnym pomnikiem. Głowa Lenina jest imponująca: ma z 5 metrów wysokości, spoczywa na kilkumetrowym postumencie.
-Kto eto? - próbuję pożartować zwracając się do siedzących pod pomnikiem Rosjanek. Dziewczyny są skonsternowane.
-Lenin!
-Lenin? Nie znaju. Ja prijechał s daliekoj strany. A kto etot Lenin? Russkij kompozitor, ili kokoj to izwiestnyj pisatiel'?
-Niet. Eto kommunist!
-A on jeszcze żywiot? Niet? Dawno umier? - Dziewczyny się uśmiechają, ale są nieco spłoszone. To jakiś podejrzany człowiek, który nie zna wodza!
Żegnają się; my idziemy pod budynek Opery ozdobiony konnym pomnikiem na zwieńczeniu frontonu, mijamy pomnik Buriatki-śpiewaczki trzymającej szal w geście powitania, i dochodzimy do Prospektu Lenina. Miło tu i sympatycznie. Grupki młodzieży siedzą na deptaku; zgrabne, elegancko ubrane dziewczyny przyciągają wzrok. W większości to Rosjanie, z rzadka spotykamy Buriatów o charakterystycznej mongolskiej urodzie. Wrzucamy drobne pieniążki do abstrakcyjnej rzeźby (czyżbym chciał tu wrócić?). Dochodzimy do remontowanej cerkwi Hodegetni i wracamy na dworzec (najkrótsza droga do centrum prowadzi przez dworcową kładkę nad torami).
 
Nauszki-Suche Bator
wtorek, 6. VII 2004
Siedzę teraz na dworcu w Suche Bator w oczekiwaniu na odjazd pociągu do Ułan Bator o 21.45. Jest wieczór, choć wydaje się, że to późne popołudnie. Słońce jeszcze nie zaszło, ale tu, w cieniu pociągu, nie odczuwa się już tego potwornego żaru, który towarzyszył nam przy przekraczaniu granicy. Tak! Jesteśmy w Mongolii! Po siedmiu długich dniach podróży, po stu kilkudziesięciu godzinach w pociągu, po przejechaniu 7500 kilometrów. Jesteśmy potwornie zmęczeni, zwłaszcza Grzegorz, który zeszłej nocy nie zmrużył oka w dworcowej poczekalni. Przejazd przez granicę rosyjsko-mongolską również dostarczył nam potężną dawkę zmęczenia i stresu: Raz - że jest to "dzika" granica, nie wiadomo, co może cię spotkać, jak cię potraktują, do czego się przyczepią? Dwa - że przekraczanie granicy trwało wyjątkowo długo (od przyjazdu do Nauszek do wyjazdu do Suche Bator 9 godzin). Trzy - że jechaliśmy bez biletów, A wszystko odbywało się we wspomnianym niemiłosiernym skwarze.
Ale wróćmy myślą do poczekalni w Ułan Ude. Zostaliśmy zmuszeni do noclegu w mieście - trzeba było poczekać na poranny pociąg. Po przetestowaniu różnych kompozycji fotelowo-plecakowych nadmuchałem swą zieloną poduszeczkę, złożyłem na niej swą zmęczoną głowę i udawałem, że śpię. Grzegorz dzielnie zmagał się ze snem pochłaniając kolejne rozdziały swojej grubej książki. Noc, przerywana jazgotliwą amerykańską muzyczką poprzedzającą komunikaty z megafonów, mija spokojnie. Szybka kawa poranna na peronie i już siedzimy na obszczich miestach pociągu do Nauszek.
Nauszki! Ta nazwa tyle razy przewijała się w naszych rozmowach, tyle razy natrafiałem na nią w relacjach internetowych... Dziś tam będziemy! Póki co, pociąg opuszczający Ułan Ude powoli wspina się na wzgórza wznoszące się ponad wijącą się wśród łąk Selengę. Grzegorz drzemie, ja mam potrzebę gadania. Przysiadam się do rodziny buriackiej. Mały Timur (3 lata) śpi na kolanach matki. Rozmawiamy o życiu w Buriacji ale także o Polsce. Ałgar jest 30-letnim urzędnikiem celnym, zarabia 66 dolarów miesięcznie i mieszka z żoną w Nauszkach. Właśnie wracają od jego rodziców z Ułan Ude. Nelly nie mówi po buriacku i ubolewa nad tym. Zapytana delikatnie o narodowość mówi, że w 70 procentach czuje się Buriatką. W domu jej męża dziadkowie posługiwali się tym językiem na co dzień, Ałgar twierdzi, że zna buriacki, lecz jak później się okaże, ma trudności z przetłumaczeniem prostego zwrotu "Szczastliwogo puti". Hm.
Od pierwszej klasy szkoły podstawowej dzieci uczą się teraz rosyjskiego i buriackiego, a od piątej klasy - angielskiego lub innego zachodniego. Powracam w rozmowie do kwestii sprzed roku: jakie są zależności gospodarcze, finansowe i inne między władzą federacyjną w Moskwie a władzami buriackimi. I tym razem nie uzyskałem wystarczających dla siebie informacji. Pewną wskazówką ukazującą te zależności może być to, że otwarcie wyższej szkoły w Ułan Ude wymaga (wg Ałgara) uzyskania zgody z Moskwy. Robię pamiątkowe zdjęcie i uczę się podstawowych zwrotów buriackich: sajn = priwiet = cześć, pajerte = poka = na razie. Jak widać język podobny do mongolskiego.
Później zaczepiam dwóch mężczyzn - dla odmiany Rosjan. Wracają z urlopu nad Bajkałem. Są typowymi wytworami swojej, minionej na szczęście, epoki. I co ciekawe - zdają sobie z tego sprawę. Żyją na wsi, mają małe ledwo-co-samowystarczalne gospodarstwa. Nie lubią, unikają, boją się wręcz miasta ("taki tam ruch, hałas, tramwaje!"), na wsi życie jest spokojne, mięso mają ze swojej hodowli, nie trzeba płacić "bolszich diengow w magazinie". Czy nie chcą unowocześniać produkcji, zbudować lepszy dom? Może i chcieliby ale... Na wsi trudno dostać kredyt na inwestycje, zresztą ludzie wolą przepić pieniądze. Nie interesują się wyglądem swych domostw, żyją chwilą. Bezrobocie ponoć tylko 8%. W mieście mieszkania można kupić na wolnym rynku, jednak rzadko kogo na to stać. Jedynie specjalistom zakład pracy (lub miasto?) pomaga w uzyskaniu kwartiry. Popularna jest więc arenda - wynajem mieszkań. W zimie lód skuwa Selengę, opadów mało, gdzieniegdzie śniegu na tyle dużo, że można pojeździć na nartach (choć nie jest to popularne tu zajęcie). Moi rozmówcy z nostalgią wspominają jazdę na sankach i katanie na zamarzniętym ozierie. Dorabiają sobie drobnym przemytem. Wiza mongolska, którą od niedawna muszą również uzyskiwać kosztuje ich poniżej 30 USD (choć nie wiem jak bardzo poniżej). To znaczny wydatek, radzą sobie przechodząc zimą przez zieloną granicę.
Grzegorz wciąż drzemie, idę na koniec pociągu, by odszukać prowadnicę z wagonu kupe jadącego do Suche Bator. Kobieta ma dla nas dwa miejsca ("300 rubliej, bilietow wam nie nużna?!"). OK. W Nauszkach wysiadamy. Skład wykonuje zupełnie niezrozumiałe dla mnie manewry. Ostatecznie trzy wagony "mongolskie" zostają ustawione na pierwszym torze i będą czekać na resztę pociągu z Irkucka. Robimy małe zakupy (żółty ser 260RUB/kg; chleb 10RUB, Grzegorz jak zwykle piwo). Zadowoleni siedzimy na karimacie i jemy śniadanko, gdy podchodzą dwie Mongołki z biletami kupionymi w kasie po 150 RUB. Hm... Mam wrażenie, że zrobiliśmy zły interes. Według przewodnika Bezdroży nie można kupić biletów w kasie zanim nie przyjedzie pociąg z Irkucka - okazuje się, że można kupić - właśnie na wagony kupiejne pociągu z Irkucka z godziny 6.55 w Ułan Ude. Idę do prowadnika, u którego mamy kupe. Wyjaśnia się nieporozumienie. Chce 300 rubli od nas dwóch - czyli nie przepłaciliśmy.
O 15.30 wchodzimy do pociągu złączonego już z wagonami przybyłymi z Irkucka. Teoretycznie o 16.00 ma się rozpocząć odprawa paszportowa. Stłoczeni w wagonach dusimy się w rosnącym upale. Grupa holenderskiej młodzieży bawi się dobrze, tylko stara Szwajcarka narzeka na rosyjskie państwo. Później zaczyna z nami rozmowę o ustąpieniu papieża. Czuć, że szuka zaczepki ;-). W końcu mamy pieczątki w paszporcie i wypełniamy deklaracje celne. Odprawa sprowadza się do wchodzenia i wychodzenia z kupe. Celnik pobieżnie zagląda do zakamarków - widać prawdziwi z nas turyści ;-) Szwajcarka tymczasem jest zdegustowana postępowaniem celników i czasem odprawy. Nie rozumie tego. Cóż, ma zły przewodnik: w naszym piszą, że przejazd przez granicę trwa 6 godzin... Zwracam jej uwagę na niskie zarobki celników a z drugiej strony na nowe procedury na granicy amerykańskiej (pobieranie odcisków palców, skanowanie oczu, itp). Pozostaje nieprzejednana w swoich opiniach.
Suche Bator.Po krótkich targach z żołnierzami zabezpieczającymi pociąg opuszczają nas Mongołki z kontrabandą, my dalej kisimy się w wagonie. W cudowny sposób pojawiają się w pociągu pierożki pocara (1000T/10szt.). Hmm. Kto nie ma tugrików, może kupić je u konika po kursie 1000T/1USD. Kupują niecierpliwi lub naiwni. Z trudem powstrzymuję Grzegorza: kurs z internetu (przed wyjazdem) był 1150. Przed wyjściem z wagonu uzgadniamy z prowadnicą dalszą jazdę do Ułan Bator (250 rubli za dwie osoby) i po odprawie (3 deklaracje: paszportowa, celna i SARS) idziemy na miejscowy targ. Mamy mnóstwo czasu, pociąg stoi tu znów kilka godzin. Grzesiek nalega na pierogi, wymieniamy 5500T/5USD i kupujemy pierwsze mongolskie żarcie. Pocara są ciepłe, ale grubo zmielona baranina smakuje... tak sobie.
W poczekalni dworcowej odpisuję rozkład pociągów, o szczegóły wypytuję Mongoła po... polsku: studiował kilka lat w Pradze, rozumie więc nasz język :-)
Przed samym odjazdem obserwujemy przykrą scenkę: 10-letni ćpun z wytatuowanymi FUCK i LOVE na palcach prosi o jedzenie i picie. Chłopak, dziecko przecież, wyraźnie podpity usiłuje śpiewać, zabawiać ludzi. Młodzież holenderska ma ubaw! Z ulgą odjeżdżam.
W drodze do Ułan Bator towarzyszą nam w kupe dwie Mongołki: ucząca się w Irkucku 18-latka - zestresowana i nieśmiała, oraz stara bywalczyni na tej trasie przewożąca tym razem transport garnków. Przysłuchuję się rozmowie prowadzonej po mongolsku i z przykrością stwierdzam, że jest wyjątkowo trudny. Czytamy zdania z mini-rozmówek i... nic! Na wszelki wypadek zapisuję sobie fonetycznie kilka liczebników i zwrotów:
1 - nyg
2 - chojer
3 - gurow
4 - doni
5 - taw
6 - dzurka
7 - doló
8 - jös
9 - najm
10 - aröw
dzień dobry - sajn bajnú (pierwsza samogłoska mieszane a z e; akcent na ostatnią sylabę)
dziękuję - bajerlá
do widzenia - bajerté
gdzie - chan
ile - chyd
kiedy - chidzí
Jak masz na imię? - Tani nier him bee?
Mam na imię ... - Mi ni nier ...
Ile masz lat? - Te chydyn nastee wiy?
mam lat ... - .... nastee.
Grzegorz rozdaje widokówki z Krakowa. Mimo zagrożenia wizytą rewidentów mongolskich - w końcu zasypiam.
 
Ułan Bator
środa, 7. VII 2004
Świt. Rzucam się do okna. Tak! Jest Mongolia i to taka, jaką sobie wyobrażałem. Łagodne zbocza wzgórz, porozrzucane po stepie jurty, od czasu do czasu stado koni i kilku jeźdźców. Czerwono-fioletowe a później pomarańczowe chmury na wschodzie. Jakie to... ładne.
Robię kawę, myję się. Na godzinę przed Ułan Bator wstaje i Grzegorz. Pakuje się, swój plecak, przytracza buty i... "Może napijemy się kawy?" - pyta patrząc na mnie. Hm. Zdaje się, że właśnie przed momentem spakowałeś kawę i kubek... "Ja piłem już kawę godzinę temu" - mówię.
Na dworcu - naganiacze. Do Grześka zgłaszają się dwie dziewczyny, każda zachwala swój hotel. (4$ dormitorium, 6$ pokój kilkuosobowy). Decydujemy się na ten bliższy, około 500 metrów od dworca. Kobieta zawozi nas vanem pod hotel LG mieszczący się na kilku poziomach w bloku mieszkalnym. Są to właściwie mieszkania przerobione na guest house: kuchnia, łazienka, WC, w pokojach piętrowe łóżka. Całość sprawia sympatyczne wrażenie.
O 10.00 wychodzimy do centrum. Zaliczamy kolejno kantor (1176T/1$) i internet (800T/h). Nowoczesne i zatłoczone (choć zaniedbane) ulice. Mnóstwo reklam i wielojęzycznych szyldów. Część pisana "nowoczesnym" pismem mongolskim - od niedawna Mongołowie próbują zrezygnować z cyrylicy i powrócić do swojego starodawnego alfabetu ujgurskiego. Piszą więc swymi niezrozumiałymi znaczkami pionowo, z góry na dół! Czy to jest droga do tożsamości narodowej? Dla mnie krok w tył: teraz muszą uczyć się czterech alfabetów: ujgurskiego, łacińskiego, cyrylicy i często znaczków sąsiadów: japońskich/chińskich/koreańskich. Na ulicach dużo samochodów, zawiódłby się ktoś oczekujący kilku ziłów i moskwiczy... Co krok banki, międzynarodowe firmy, kafejki internetowe i restauracje. Wiadomo: stolica! Dochodzimy do placu Suche Batora z dużym konnym pomnikiem pośrodku. Na pomniku inskrypcja pisana "nowoczesnym" alfabetem. Plac otoczony jest reprezentacyjnymi budynkami z Parlamentem, kinem i operą na czele.
Podchodzimy do skromnego mauzoleum Suche Batora, zaliczamy galerię sztuki (WC) i zdobywamy Ministerstwo Spraw Zagranicznych. To najważniejszy punkt programu na dziś. Znalazłem bowiem przed wyjazdem informację o możliwości przekraczania granicy rosyjskiej poza Nauszkami. Jako opcję zwiedzania Mongolii mieliśmy zamiar przejechać do Chowd i dalej do Ałtaju. Potrzebowaliśmy jednak potwierdzenia tej informacji przez mongolskie władze. Żołnierz-portier długo czyta wydrukowane przeze mnie informacje z sieci, w końcu daje nędzny szkic jak dojść do innego ministerstwa ponoć właściwego do załatwienia sprawy. Hm. Przeszło godzinę poszukiwania odpowiedniego budynku nic nie dają. Oni w ogóle nie mówią po angielsku ani po rosyjsku! Nikt nic nie wie! Nawet my nie znamy poprawnej nazwy tego ministerstwa (żołnierz nie umiał dobrze przetłumaczyć).
No nic, na razie zwiedzamy wspólnie Muzeum Historii Naturalnej ze zbiorami mineralogicznymi (nic nadzwyczajnego), florą i fauną (nic ciekawego poza olbrzymimi sępami), zbiorami entomologicznymi (jak wyżej). Tak naprawdę to jedyną atrakcją jest spora kolekcja szkieletów dinozaurów.
Zaczynam od mniejszych okazów zostawiając sobie na koniec stojący pośrodku sali szkielet dużego dinozaura. Oto niewielki, raptem 1.5-metrowej długości Mononynus decranus. Pomyśleć, że przeleżał pod piaskiem 70 milionów lat! Obok starszy o - bagatela! - 5.000.000 lat jego daleki kuzyn, Saichania chulsanensis, nieźle opancerzona gadzina nazwana przez odkrywców "Marianską". Dalej, kilka mniejszych szkieletów wielkości wyrośniętego kangura. W gablotach trochę pojedynczych, ogromnych kości. Najwspanialszym zabytkiem jest wykopany w 1948 roku gigantyczny, 15-metrowy Tarbosaurus Bataar-Malejew. Jaka to musi być przyjemność uwiecznić swe nazwisko w ten sposób, prawda? Małe dzieci w sali z przestrachem i podziwem patrzą na dinozaura wyciągającego ku nim swój łeb.
W kolejnej sali dwa splecione szkielety dinozaurów: od kilkudziesięciu milionów lat trwa walka Velociraptora mongoliensis z Protoceratopsem andrewsi. Ciekawe, czy pamiętają, o co im poszło? Obok Embolotherium z dziwną kością na nosie, kilka czaszek ankylosaurów i protoceratopsów. Wrażenie robi pojedyncza kość miednicowa brontozaura - ma ponad metr szerokości a dorosły człowiek bez trudu mógłby przez nią przejść. Olbrzymie bydlę! W kolejnych salach zgromadzono więcej czaszek, zdekompletowanych szkieletów, pojedynczych kości i skamieniałych jaj dinozaurów. Zdaję sobie sprawę ze skromności tej kolekcji, myślę, że jest to związane z "eksportem" kości do wielu muzeów świata.
Wychodzę z muzeum usatysfakcjonowany, lecz mam ochotę na jeszcze! Idziemy do Muzeum Historii Naturalnej (3000T). Wchodzę tylko ja, Grzegorz nie jest zainteresowany, idzie na piwo. Przy wejściu witają mnie arsłany - kamienne lwy (VIII wiek ne). Zaczynam od zbiorów archeologicznych - przyznam szczerze, że nie spodziewałem się spotkać tu zabytków sprzed 4.000 lat. A tu patrzcie! Oto dwu i półmetrowy kamienny słup, tzw. Delv Stone. Oto petroglify przedstawiające sceny polowań, wielbłądy, las. Są równie interesujące jak tamte z Wadi Rum i Biełomorska. A dalej wielobarwna ceramika z okręgu Tuwy z przełomu er. Najciekawszym okresem wydaje się epoka Kök Türk przypadająca na wieki V-VIII ne. Zachowało się z tego okresu sporo srebrnej i złotej biżuterii ceremonialnej. Jeszcze piękniejsze są ozdoby z epoki ujgurskiej (741-840r. ne). Choćby taka malutka 7-centymetrowa figurka z jelenia wykonana ze srebra ze złoconym porożem. W dalszej części muzeum znajduje się arcyciekawy zabytek z Tariat: ozdobiona inskrypcjami kamienna statua wsparta na żółwiu.
W kolejnych salach więcej zbiorów etnograficznych. Mamy tu kolekcję strojów ludowych z poszczególnych ajmaków - każdy inny! Dalej - bogato zdobione stroje ceremonialne zapewne książęce lub bogatego chana mongolskiego. A tu zbiór czapek: najróżniejszych, z różnych regionów i na różne okazje i pory roku. Jest tu zaokrąglony toorcog, jest spiczasta buriatka, burga okolona futrzanym paskiem, jest zabawny letercz przypominający nakrycie głowy Lajkonika. I wiele innych. Zwraca uwagę ubranie, które nosili najwyżsi rangą lamowie: długi, złocony płaszcz bez rękawów, ozdobna czapka w kształcie papierowego okręcika.
Zachwyciła mnie kolekcja tabakier. Wiadomo, że zwyczaj zażywania tabaki był tu rozpowszechniony. Nic więc dziwnego, że rzemieślnicy poświęcali dużo uwagi tabakierom: wykonane były z agatu, koralu, macicy perłowej, drewna, szkła, bursztynu, srebra... I kto wie z ilu jeszcze surowców! Już sobie wyobrażam, jaki to był szpan pojawić się w towarzystwie z nową tabakierą z jadeitu!
W kolejnej gablocie równie bogata kolekcja fajek a dalej przecudnej urody kindżały z rzeźbionymi srebrnymi jelcami. Są tu też srebrne naszyjniki z półszlachetnymi kamieniami, głównie koralem i turkusem, jest biżuteria z misternymi wzorami. Dłuższą chwilę poświęcam postaciom szamanów. Oto Boo (lub: Boege) i Uolgan (lub: Idugan) - męska i żeńska wersja szamana. Stoją w swym szałasie ubrani skórzaną i futrzaną odzież, przystrojeni w pióra i różnokolorowe tasiemki wplecione we włosy. W ręku bębenki, na szyi kościane i drewniane ozdoby. Równie ciekawy jest Dżyngis Chan - rozparty w fotelu, na podwyższeniu w swoim namiocie. Sądząc po ubraniu wygląda na skromnego człowieka: szare płótno prostej szaty jest ozdobione ledwie srebrną lamówką.
W kolejnej sali ekspozycja poświęcona historii wojskowości w kraju Dżyngis Chana. Oto stroje wojowników, ich broń - czasem prosta jak łuk :-), gdzie indziej pięknie zdobiona i zaawansowana technologicznie ;-) A tu proszę, ciekawostka: pieczęcie uprawniające do dowodzenia tysiącem wojowników. Taka mała rzecz a ile władzy! Władzę miał również dysponent tej oto skrzyni o wymiarach 2x1x1 metr. Zaopatrzona jest w potężną kłódkę i maciupeńkie okienko. Chłop jest nieposłuszny? Bach go do skrzyni na tydzień!
Przechodzę teraz od instrumentów władzy do instrumentów muzycznych. Jest tu spora kolekcja dwustrunowych drewnianych skrzypiec, gitar z przesadnie wydłużonym gryfem, bębenków i innych brzękadeł. Oglądając te instrumenty nie spodziewałem się, że będzie mi dane ich posłuchać! Obok - kącik dla dzieci: gry i zabawki. Są tu warcaby, szachy, i inne, nieznane mi gry planszowe. Figury i piony od najprymitywniejszych kamyków po miniaturowe arcydzieła z mosiądzu i srebra. Zwracam uwagę na swastyki, którymi są ozdobione niektóre przedmioty - to znak ognia i pomyślności.
To jeszcze nie koniec zwiedzania. Czas na wystawę artykułów gospodarstwa domowego. I znów oglądam najróżniejsze cebrzyki, dzbanki, dzieże, ceramikę... Czegoś mi tu brakuje... bardzo mongolskiego... Ale nie! Jest i sklep "Wszystko dla konia". Cała kolekcja siodeł od prymitywnych w postaci dwóch deseczek związanych rzemieniem po modele "exclusive". A dalej uprzęże i charakterystyczne mongolskie krótkie pejcze. Na koniec oglądam pamiątki związane z władcami i przywódcami kraju. Na eksponowanym miejscu siedzi para królewska: Bogdo Chan VIII (1870-1924) z szanowną małżonką, matką narodu. Pomijam etap industrializacji i nieudanej kolektywizacji i przechodzę do gabloty z osobistymi rzeczami Pierwszego Sekretarza: brązowa teczka, książeczka z dedykacją i wzruszające okulary towarzysza Cedenbała...
Tyle na dziś poznawania dawnych dziejów Mongolii. Odszukuję Grześka w pobliskiej knajpie - młody Mongoł dosiadł się do niego i teraz piją piwo. Zamawiamy zupę - podobno narodową specjalność. Huitsa (350T) składa się z kawałków baraniny, ziemniaków, kapusty, brązowych kulek z mielonego mięsa oraz czegoś długiego i białego zwanego buntuc. Zagryzamy mantoo - tradycyjnym chlebem mongolskim w postaci słabo wypieczonych kęsów ciasta (70T).
Odpuszczamy sobie dziś walkę z biurokracją mongolską* i skupiamy się na poszukiwaniu dworca autobusowego by znaleźć transport do Moron, 680 kilometrów od stolicy. Po dłuższym czasie znajdujemy w końcu kogoś, kto rozumie, o co nam chodzi i potrafi nam pomóc. Dworzec autobusowy mieści się obok Dragon Center, 5 kilometrów na zachód od centrum, podjeżdżamy autobusem (200T, bilety u konduktorki). Dworzec to za dużo powiedziane, stoją tu busy, kilka większych autobusów. W końcu jakiś konkret: autobus jedzie rano o 7.00, kosztuje 18.000T.
Wieczorem wyciągam Grześka na spacer do Gandan. Dwujezdniowa droga prowadzi do ślicznie podświetlonej świątyni na wzgórzu. Mijamy sklepiki z dewocjonaliami i lamajskie szkoły z salami wykładowymi. Dochodzimy do sławnej bramy pajlur zbudowanej w stylu chińskim. Przed nami biała bryła Avalokiteszwara - głównej świątyni zwanej też Midżid Dżanrajseg Sum. To, jak podpowiada przewodnik, mieszanka stylu chińskiego ("ulatujące dachy") i stylu charakterystycznego dla buddyzmu tybetańskiego (kamienne mury). Podobnie jak inne klasztory i świątynie w Mongolii nie jest zbyt stara - budynek liczy raptem 90 lat. Ale tak to już jest w kraju nomadów i potomków Dżyngis Chana: niewiele tu budowano trwałych obiektów, a te zbudowane - burzono przy każdej sposobności! Wokół świątyni spacerują grupki młodych ludzi. Są to głównie Mongołowie, którzy przyszli tu odpocząć lub się pomodlić. Obchodzą po kilka razy białe suburgany z rządkami młynków modlitewnych, niektórzy wkładają w szczeliny banknoty o niskich nominałach. 20-letni chłopak bije pokłony przed świątynią. Unosi złożone ręce nad głowę, opuszcza do wysokości piersi i kładzie się na pochyłej niskiej ławeczce z wyciągniętymi rękami. Znów wstaje i powtarza czynności. Tych pokłonów jest 50... 100... 200... Patrzymy z lekkim zdumieniem. Ma kondycję chłopak! "Pewnie ćwiczy przed Naadamem" - śmiejemy się. Zresztą, kto go tam wie? Może łączy w ten sposób przyjemne z pożytecznym? Z ciekawością zaglądamy przez okno do oświetlonej sali w jednym z budynków. To pracownia komputerowa. A przy kompach - rzecz jasna - mnisi w swych pomarańczowych strojach. Piękny obrazek!
Zaczyna mżyć, po chwili leje. Chronimy się pod głównym wejściem do świątyni. Nad Ułan Bator szaleje burza, pioruny rozświetlają okoliczne wzgórza. Wracamy do hotelu mokrzy i przemarznięci.
*) Następnego dnia Grzegorz uzyskuje informację od polskiego konsula tej mniej więcej treści "podróżowanie po zachodniej Mongolii jest niebezpieczne, może i Polacy mogą przekraczać granicę z Republiką Ałtaju, ale mongolscy pogranicznicy o tym nie wiedzą więc nie przekroczycie" Hm...
 
Ułan Bator-Erdenet
czwartek, 8. VII 2004


Wychodzę z hotelu koło 9.00, na "placu autobusowym" natrafiam na kilkanaście dżipów i busów.* Stoi też przedpotopowy autobus - jedzie nad Chubsuguł. Cena 25.000T, nie podlega negocjacji. To więcej niż za busa do Moron, o którym słyszeliśmy wczoraj (18.000T), ale po pierwsze - jedzie już dziś, po drugie - dojedziemy aż do Chatgał (w rzeczywistości kierowca wprowadził nas w błąd - jechał tylko do Moron, ale okazało się to dopiero pod koniec trasy). Budzę Grzegorza i przedstawiam sytuację. O dziwo - akceptuje ją. Błyskawicznie się pakujemy, zostawiam Bimbie pożegnalną karteczkę i 10$, i lecimy zająć ostatnie dwa miejsca.
Autobus pozornie wygląda na przestronny - wnet na zajętych wcześniej miejscach pojawią się ludzie, dołożą swe worki i kartony; pakunki i torby wypełnią całe przejście półmetrową warstwą. Grzegorz usadowił się na tylniej kanapie, ja mam miejsce na kole obok Mongoła. Bagaże w przejściu pozwalają mi na wyprostowanie tylko jednej nogi. Czuję, że będzie to ciężka podróż...
Tak jest w istocie. Ledwo wyjeżdżamy z Ułan Bator - pęka obręcz koła i eksploduje opona. Na szczęście wyhamowujemy. To pierwsza z serii zmiana koła. Przy drugiej - w godzinę później, uważnie się przyglądam oponom. Tak, mogłyby służyć za wzorzec łysiny w Sevres pod Paryżem. "Eto kitajskaja pokryszka, płochaja - tłumaczy kierowca. No tak, to tłumaczy oponę :-))
Asfaltowa droga ciągnie się aż do Erdenet. Mijamy dużo ziłów - sapiących pod górkę i stojących na poboczu z otwartą maską. Tych ostatnich jest zresztą więcej. Strach pomyśleć, co by było, gdyby w Mongolii ożyły wszystkie niesprawne samochody! Korki jak nic... Zdarza się, że do zepsutego samochodu podjeżdża taksówka z potrzebną częścią. Cóż za wygoda!
Za oknem łagodne linie wzgórz, bezleśny krajobraz. Mongolia. Czasem jakiś jeździec usiłuje ścigać się z nami, mijamy jurty i stada bydła. Mijają godziny.
Wewnątrz ścisk okropny. Sąsiad mój, 30-letni Mongoł, pcha się na mnie cały czas. Popada co chwilę w drzemkę opierając głowę na moim ramieniu. Nawet najsilniejsze kuksańce nie wpływają na niego. Najgorsze, że zaczyna mi wciskać nogę między moje. "Oho, Piotr ma romans, zaraz wyślę e-maila do Krakowa" - mówi z tyłu Grzegorz. He he, na razie mu dobrze, ale za chwilę dosiądzie się do niego chłopak i będą razem leżeć :-p Podczas przymusowych postojów depczemy, pomimo protestów właścicieli, po tych wszystkich pakunkach. Ja tylko proszę, by nie wdepnęli w moje butle z propan-butanem. Zwraca moją uwagę grubawy gość przedstawiający się jako pracownik ministierstwa choziajstwa. Ma czarną teczkę i siedzi obok kierowcy. Mały Dżingi łazi po paczkach i uśmiecha się do nas. Gdy podrośnie, obetną mu włosy i będzie nosić dumne imię Dżyngisa.
O! Wreszcie coś nowego. W polu rośnie zboże! Takie zwyczajne - choć niskie i liche. Ale w kraju zamieszkałym przez nomadów to rzecz niezwykła. Bo ziemia - to rzecz święta: nie można jej kaleczyć! Orać pole?! To zły pomysł. Przecież już nasi dziadowie i pradziadowie uważali, by nie drasnąć ziemi czubkiem buta. To oni wymyślili gutule - te zabawne buty z noskami podwiniętymi ku górze! Lata przymusowej kolektywizacji nie zmieniły mentalności Mongołów, nie rozwinęła się prawie uprawa zbóż. Oczywiście to nie tylko kwestia tradycji - po prostu brak tu warunków dla rozwoju rolnictwa. W tej okolicy zastosowano prymitywny płodozmian: co drugi kawałek pola jest obsiany, pozostałe tylko zaorane. Za to hodowla jest rozwinięta niezwykle: na każdego Mongoła przypada 10 zwierząt! I widać to jak na dłoni: mijamy małe stada, duże stada i gigantyczne stada; tysiące owiec, kóz i krów skubie trawę, spod kół autobusu uskakują kozy białe, kozy czarne, kozy łaciate. Najładniejsze są jednak barany z długimi skręconymi rogami.
Około północy zajeżdżamy do Erdenetu. Miasto sprawia niemiłe wrażenie: ponure blokowiska, centrum ozdobione neonami oświetlającymi sterty śmieci. Pod dyskoteką gromadki naćpanych i pijanych wyrostków. "Zdies mnogo narkomanow. U połowiny liudiej niet roboty" - tłumaczy "minister", zaś kierowca dodaje na postoju: "Nie otchoditie, eto opasno!". Nie zamierzam. Do autobusu przychodzi restauracja. Menu skromne, ale danie przygotowane przez kobiecinę cieszy się powodzeniem. Sute-caj i pierogi pocara. Kupujemy 10 sztuk (1000T), ledwo przełykam tłuste kawałki baraniny. Oddaję swoją część Grzegorzowi. On wszystko zje! Naczynia i sztućce - do zwrotu.
Za Erdenetem kończy się asfalt, zaczyna normalna Mongolia: bezdroża i wertepy. Słyszę jęki dobiegające z tyłu, gdy Grzegorz i reszta wylatują z podświetlną prędkością do góry. Wjeżdżamy coraz wyżej i wyżej. Trudno mi powiedzieć, czy jedziemy drogą czy obok niej. Mijają nas inne samochody. Jak oni w tym pustkowiu znajdują drogę bez GPS-u? Światła reflektorów poruszają się niczym robaczki świętojańskie. Przypominają mi się dżipy pędzące po Wadi Rum. Zatrzymujemy się. Nocna przerwa dla kierowcy. Udaję, że śpię odpychając łokciami nachalnego sąsiada.
*dżip to najczęściej 4-miejscowy UAZ469, "bus" to 10-miejscowy UAZ486.


 
Erdenet-Moron
piątek, 9. VII 2004
Bladym świtem ruszamy. Dopiero teraz widać, z jakimi przeszkodami terenowymi jest dane zmagać się kierowcy. Zjeżdżamy po łące, po tak nieprawdopodobnie stromych zboczach, że aż strach! A przecież nie jest to dżip, tylko potężny autobus pochylający się nieraz niebezpiecznie na boki. Kurczowo trzymam się oparcia i zastanawiam się, czy będziemy w stanie podnieść autobus, jeśli się przewrócimy. Widzę napięcie na twarzach innych. Tylko mój sąsiad śpi.
Przy kolejnym potoku tracimy zderzak, w chwilę później kolejny raz pęka dętka i siadamy na podwoziu. "Tiepier w Moron pieszkom" - stwierdza kierowca i staje z boku. Do wyciągania autobusu z pułapki zabierają się jego pomocnicy. Nie wiem zresztą, czy ta pomoc jest opłacana przez kierowcę, czy są to po prostu wolontariusze. Przecież wszystkim zależy, by dojechać do celu. Poza tym tu, w Mongolii, każdy jest mechanikiem! Naiwnie pytam kierowcę, kiedy będziemy na miejscu. "Nie toczno". Piękne. To "nie toczno" jest uniwersalne w tym kraju. Pozwala zaoszczędzić wymyślania zbędnych rozkładów jazdy, nadaje się do wielu sytuacji codziennych. OK, autobus wyciągnięty, zderzak przywiązany, jeszcze tylko zmiana dętki.
Tymczasem trwa dialog międzykulturowy. Grzegorz prezentuje zestaw widokówek z Krakowa. "Eto staraja cerkiew" - kościół Mariacki, "A eta Sukiennice - takij sjupermarkiet, no nie nowocziesnyj tol'ka staryj, tam wsio można pakupit'". Hmm, Barbakan? "Da, a zdies - tu Grzegorz się zamyśla - sałdaty strielali. Znajetie? Kałasznikow. Tra-ta-ta-ta!". Jest tylko problem z Lajkonikiem. Sugeruję, by nie poruszał tego tematu. "Eta takij krakowskij horse" - wyjaśnia Grzesiek a Mongołowie są bardzo zadowoleni. Muszę przyznać, że mój towarzysz podróży wzbudza zawsze duże zaciekawienie. Oglądają się za nim, dotykają jego dredów, wypytują o sposób ich tworzenia. Przed wyjazdem obawiałem się jakichś problemów ze strony na przykład milicji, na szczęście reakcje związane z jego wyglądem są tu bardzo sympatyczne. "No dobra, ja swoje miasto pokazałem, teraz zawieźcie mnie do Moron" - kończy prezentację. All right, kolejna chińska dętka już napompowana, ruszamy.
Znów step, lasy i wzgórza. Krajobraz niemal beskidzki. Niemal - bo oto przy drodze siedzi stado sępów. Po prostu sobie siedzą i gapią się na nas. Zatrzymujemy się, Grzegorz wyskakuje przez okno i z aparatem skrada się ku nim. Ptaki są duże i ciężkie, i wcale nie chce się im odlatywać, godnie odchodzą na piechotę.
Zatrzymujemy się w wiosce. To właściwie krótka ulica zabudowana drewnianymi domkami: kilka sklepików z barami. Przed domami - osiodłane konie. Sceneria prawie westernowa - gdyby nie talerze anten satelitarnych. Mongołowie zapraszają nas do jurty, wchodzimy. "Nastąpiłeś na próg? - szeptem pytam Grześka - Tak? To będą musieli rozebrać jurtę i przestawić w inne miejsce!" Siadamy całą grupą na kanapach. Gospodyni szukuje posiłek, my z ciekawością rozglądamy się po jurcie.
Wokół pomieszczenia rozłożone są kanapy i pufy (widać, że często gospodyni gotuje dla podróżnych); są kolorowe, malowane skrzynie, jest i piec pośrodku, i on właśnie przyciąga naszą uwagę. Co też takiego dostaniemy do jedzenia? Na razie serwują sute-caj, chleb i białe mleczne kostki. "Smakuje ci czaj? To dlaczego nie chlipiesz?" - strofuję Grześka. Zupa podgrzana, Mongołka podaje nam miseczki. W zupie kawałki mięsa, różnych gatunków, makaron, białe paski czegoś o nieokreślonym smaku. "To suszone jelita baranie - tłumaczy Grzegorz - jedz, bo dobre". Ehm, krztuszę się. O, trafiła się frytka. "Zdaje się, że była tu amerykańska wycieczka", mruczę pod nosem. Grzegorz dostaje jeszcze miskę z kawałkami baraniny lub koniny, ja pasuję. Jakby jednak nie patrzeć - pojedliśmy sobie (razem 1000T).
Jesteśmy teraz w górzystej części trasy, zbliżamy się do wododziału. Dalej dolina Selengi - tej samej rzeki, którą spotkaliśmy w Ułan Ude. Kolejna przeszkoda: wzgórze kończy się urwiskiem, z trudem kierowca zatrzymuje pojazd. Cofamy. "Oho, rozpędzamy się!" - szepcze teatralnym głosem Grzegorz. Ale, nie: kierowca skręca nieco i.. zjeżdżamy! Wyskakujemy w górę po pół metra, spadają pakunki z górnych półek, mały Dżingi ma zabawę. Ale jazda! Cóż: jak powiedział Dżyngis Chan: wszystkie drogi prowadzą do Moron...
Mijamy błękitne owoo - kamienny kopiec ze stosem patyków przystrojonych powiewającymi na wietrze niebieskimi wstążkami. Takie owoo, miejsce odwiedzane przez duchy, jest odpowiednikiem polskich przydrożnych kapliczek czy krzyży. Każdy może tu dołożyć swój kamień... Ponoć trzykrotne okrążenie owoo zapewnia powodzenie w podróży... Szkoda, że nasz kierowca z tego nie skorzystał, bo znowu łapiemy gumę! Który to już raz? Piąty, szósty? Te ponadplanowe postoje nie robią na nikim wrażenia, ale z pewnością wszyscy są już zmęczeni. Jedziemy już ponad dobę - teoretycznie tę trasę pokonuje się w 20-24 godziny - i widać, że do Moron dziś nie dojedziemy. Dalszą trasę pokonujemy bez jednego (tylnego) koła - po prostu skończyły się dętki!
Przyglądam się Mongołom i myślę o tym, jak bardzo pokancerowane mają twarze. "Ale wiesz, ile Naadamów mają za sobą?" - mówi Grzegorz - "Kończą się oficjalne zawody, wychodzą kibole i zaczynają się naparzać!". Żarty żartami, ale nie czułbym się pewnie sam na sam z takimi typami. W dodatku mężczyźni mówią głośnym, gardłowym głosem i w rozmowie - wciąż mam takie wrażenie - niemal krzyczą na ciebie. Zupełne przeciwieństwo stanowią dwie śliczne dziewczyny siedzące za mną. Nie mogę uwierzyć, że Sachna ma 30 lat! Pewnie kumys jej tak służy! Jaka szkoda, że mówią tylko po mongolsku...
Zjeżdżamy wreszcie do doliny Selengi, kończą się góry, jedziemy wśród stad owiec i kóz. O zmierzchu dojeżdżamy do jakiejś osady i tu zaczynają się problemy z paliwem. Stacje benzynowe pozamykane lub brakuje ropy. Ostatecznie kupujemy we wsi kanistry z paliwem i ruszamy. Pędzimy przez mrok nocy. Światła reflektorów wyłuskują na zakręcie obozowisko mnichów buddyjskich. Podróżują ciężarówką i w tym miejscu urządzili sobie postój przy ognisku... Ich pomarańczowe stroje wyglądają niesamowicie w tej nocnej scenerii.
Już, już dojeżdżamy do Moron, gdy przychodzi najgorsze. Zgrzyty i chrzęsty w skrzyni biegów, stajemy. Nie ma mowy o naprawie, trzeba przywieźć części z miasteczka. Najbliższe kilka godzin spędzam w półodrętwieniu. Jest mi już wszystko jedno, kiedy dojedziemy, nie mam już sił się złościć. Przebudzam się już w drodze. Nie wiem, czy ktoś przywiózł tę część, czy dostaliśmy ją od innego kierowcy, grunt, że po 40 godzinach wjeżdżamy do Moron.
 


Moron-Chatgał
sobota, 10. VII 2004
Gdy nad ranem docieraliśmy do Moron, ta 27-tysięczna stolica ajmaku sprawiła na mnie wrażenie niewielkiej, ale schludnej i zorganizowanej mieściny, Szerokie, choć oczywiście niewyasfaltowane ulice są poprowadzone prostopadle do siebie tworząc nowojorską niemal kratownicę. W dzielnicach "mieszkalnych" wzdłuż ulic ciągną się dwumetrowe drewniane płoty szczelnie zasłaniając gospodarstwa przed okiem ciekawskich. Jeśli jednak uchylimy blaszaną furtkę czy bramę - często ozdobioną uldzijem (tradycyjnym mongolskim wzorem) - to ujrzymy taki oto widok: kilkuarowa parcela z niewielkim drewnianym domkiem, często z jakimiś przybudówkami, składzikami; obok jurta - przecież w lecie jest zbyt gorąco i duszno, by spać w zamkniętym pomieszczeniu. A w jurcie wystarczy podnieść gruby wojłok i już jest wentylacja.
Po przeciwnej stronie podwórka, w miejscu przylegającym do ulicy, znajduje się wychodek - budowla o ażurowej konstrukcji z podłużną szczeliną w podłodze. Pod płotem zgromadzony jest opał w postaci równo przyciętych pni i szczap.
Jurty przydomowe bywają różne: skromne i prymitywne lub bogate i zadbane. Do takiej właśnie "lepszej" jurty trafiliśmy w Moron. Rodzina kierowcy jeszcze spała, gdy zajechaliśmy autobusem na podwórko. Żona kierowcy szybko się odziała i zaczęła szykować posiłek dla nas. My tymczasem legliśmy jak nieżywi na jednej sofie. Wkrótce czaj był gotowy, dostaliśmy kawałek chleba i sera, podziękowaliśmy i... poszliśmy spać. Gospodarz troskliwie okrył nas jeszcze jakimiś narzutami przesyconymi zapachem kumysu.
Około 10.00 wstajemy. Dostajemy miednicę, kierowca polewa nam ręce wodą. Bajerla! Dopiero teraz przytomniejszym wzrokiem rozglądam się po naszym lokum. W jurcie rozłożone są wokół sofy i łóżka, naprzeciw wejścia znajduje się kolorowa skrzynia i kredensik z bibelotami: tandetny zegar, jakieś plakaty, zabawki dziecięce. Rodzina nie jest zbyt religijna - dostrzegam tylko skromny obrazek Buddy. Obok skrzyni - obowiązkowo telewizor. Pani domu to strojnisia - w kącie stoi 1.5-metrowe lustro. Przy drzwiach aneks kuchenny ;-) szafka na zapasy, kredens na garnki i porcelanę. Na sznurkach suszą się kawałki mięsa i serów. Po drugiej (lewej) stronie drzwi - łazienka. Kilka miednic, stojak na mydło i szczoteczki do mycia zębów. Centralne miejsce zajmuje piec z paleniskiem ogrzewającym dno miednicy lub sagana z jedzeniem. Piece są przenośne, wystarczy zdemontować rurę spalinową tkwiącą w dachu jurty, by wyprowadzić go w ciepłe popołudnie na podwórko. "Jadalnia" znajduje się między skrzynią a piecem: w tej jurcie wyjątkowo znajdowała się niska ława do spożywania posiłków. Całość jurty mimo swego zorganizowania (podobne układy funkcjonalne będziemy spotykać i w innych miejscach) sprawia na mnie początkowo wrażenie chaosu.
Kierowca i jego żona gdzieś znikają, zostajemy z dziećmi: Ajuirta i Atkonsana mają po 7-8 lat, Achczipik jest o kilka lat młodszy. Dziewczynki są ciekawe przybyszy, rozmawiamy rzecz jasna po mongolsku ;-) Uczę Atkonsanę grać w kółko i krzyżyk, bardzo się jej to podoba. Grzegorz gra ze "swoją" dziewczynką, ta sprytnie stawia na przemian kółko i krzyżyki - widać, że chce wygrać!
Wraca żona kierowcy, krząta się po aneksie kuchennym, pewnie dostaniemy coś do jedzenia. Posiłek wkrótce jest gotowy, kierowca stawia przed nami plastikową miednicę, wystają z niej 30-centymetrowe baranie żebra, na wierzch nawrzucane kromki chleba i krążki cebuli. Przysiada się jeszcze jakiś krewniak naszego Mongoła. Wybieram kość z kawałkiem ciemniejszego mięsa, odgryzam kęs i czuję, że muszę się go pozbyć. Natychmiast!!! Póki nie dołączy do niego reszta zawartości mojego żołądka. Chwila nieuwagi kierowcy i kęs ląduje w miednicy. Z podziwem patrzę na Grzegorza, ten wcina tłuste kawałki aż mu się uszy trzęsą, słyszę pękające chrząstki w jego ustach. Ja wyskubuję jakieś malutkie zjadliwe fragmenty, kierowca patrzy na mnie z politowaniem. Grzegorz dobiera sobie repetę, kierowca wyszukuje trójkątną kość - pewnie łopatkę i dzierżąc przed sobą mówi: "Eto oczień charoszyje miaso. Ono nie dla odnogo czieławieka, no dla wsiech". I odkrawając nożykiem po kawałku podaje mięso każdemu z nas. Na końcu tej uczty kierowca wstaje i zbiera obgryzione kości do miseczki. Myślę sobie, że da psu, ale nie: "Eto dla żeny" - mówi. Jasne! Gdy żona się posili, kości dostaną dzieci, później ugotuje się na nich zupę a dopiero na końcu dostanie je pies!
W jurcie pojawia się Sara, właścicielka guest house'u, obiecuje załatwić nam transport do Chatgał. Tymczasem idziemy zwiedzać Moron. Kręcimy się po uliczkach, robimy drobne zakupy, przy okazji stwierdzamy, że i na prowincji sklepy są względnie dobrze zaopatrzone. Brakuje jednak owoców i nabiału. Myszkujemy po targu miejskim, dużo tu importowanych towarów (chińskich i rosyjskich). Po drodze zapuszczamy się w okolice placu z busami z charakterystycznym owoo na pagórku. Obok znajduje się stacja benzynowa i mnóstwo sklepików z akcesoriami samochodowymi. Przed każdym sklepikiem wystawione na zewnątrz plastikowe butelki po mineralnej napełnione zielonym olejem. Wątpię, by w Polsce kierowca zdecydował się na taki zakup; tu, jak widać, taki olej wzbudza zaufanie...
Wracamy. Umówiony dżip już czeka, pojedziemy z dwójką Francuzów. Kierowca UAZ-a musi jeszcze zatankować a to nie prosta sprawa. Chętnych po paliwo jest dużo, podchodzą z kanistrami, słoikami, czym się da. Czekając w kolejce mam czas na obejrzenie naszego pojazdu: oczywiście łyse opony, bez klamek, odpala tylko na korbę. Zdążyłem się również zorientować, że "normalna" cena za przejazd nad Chubsuguł wynosi 5.000T. Cóż, musiała i Sara na nas zarobić...
Wyjeżdżamy z miasta. Od Chatgał dzieli nas ponad sto kilometrów, liczymy się z trzygodzinną podróżą. Po 15 kilometrach stajemy. Odczekujemy, aż woda w chłodnicy przestanie się gotować i oglądamy ładne widoczki. Takie przerwy zdarzają się jeszcze kilka razy. Na rozległej łące dostrzegamy stado wielbłądów, skręcamy z drogi i gnamy przez step. To jeden z uroków Mongolii: jedziesz sobie gdzie chcesz i którędy chcesz. Ogranicza cię tylko wytrzymałość samochodu. Robimy zdjęcia, ja nie mam zoomu, ale do czegóż służą szybkie nogi? Biegam więc za parą baktrianów, nawet udaje mi się do nich podejść :-)
Za kolejną przełęczą zjeżdżamy do przepięknej doliny rzeki Eg. Nie dość, że jest otoczona malowniczymi górami, to jeszcze cała pokryta szarotkami! Zatrzymujemy się na chwilę i depczemy szarotki. Dziwne uczucie. Na łące pasą się stada jaków. To moje pierwsze spotkanie z nimi, wydają mi się takie... małe! Jaki towarzyszą nam w dalszej drodze, spłoszone uciekają spod kół, i zaczynamy się z nimi ścigać. Widok cwałujących obok samochodu jaków jest fantastyczny!
Płacimy po 3000T za wstęp do Parku Narodowego, pod pierwszym ger-campem w Chatgał żegnamy się z Francuzami. Rozbijamy namiot za wsią. Jest zimny wieczór, 12oC, będę dziś testować swój nowy puchowy śpiwór.
 


Chatgał-gercamp Janhay (Chubsuguł)
niedziela, 11. VII 2004


Leżę w cieniu kilkusetletnich modrzewi, dochodzi piąta godzina. Przede mną szmaragdowe jezioro, lekka bryza gna fale ku kamienistemu brzegowi. Ponad przeciwległym brzegiem Chubsugułu oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów, zacumowały majestatyczne cumulusy. Od czasu do czasu przeleci nade mną mewa, przebiegnie swobodnie biegający koń...
Grzegorz znów zarządził odpoczynek, spróbuję więc powiedzieć, co się działo w ciągu ostatnich kilkunastu godzin.
Rano - zaczęło się od mojego stresu. Cholera! Wciąż te same sytuacje na wakacjach: ja wstaję wcześnie, inni chcą spać dłużej, najlepiej do południa! Tak było na wszystkich obozach pulsowych, na wielu wyjazdach zagranicznych. Ludzie zwykle tłumaczą się, że są wakacje i dlatego chcą pospać dłużej (zwłaszcza po wieczornych imprezach). Ja natomiast chcę wstać wcześniej właśnie dlatego, że są wakacje! Tyle jest przecież rzeczy do poznawania, tyle drogi do przejścia. Odpoczywać to ja mogę w domu! (Oho, już widzę minę mojej żony... ) Jakże trudno dobrać się na wspólnym wyjeździe, zgrać się z porami wstawania, spoczynku i odpoczynku...
Była siódma, gdy zbudziło mnie słońce. O 8.30 wychodzę z namiotu myję się i robię kawę. Grzegorz śpi. Hm.
Zamierzam część niepotrzebnych w górach rzeczy pozostawić w Chatgał. Pakuję do wora książki i zbędne ubrania. Grzegorz wysyła mnie po dwulitrową butelkę wody. Po drodze rozmawiam z Ichsajanem. Jego imię oznacza światło, ładne prawda?
Niestety, dziś jest święto - pierwszy dzień Naadamu, sklepy pozamykane, dopiero w odległej kantynie obok dużego dżancanu kupuję 1.5 litrową butelkę wody (600T; później okazuje się, że niepotrzebnie - Grzegorzowi chodziło o POJEMNIK dwulitrowy, 1.5 litra to mniej niż mówią jego zasady chodzenia po górach). Zostawiam worek z rzeczami w ger-campie.
Wychodzimy dopiero o 11.00. Ścieżka prowadzi raz tuż nad wodą, a raz łąką obok. Z żalem patrzę na nieodległe przecież szczyty Gór Chubsugulskich (Bayan nuruu), już chciałbym po nich chodzić. Grzegorz chciał jednak dzień "kondycyjny". Po godzinie marszu skaliste ramię odchodzące od głównego grzbietu schodzi do wody zagradzając przejście. Wchodzimy w las i odnajdujemy końską ścieżkę (szlak znaczony zielonymi plamami na drzewach), która wyprowadza nas na drugą stronę bocznego grzbietu. Tajga w tym rejonie jest mieszana, modrzewiowo-brzozowa, z gęstym poszyciem. Szlak to zbliża się do jeziora, to oddala. Między drzewami błyszczy idealnie przezroczysta woda, z góry widać duże okrąglaki na dnie. Gdyby jeszcze woda nie była tak zimna! Prawda, obiecałem sobie wykąpać się w jeziorze bez względu na temperaturę... Grzegorz powiedział, że kąpiel w Bajkale odmładza o 20 lat; tu, ze względu na mniejszą powierzchnię, liczę na, choćby, 10 lat...
Na szlaku spotykamy czasem jeźdźców: to miejscowi, ubrani w tradycyjne strój, del - długi płaszcz przepasany pomarańczowym szalem. Przeprowadzają przez las konie dla turystów lub spieszą na wyścigi konne w Chatgał.
Wczesnym popołudniem słońce ustawia się tak, że Chubsuguł przybiera szmaragdową lub szafirową barwę. Coś fantastycznego! Zupełnie jak na widokówkach z Lazurowego Wybrzeża :-) Zdecydowanie warto było tu przyjechać dla takich obrazków... A jeśli się doda te łąki... Aż kolorowe od kwiatów: żółtych, czerwonych, fioletowych i białych. I jeszcze te zapachy ziół i brzęczenie owadów i ptaszki śpiewające... Mmmmm... Tak, ten pierwszy odcinek drogi wzdłuż Jeziora Chubsuguł jest najładniejszy. Dalej koński szlak krzyżuje się z drogą dla dżipów, pojawiają się ger-campy, czyli "osiedle" kilku, kilkunastu jurt urządzonych dla zachodnich turystów. Nocleg w ger-campie uwalnia, co prawda od noszenia namiotu, ale daje tylko złudzenie, że się spało w mongolskiej jurcie. W rzeczywistości sprzęt w takiej jurcie jest niemal europejski: wygodne łóżka, plastikowe krzesła, świetlówka pod sufitem...
Mijamy ger-camp Hangarid i Dalayn Turleg. Około 19.00 znajdujemy wygodne miejsce na nocleg w lesie tuż nad jeziorem, zrzucamy ciężkie plecaki i buty. Zbieramy opał - jest go tu pod dostatkiem; łamiąc suche konary staję tak nieszczęśliwie nogą, że przeskakuje mi jakaś mała kość w stopie. Będzie mi dokuczać przez kilka dni. Czas na obiad, rozpalam ognisko, Grzegorz gotuje zupę z wkładką z mielonki. Płonące ognisko zwabia Mongołów, proponują nam wynajem koni; inny Mongoł - niemowa dosiada się i na migi opowiada, że złapał dziś kilka ryb w jeziorze, a nawet udało mu się jedną sprzedać. Stada jaków przechadzają się brzegiem jeziora, nie mogę przepuścić takiej okazji i błyskam im fleszem po oczach.
 


gercamp Janhay-Dolina Ongolog (Chubsuguł)
poniedziałek, 12. VII 2004
Pobudka o 7.00 - spóźniłem się na wschód słońca - było już na dwa palce nad jeziorem. Muszę powiedzieć, że z tym mongolskim słońcem jest coś dziwnego: wschodzi w połowie lipca dopiero o 6.30; zachodzi po 22.00, pół godziny przed północą jest jeszcze szaro...
Zapaliłem ognisko, zrobiłem kawę i zbudziłem zgodnie z umową Grześka o 8.00. Przy śniadaniu zjawił się "nasz" niemowa i wyłudził o Grzegorza 150T. Po drodze naprawialiśmy moją stopę, Grzegorz skakał po niej naciskając butem wskazane przeze mnie miejsce. Przy okazji: kategorycznie zaprzeczam, jakoby miał wtedy błogą minę.
W południe doszliśmy do uroczej polanki, zrzuciliśmy plecaki pod starym modrzewiem. Grzegorz zrobił sobie sesję zdjęciową, ja poszedłem popływać w jeziorze. Pływanie było szczególne - polegało na zanurzeniu się po szyję i głośnym wyklinaniu ujemnej temperatury wody ;-). Ale i tak dumny jestem z siebie!
Dziś mieliśmy dojść do Caatanów szlakiem wzdłuż jeziora. Wczorajsza droga i kontuzja mojej stopy w połączeniu z niesamowitym upałem sprawiły, że dzisiejsza trasa była dla mnie katorgą. Pocieszałem się widokiem gór i malowniczego jeziora.
Minęliśmy przybrzeżne jeziorko i ujście potoku Hirbisteg. Była czwarta po południu.
- Patrz! - krzyknąłem - renifery!
Stado zwierząt skubało trawę w lesie, później wpadło na drogę i uciekło dalej. Przyspieszyliśmy kroku. Za pagórkiem ukazały się jurty i stado reniferów w cieniu drzew. Zrzuciliśmy plecaki i zaczęliśmy się skradać kierunku zwierząt. Zdążyliśmy zrobić po jednym zdjęciu, gdy z jurty przybiegł 10-letni Caatan.
- One camera - powiedział - three thousand tugriks. Two camera - six thousand tugriks.
No nie, bracie, nie będę płacił za robienie zdjęć twoim reniferom - pomyślałem, lecz oto wyrósł koło chłopaka potężny Caatan-ojciec i z ponurą miną się nam przyglądał. Zniżka "studencka"? Nic z tego, zero negocjacji. Zapłaciłem za nas i zacząłem sesję zdjęciową ;-) W stadzie obok dorosłych samców z porożem rozstawionym na 1.2 metra były skromniejsze samice, były też małe cielaki z zaczątkami poroża. Później skupiliśmy się na caatańskich jurtach - czumach. Mają inną budowę niż mongolskie jurty, przypominają północnoamerykańskie tipi. Wewnątrz pierwszej nie było nic ciekawego, więc po zrobieniu kilku zdjęć caatańskiemu malcowi (zachętą była guma do żucia) poszliśmy fotografować konie na brzegu morza, pardon, jeziora. Pomyślałem sobie, że ten właśnie obrazek, który rozpościera się przede mną - stado koni pijących wodę z Jeziora Chubsuguł - jest kwintesencją naszego pobytu w Mongolii.
Już zamierzaliśmy iść - cóż takie komercyjne powitanie nie zachęcało nas do dalszych kontaktów z tym plemieniem, gdy przypomniałem sobie, że chciałem usłyszeć, choć kilka zwrotów po caatańsku. Z drugiej jurty wyszła akurat starsza kobieta w tradycyjnym stroju i zaprosiła do środka. Szok! Mieszanka XX i XIX wieku! Na klepisku rozłożone jakieś dery, kartony; pośrodku przedpotopowy piecyk żelazny, wokół około 10 osób, w kącie telewizor Sony i stos kaset wideo. Usiadłem na pryczy, dostałem sute-caj i mleko renifera w kostkach (dużo smaczniejsze niż mleko kobyle w tej postaci). Zawołałem Grześka, wzbudził aplauz obchodząc prawidłowo jurtę tj. zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Posiedzieliśmy tak z pół godziny, ale rozmowa poza standardowymi kwestiami nie była zbyt atrakcyjna. Caatani, których spotkaliśmy używają tylko języka mongolskiego, część z nich mieszka w... Ułan Bator. To normalny proces asymilacji w nowocześniejącym społeczeństwie, trudno ich przecież zamknąć w rezerwacie. Szkoda jednak, że giną rzadkie języki, zanika niepowtarzalna kultura... Na pożegnanie Grzegorz dał widokówkę z Krakowa a ja - cepeliowski długopis ze smokiem wawelskim. Starsza pani podziękowała przykładając mój skromny gift do czoła. Sympatyczny zwyczaj.
Weszliśmy w Dolinę Ongolog - droga wiodła wzdłuż wyschniętego o tej porze roku, kamienistego koryta rzeki o tej samej nazwie. Po kwadransie drogi, po lewej stronie doliny odkryłem mały szałas szamański z ołtarzykiem. Coś fantastycznego! W centralnym miejscu - czarka w kolorze złotym, poznoszone jedzenie i picie: kubki z jakimiś napojami, ciasteczka, cukierki... Całość ozdobiona białymi, zielonymi, czerwonymi i żółtymi wstążkami.


Dalsza droga wiodła przez przepiękne łąki: ileż tu niebieskich, białych, żółtych i fioletowych kwiatów! Szliśmy wzdłuż końskiego traktu znaczonego zielonymi plamami na drzewach i kamieniach. Pełno tu było komarów - psikałem się więc Autanem, Grzegorz początkowo odmawiał, w końcu się poddał. Dolina porośnięta była z rzadka potężnymi modrzewiami, przyspieszaliśmy, gdy kończył się cień, czasem odpoczywaliśmy pod nimi walcząc z wszędobylskimi mrówkami. Od czasu do czasu mijaliśmy zniszczone zabudowania: zagrody i "buriackie" chaty zbudowane na planie ośmioboku. Widać, że dolina została opuszczona przez Caatanów kilkadziesiąt lat temu. Miałem skojarzenie z wymarłymi wioskami łemkowskimi w Beskidzie Niskim...


"Idziemy do pierwszego źródła wody" - zdecydowaliśmy. Wydawało mi się, że uszliśmy od Caatanów już 10 kilometrów lecz z mapy wynikało, że najwyżej cztery. Grzegorz wysforował się o dobre dwieście metrów, ja się męczyłem z obolałą nogą. Wreszcie usłyszałem jego krzyk: "Jest woda" i wiedziałem, że to na dziś koniec wędrówki. Rzeczywiście: u wylotu bocznej dolinki wypływał spod skały mały strumyczek. Woda miała tylko kilka stopni, trudno było włożyć nawet na chwilę rękę. Widać, że byliśmy w strefie wiecznej zmarzliny. Rozbiliśmy namiot, ledwie, ledwie dociągnęliśmy do niego plecaki, zrobiliśmy obiad. Na łące było dużo dzikiej cebuli, jedząc więc chleb od czasu do czasu sięgałem po cybuchy. Co za wygoda!
------------
Wieczorem
Zamknąłem namiot i podliczyłem: zero komarów, zero much, jeden półżywy człowiek. A propos namiotu: jest to Komodo Plus (Marabut) z aluminiowym stelażem i tropikiem na stałe podczepionym do namiotu. Rozbijanie jest łatwe a między dwoma karimatami pozostaje 40 centymetrów przestrzeni. Zakupiony bezpośrednio przed wyjazdem - Grzegorz nie chciał moknąć w przeciekającej chińskiej dwójce jak rok wcześniej nad Bajkałem. Namiot ma kilka bajerów - choćby rękaw do pobierania śniegu. Jeszcze o sprzęcie. Przez kilka ostatnich lat praktycznie nie inwestowałem w nowy sprzęt czy ekwipunek a jeśli już, to w najtańsze badziewie. Przed tym wyjazdem postanowiłem kupić nieprzemakalną kurtkę (Alvika - Windprotec) oraz śpiwór, który nie pozwoli mi zamarznąć (Małachowski, Turist 450). Dwie noce spędzone przy +10oC wykazały, że był to dobry zakup. Co do kurtki - to tak naprawdę nie miałem jeszcze okazji jej przetestować.
A zatem leżę w namiocie, Grzegorz myje się w przerażająco zimnym strumyku wydając okrzyki rannego zwierza. Później idę się myć i ja - odganiam jedną ręką komary, drugą usiłuję namydlić obcą - bo zamarzniętą na kość - nogę. Syczę z bólu, lecz po chwili przestaję odczuwać cokolwiek.
Słońce zachodzi za górami, zmrok ogarnia dolinę. To był długi dzień.
 


Dolina Ongolog - Dolina Hirbiseg
wtorek, 13. VII 2004
Opuszczamy kwieciste łąki doliny Ongolog. Początkowo idziemy lewym brzegiem wzdłuż suchego koryta rzeki. W odległości może dwóch kilometrów dostrzegam w górnym odcinku doliny gigantyczny monolit. Ta samotna skałka opisana jest w przewodniku Bezdroży. My jednak przecieramy nowy szlak. Po półgodzinie przekraczamy łożysko rzeki i zagłębiamy się w las. Tu trafiamy od razu na przyjemny strumyk i łapczywie pijemy zimną wodę. Teraz przez pół godziny pniemy się ostro pod górę w kierunku południowo-wschodnim aż do osiągnięcia grzbietu. Szlak koński znaczony zielonymi plamami skręca tu w dół gdzieś do doliny Hirbisteg, musimy poszukać innej drogi. Tymczasem zrzucamy ciężkie plecaki i odpoczywamy pod drewnianym owoo (1h od rzeki). Widać stąd Chubsuguł - jest po prostu piękny!
Odpoczynek przeciąga się do 45 minut, w końcu ruszamy i prawie bez ścieżki wdrapujemy się na wpół-zarośniętą kopę. Na szczycie odnajdujemy ścieżkę prowadzącą na zachód ku głównemu grzbietowi Gór Chubsugulskich. Znów towarzyszą nam wspaniałe widoki. Za nami modra tafla jeziora, przed nami grzebień skalny, po obu jego bokach stromo nachylone gołoborza i piargi. Za grzebieniem przełęcz, na którą zmierzamy, nieco na południe "Czerwona Góra" - wybitny szczyt ozdobiony rudymi skałami (na mapie brak nazwy, więc prawem zdobywcy tak ją nazwałem). Gdzieś za nią skryty jest Ich Uuł - cel naszego trekkingu.
Kończą się trawiaste zbocza, znajdujemy się na wysokości około 2000m npm. Jako pierwszy dochodzę do "Orlej Perci". Zrzucam plecak i idę na krótki rekonesans. Pierwszą olbrzymią skałę obchodzę od południa i wracam do Grzegorza. Omawiamy dalsze przejście. Proszę go, byśmy teraz się nie rozdzielali, bo teren jest trudny. Podchodzę pod następne potrzaskane skały, zrzucam plecak i idę spenetrować teren. OK, da się przejść. Wracam do plecaka. Grzegorza nie ma. Wołam go przez kilka minut. Zjechał po gołoborzu? Czy może odpoczywa gdzieś pod skałą i nie odzywa się? Znów krzyczę. Wracam ścieżką do punktu, gdzie widziałem go ostatni raz. Nie ma go. Cholera! I wtedy go dostrzegam 100 metrów niżej, na gołoborzu - schodzi sobie! Myślałem, że mnie szlag trafi! Woła, że on po skałkach nie da rady. Tylko to trzeba powiedzieć wcześniej! A nie znikać zostawiając mnie na grzbiecie samego. W dodatku szaleństwem jest schodzić w poprzek piargu o nachyleniu 50 stopni! Później powie, że "myślał", iż poszedłem granią, i że się spotkamy po drugiej stronie.
To nie koniec moich stresów. Eksplorując północne obejście "Perci" zauważyłem zbliżającą się chmurę burzową znad jeziora. Zjeżdżam do Grześka po skalnym rumoszu i mówię mu, co nas za moment czeka. Po chwili grzmi i spadają pierwsze krople. Musimy zejść do doliny. Osuwisko jest gigantyczne, schodzimy, a raczej osuwamy się kierując się ku kotłowi pod Czerwoną Górą w górnym odcinku doliny Hirbisteg. Teraz już leje, zabezpieczam plecak, rozbijamy się na makabrycznie nierównym terenie. Nie ma co wybrzydzać - wokół grzmi i błyska, zaczął lecieć grad. Pakujemy się do śpiworów, Grzegorz mówi dobranoc. "Za chwilę nas trafi piorun a ty idziesz spać?" - nie mogę się nadziwić. "Rurki od namiotu są przewodzące, nic nam nie będzie" - uspokaja. Z pewnością ;-)
Po godzinie deszcz ustępuje, wychodzi nawet słonko, idę szukać wody na herbatę. Ulewa była jednak zbyt krótka, by wypełnić wapienne koryto potoku Hirbisteg, wodę znajduję dopiero powyżej nas, przy wychodni skał granitowych. Tymczasem grupa Francuzów w towarzystwie jucznych koni pnie się na Czerwoną Górę. Jestem zdezorientowany. Może pójdziemy i my dalej, jest wszak dopiero 17.00? Ale namiot już rozbity, my mokrzy a i widzę, że Grzegorz ma dość na dziś wrażeń.
Kilka razy wyprawiam się później w okolicę po wodę i do skalnego grzyba górującego nad V-kształtną doliną. Widać stąd jezioro i zastanawiam się, czy uda mi się stąd w końcu zobaczyć rano wschód słońca. O 18.00 kilku Francuzów, którzy ostatecznie rozbili się kilkaset metrów od nas, idzie na grzbiet pod Czerwoną Górą - pewnie chcą popatrzeć na zachodzące krwawo słońce. Stoję przed namiotem i patrzę na nich z żalem. "Patrz dobrze, którędy idą, jutro pójdziemy za nimi" - Grzegorz wychyla głowę z namiotu. W pół godziny później grupa jest już na grzbiecie, chmurzy się jednak, więc cieszę się, że nie pognałem za nimi.
Rozmawiam trochę z Grześkiem o zeszłorocznym wyjeździe do Rumunii i o mnie. Poza wnioskiem, że trzeba zjeść beczkę soli, by kogoś poznać, nic z rozmowy nie wynika.
 


Ich Uuł (2961m)
środa, 14. VII 2004
Nad ranem budzi mnie jakieś zwierzę wydające dziwny odgłos: "sz-sz-sz" raz na kilka sekund. Łazi to-to koło namiotu i wzdłuż strumyka z pół godziny. Niestety jest zbyt ciemno i nie udaje mi się zwierzęcia zobaczyć. O świcie idę do "grzyba" robić zdjęcia, słońce jednak wstaje za skałami, nie nad jeziorem, ale i tak widoki są ładne. Grzegorz wciąż śpi. Jem śniadanie i robię mu kawę. A propos jedzenia. Wziąłem ze sobą 2x0.5kg makaronu 1.5-minutowego(!), 5 mielonek, 2 konserwy rybne, kilogram orzeszków ziemnych, 12 zupek chińskich, 15 batonów, 6 czekolad, 2x200g rodzynek i inne łakocie. No cóż, ważyło to co nieco, ale pamiętałem, co mówił Maciek z Instytutu: w jurcie nie kupicie nic do jedzenia! Poza tym... dla mnie to takie, hm... oczywiste, że w góry bierze się czekoladę i inne "energetyczne" jedzenie. Dla mnie tak...
10.30. Wreszcie wychodzimy. Mijamy Francuzów juczących konie. Prowadzę ja - stromą drogą po trawiastym zboczu wczorajszym francuskim szlakiem. Widzę, że Grzegorz skręca na przełęcz wybierając łatwiejszy trawers. Po chwili znika mi z oczu. Z trudem posuwam się w górę. Przechodzę poletka miniaturowej "akacji", odpowiednika polskiej kosodrzewiny, przeskakuję po wielkich głazach, byleby w górę i w górę. Muszki mnie zżerają i mimo 30-stopniowego upału idę w polarze szczelnie pozapinany. Skąd tu muszki na wysokości 2400 metrów? Odbijam nieco na prawo i wychodzę na grzbiet powyżej przełęczy.
Leżę teraz na zboczu pod Czerwoną Górą. Grzegorza jeszcze nie ma. Widoki wokół fascynujące. Wokół góry jak okiem sięgnąć. Na wschodzie Chubsuguł, pośrodku niebieskiej tafli jeziora wyłania się olbrzymia wyspa. Jego północne brzegi giną we mgle. Nieco dalej na północ wznosi się potężny masyw czarnego wulkanu Uran Dösz Uuł (2791m npm). Jego ścięty stożek wyraźnie odznacza się na tle innych, wapiennych szczytów. Pomiędzy nimi widać - to chyba niemożliwe - tak!, ze sto kilometrów dalej w powietrzu zawieszona jest biała plama lodowca! To chyba na granicy z Rosją. Przepiękne!
Jest Grzegorz. Ma pretensje, że go zostawiłem przy podchodzeniu. Że źle znosi wysokość, że od dwóch dni nie ma sił chodzić, że nie zostawia się słabszego. Cóż, mam w tej konkretnej sytuacji zupełnie odmienną ocenę. Pojechałem z młodym (o 12 lat młodszym) wysportowanym facetem, chodzącym całe życie po górach. Dopiero w pociągu okazało się, że chodził wyłącznie po Beskidach (+ 2 razy Rysy). Wczoraj okazało się, że "nie chodzi po skałach". OK! Szkoda tylko, że nie przewidział, iż w Górach Chubsugulskich o wysokości 3000m npm jest mnóstwo skałek... Patrząc wczoraj na wchodzących wieczorem ostro pod górę Francuzów powiedział: "Tak mogę chodzić, to lajcik". Jeszcze dziś rano zapytałem, czy ma siły na góry - stwierdził, że tak. Więc?
Poszedłem drogą Francuzów na Czerwoną Górę (trawa - bez ścieżki, ostro w górę, zero zagrożeń). Grzegorz szedł 20 metrów za mną, i w pewnym momencie samodzielnie skręcił na przełęcz (mniej ostro, ale też bez ścieżki). Nie powiedział mi, że nie może tak ostro pod górę, po prostu wybrał łatwiejszą dla siebie drogę. Ja zaś trawersowałem zbocze możliwie ostro pod górę (choć nie tak ostro jak Francuzi). Po wejściu na grzbiet podszedłem ze 100 metrów w górę rozglądając się za Grzegorzem. Z mojego punktu widzenia to już druga sytuacja, gdy podczas mojego prowadzenia Grzegorz podejmuje samodzielnie decyzję o wyborze innej (łatwiejszej dla siebie) drogi. Jeśli uważał, trasa jest zbyt trudna (skałki), zbyt ciężka (ostro pod górę), to - moim zdaniem - mógł mi powiedzieć: "wybierzmy inny wariant - wspólny lub rozdzielny. Taka jest moja ocena sytuacji.
Po ostrej wymianie zdań, ustalamy, że Grzegorz zostaje na miejscu (to jest pod szczytem Czerwonej Góry) a ja idę na Ich Uuł.
Jest 11.10, czas na danie główne! Biorę tylko kurtkę, wodę i aparat. Początkowo trawersuję stromo pod górę północno-zachodnie zbocza Czerwonej Góry. Przeskakiwanie po potężnych blokach gołoborza jest męczące, zwłaszcza, że brak tu ścieżek. Co dziesiąty kamień chwieje się, co zmusza mnie do wykazywania zdwojonej czujności. Idę szybkim krokiem, nie chcę, by Grzegorz zbyt długo czekał na mnie. W pół godziny później osiągam szeroką przełęcz pod Ich Uuł. Szukam ewentualnej ścieżki prowadzącej w dół Doliny Hirbisteg.
Od tej strony mój cel wygląda jak forteca otoczona potężnym murem złożonym z gigantycznych głazów - już nie wapiennych, lecz granitowych. Wspinając się na ten mur dostrzegam w zakamarkach resztki topniejącego śniegu. Dalej taras wyłożony jest płaskimi blokami, pomiędzy którymi lawiruje mały strumyczek. Znów potężny mur skalny. Pokonywanie tych przeszkód idzie mi łatwo, po chwili jestem na górnym, lekko pochylonym tarasie. Teraz to już łatwizna. Kierując się kierunkiem spadku terenu zmierzam ku szczytowi. Przeskakuję po głazach - są naprawdę gigantyczne, o długości dochodzącej do 6-8 metrów. Czasem trafiają się małe pieczary, nisze, w których można się schronić. Wreszcie dostrzegam maleńki punkt na horyzoncie tej kamiennej pustyni - trianguł wskazujący wierzchołek. Jeszcze 200 metrów, jeszcze 100 metrów. Teren staje się znów bardziej nierówny, mój cel jest już w zasięgu ręki, podciągam się i siadam przy drewnianym triangule (2961m npm; godz.12.20). Próbuję sobie uzmysłowić, czy to nie aby nie jest najwyższa góra, na którą wlazłem. Była Etna (dotarłem do ok. 2900m), był Moldoveanu (2544m), był również Mitikas (2917m)... A zatem to moja najwyższa góra! :-D
Daleko na horyzoncie odległe pasma gór, cisza zaś tu i pustka. Na zachód od wulkanu błyszczą ośnieżone szczyty. Zostawiam pod kamieniem kartkę z nazwiskiem, trochę polskich pieniążków i wracam.
Dobrze, że zapamiętałem według słońca kierunek powrotu - na tym głazowisku trudno wyczuć gdzie iść. Kilka ptaków wielkości kaczek z żółtym dziobem ucieka przede mną na piechotę, w końcu zrywają się do lotu z krzykiem. Ależ sobie wybrały miejsce do gniazdowania!
Postanawiam wracać na skróty, poniżej gołoborzy schodzących do doliny Mongolyn Yast. Mijam strumyki ukryte wśród kamieni i urocze kępy żółtych, czerwonych i niebieskich kwiatków. Wracam do Grzegorza po 2 godzinach (13.20).
Uzgadniamy kwestię noclegu - schodzimy z gór. No, trudno. Trafiają się czasem zbyt wysokie góry. Na przełęczy Grzegorz nieoczekiwanie proponuje, że zatrzymamy się na miejscu biwaku Francuzów - ja będę miał okazję na samotny spacer po okolicznych górkach. Grzegorz schodzi w dół a ja, ukrywszy plecak wśród skał, idę granią w kierunku północnym. Chcę zdobyć odległy może o godzinę drogi bezimienny szczyt liczący około 2500 metrów wysokości. Trawersuję od zachodu niewielkie wzniesienie, ledwo widoczna ścieżka prowadzi do ciągu ostrych grzbietowych skałek. Na prawo - przepaścista dolina Ongolog ozdobiona w górnej części grzebieniem skał. Poniżej na południowym zboczu tkwi ów olbrzymi blok wspomniany w przewodniku. Osypujący się rumosz skalny o różnym zabarwieniu tworzy kolorowe wstęgi zbiegające się w jednym miejscu kotliny. Wspaniały widok. Szkoda, że żadne zdjęcie nie odda tego wrażenia stromizny i przestrzeni. Po wschodniej stronie grani, którą idę rozpościera się śliczna zielona dolina rzeki Mongolyn Yast. To do niej często schodzą karawany z turystami.
Spoglądam na znajdujący się za mną Ich Uuł i z niepokojem patrzę na rosnącego gigantycznego cumulusa. Chmur nad górą gromadzi się coraz więcej i nie wiem, czy pchać się na szczyt, który dziś wybrałem na deser. Zaczyna się wyścig z czasem. Ścieżki już nie ma, całe zachodnie zbocze pokryte jest chrzęszczącym pod butami i łamiącym się jak szkło łupkiem. To jedyna droga na szczyt - od wschodu skały i przepaść. W dziesięć minut później jestem u celu. Wypijam wodę i przyglądam się chmurom. Są coraz bliżej. Kilka zdjęć i zjeżdżam po piargu. Przy ukrytym plecaku jestem po godzinie od momentu wyruszenia. Stąd jeszcze niespełna kwadrans przyspieszanego grzmotami marszu do czekającego w kotlinie Grzegorza.
Jestem na miejscu i padam jak nieżywy obok czerwonej flagi zrobionej z chusty Grześka. Rozbijać namiot pośrodku łąki? Hm... "Tu nas trafi piorun, mówię ci!" - mówię. "E tam, ja lubię burze" - tłumaczy Grzegorz tak jakby to "lubienie" było wzajemne... "W każdym razie wychodzimy robić siku razem" - żartuję - "nie mam zamiaru siedzieć tu sam w namiocie". Tymczasem... burza przechodzi bokiem, niebo pozostaje zachmurzone.
Pod wieczór wybieram się z krótką wizytą do pobliskiego obozowiska. Para Szwajcarów z Mongołem (i końmi) zwiedza region. Później jadą do Chin, Kirgistanu, Katmandu, Indii... Takim to dobrze! W nocy nie mogę usnąć: przeżywam wydarzenia ostatniego dnia.
 


Dolina Hirbiseg-gercamp Janhay
czwartek, 15. VII 2004
Wreszcie udało mi się sfotografować wschód słońca. Niebo zaróżowiło się, sfioletowiało, strzeliły kolorowe smugi na prawo i lewo od tego miejsca, gdzie za chwilę miało pojawić się słońce. Moment później te wszystkie kolory na niebie przygasły zaś po drugiej stronie jeziora zapłonęła czerwona łuna. I w końcu wytoczyła się pomarańczowa kula ponad nisko rozścielone chmury. Byłem usatysfakcjonowany.
Wychodzimy o 10.15. Droga prosta jak drut: ścieżka wzdłuż rzeki Hirbisteg zaprowadzi nas nad jezioro. I znów kwieciste łąki, modrzewiowa tajga, burunduki skaczące po drzewach. Woda, która dotąd płynęła po granitach znikła teraz pod wapiennym łożyskiem. Po dwóch godzinach wychodzimy na nadbrzeżne łąki. Setki świerszczy uciekających spod nóg błyszczą w słońcu - wydaje się, że idziesz po żywym chodniku...
Rozkładamy się za "chińskim" ger-campem. Grzegorz rozbiera się i bez oddychania przepływa 20 metrów. Godne podziwu zważywszy na krę pływającą po jeziorze. No, może przesadzam z tą krą, ale dla mnie temperatura wody była zdecydowanie za niska. Piorę, myję się i odpoczywam. Duże, fruwające żuki z 6-centymetrowymi wąsami przylatują pod nasze drzewo, siadają na mnie. Mam ochotę na taki okaz. "W Polsce są większe żuki" - powstrzymuje mnie Grzegorz. "Nie bądź taki ekologiczny" - mówię - "liczą się tylko te w gablotce!". "Ja ekolog?!" - oburza się - "A kazałem ci nosić śmieci?" OK, poddaję się i ograniczam do sfotografowania owadów.
Co robić dalej? Grzegorz "zleca" mi załatwienie koni na wieczór. Konie są tu po 2000T/h. Wynegocjowuję 10.000 tugrików za dwugodzinną przejażdżkę z przewodnikiem. Grzegorz kręci nosem - pamięta wyjątkową ofertę 1500T/h i 4000T/dzień złożoną nam przez "indywidualnego" koniarza. Ale tu jest "przedsiębiorstwo" z bossem i zejść z ceną nie da się niżej. Gdy Grzegorz renegocjuje wynajem, ucieka nam okazja (pusty bus). Złoszczę się.
Idziemy godzinę wzdłuż jeziora, później podjeżdżamy kilka kilometrów klimatyzowanym nissanem (gratis) i rozbijamy się na miejscu obozowiska sprzed kilku dni.
--------
Wieczorem
Leżę pod modrzewiem i czekam na okazję, która zawiezie nas do Chatgał. Nieruchoma woda, nieruchome powietrze i zawieszone nad Chubsugułem chmury. Ciszę zakłóca tylko śpiew ptaków i miarowy odgłos żucia trawy - to stado jaków majestatycznie przemieszcza się przed nami. Spokój... Ale co to: słyszę śpiew kobiecy, głos dobiega od strony "Blue Pearl". "Urządzają sobie dyskotekę w ger-campie" - Grzegorz przypomina, rozmowę z Sarą. Głos jest wysoki i zmieniający pięknie tonację i jest coraz głośniejszy. Oto zbliża się jeździec. Kilometr dalej dziewczyna jedzie przez łąkę i śpiewa urt-duu - rzewną pieśń stepową. Czy śpiewa o szybującym ptaku nad bezkresnym stepie, czy o galopującym tabunie koni, czy o miłości - nie wiem. Ale pieśń jest fantastyczna! "A jak ja śpiewam po drodze, to się nie zachwycasz!" - słyszę pretensję w głosie Grzegorza. No tak, ale ona nie mruczy pod nosem tylko śpiewa pełną piersią! I to jak ładnie!
Już dwa samochody przejechały i nic. Kierowcy sygnalizują tu liczbę pasażerów pokazując palcami ich liczbę. Rozłożona ręka oznacza, że w dżipie nie ma już miejsca. Gdy zobaczysz dziesięć palców - do busa nikt się nie wciśnie.* Na razie czekamy. Chciałbym bardzo dojechać dziś do Chatgał - tam są nasze rzeczy, tam można wynająć konie, zakończyć ten wypad nad Chubsuguł... Przez kilka godzin uprawiamy autostop. Z zerowym skutkiem - Zostajemy więc tu na noc. Grzesiek rozpala ognisko, ja rozkładam namiot. Jemy spóźniony obiad.
Zmierzcha. Przy ognisku siedzi tylko Grzegorz. Mi odechciewa się wszystkiego. Z kubkiem kawy idę nad brzeg jeziora, by spojrzeć jeszcze raz na panoramę gór z "moim" Ich Uuł. Trawiaste, łagodne kopy, trochę ostrych wierzchołków i odsłonięte zbocza ze skalnym rumoszem przypominają Czerwone Wierchy. Ciężko to nazwać trudnymi górami. Jadąc tu miałem nadzieję na przejście głównym grzbietem od Chatgał do Ich Uuł. Po odwiedzeniu Caatanów liczyłem na wędrówkę od Ich Uuł na północ w kierunku wulkanu Uran Dösz. Góry okazały się niedostępne dla Grześka. Czy czuję się oszukany? Rozczarowany? Zawiedziony? Do cholery, tak! Nie po to jadę 8.000 kilometrów, nie po to tłukę się ściśnięty 40 godzin w autobusie do Moron, by uprawiać turystykę nizinną! A wszystko wskazuje na to, że Grzegorz chciał powtórzyć swój zeszłoroczny wyjazd nad Bajkał - wędrówkę wzdłuż brzegów.
*) Tak w każdym razie myślałem. Myliłem się i to bardzo - patrz dalej
 


Chatgał-Moron
piątek, 16. VII 2004


Dziś pożegnanie z Chubsugułem. Cóż, nie będę ukrywać swego rozczarowania. Byliśmy tu co prawda 5 dni lecz prawdziwie górskich tras było tylko dwa dni - to stanowczo za mało dla mnie. Jeśli miałbym komuś doradzać jak wykorzystać czas nad Chubsugułem to polecam wynajęcie - jednak - koni jucznych i kilku, kilkunastodniową wędrówkę dolinami i przełęczami.
Nawet wcześnie wstajemy i pakujemy się. Gotowy staję przy drodze, Grzegorz jeszcze się pakuje i... "Masz papier toaletowy na wierzchu?" Hm, czy nie powinieneś mieć swojego papieru na wierzchu, Grzesiu? To są niby drobiazgi ale jakże wpieprzające.
Z dobrą godzinę zatrzymujemy samochody - i nic. W końcu zatrzymuje się lepszy, japoński dżip, z tyłu jedno wolne miejsce, pakujemy się. Dwie tłuste, stare Amerykanki są zdegustowane. "Oh they're two men, not one". Cóż, Grzegorz jeszcze dopijał herbatę między drzewami. 'We are from Ohio" - mówi druga. "Ju-es-ej"- tłumaczy, jakby nie każdy Polak czy inny Mongoł wiedział, że ta piękna kraina krów, kopalń i fabryk leży w Stanach Zjednoczonych. Grzegorz jak zwykle zaczyna swą prezentację wyjmując zestaw widokówek, opowiada o swych możliwościach turystyczno-marketingowych. Ja się trochę uśmiecham, trochę zaś boję, by starsza pani nie wyzionęła ducha - biedactwo źle znosi mongolskie wertepy, robi się jej niedobrze, musimy zatrzymywać samochód. Dżip zawozi je na lotnisko w Chatgał, 24-miejscowy samolot już na nie czeka. Grzegorz wciska im swój e-mail, szarmancko całuje babsztyla w rękę. Dostaje cukierki.
OK. Teraz pora, by odebrać pozostawione przed tygodniem rzeczy w ger-campie. Coś takiego, jaka długa droga przez wieś? Grzegorz zastanawia się, czy aby zapakowanie betów w czarny worek na śmieci nie zostało - wobec braku zdolności językowych Mongołów - opacznie zrozumiałe. Nie sądzę. Primo: rozmawiałem z nimi po mongolsku ;-) secundo: nie ma tu jeszcze zwyczaju gromadzenia śmieci w workach...
Odpoczywamy potem pod drzewem, Grzesiek pałaszuje na zimno puszkę rosyjskiej tuszonki - rzadko kiedy widziałem tak nieapetyczną konserwę. Zjadłbym już raczej Whiskasa! Skutki obżarstwa nie każą na siebie długo czekać - w dalszej drodze musimy się co kilkadziesiąt metrów zatrzymywać...
Czas na przejażdżkę konną. Zaczepiony chłopak ma konie, (co prawda nie swoje, lecz sąsiada) ustalamy cenę na 5000T/h za trzy konie (z przewodnikiem). Grzegorz z góry zastrzega "one hour, just walk". Idziemy do jurty nad jeziorem. Starszy Mongoł - właściciel koni przyprowadza trzy szkapy, siodła. Trwa to dość długo, jest czas, by pogadać z chłopakiem. Okazuje się, że to wrestlingowiec pierwszej klasy, zajął drugie miejsce w klasie free-style w Moron podczas ostatniego Naadamu. Widać jednak, że to poniżej jego ambicji, bo co chwilę wyzywa mnie do walki. Nic z tego, młody człowieku, naparzaj się z Grzegorzem. Wolę przypatrywać się przygotowaniom koni. Jeden z nich po założeniu siodła bryka i wierzga, pewnie nieprzyzwyczajony. Mongoł niestety nie chce mi go dać, przeznaczył dla mnie największego siwka. Co prawda strzemiona są za wysoko, ale skórzane siodło wcale nie jest twarde. Sterowanie jest proste: trzymasz dwa sznurki, jednym z nich majtasz konia po grzywie mówiąc "ciu, ciu" - koń idzie prosto. Pociągasz sznurek w prawo lub w lewo - koń skręca.
Jedziemy... ale coś za wolno... Delikatnie zachęcam nogami i końcem drugiego sznurka konia, by przyspieszył i... to działa! Koń idzie stępa a nawet przechodzi w kłus. Dobrze, że znajdujemy się na szerokiej łące, na nic nie wpadniemy, mam nadzieję, że koń w końcu się zmęczy i zatrzyma ;-) Moje członki wykonują zupełnie nieskoordynowane z koniem ruchy, i jak później zgodnie stwierdzi Grzesiek z wrestlingowcem, wygląda to komicznie, niczym na kreskówce. Ale, co mi tam! To była jazda! "A mówiłeś, że nigdy nie jeździłeś na koniu" - Grzegorz mi wyraźnie niedowierza. Hm, zgadza się, to mój pierwszy raz, za drugim chciałbym pogalopować :-D
Wyjeżdżamy za wieś w kierunku lotniska. Koń Grzegorza człapie prowadzony cały czas na sznurku przez przewodnika, ja od czasu do czasu robię "skok w bok". Niestety mój koń dostaje zadyszki i zaczyna charczeć. OK, wracamy niespiesznie do jurty. Jestem zadowolony, teraz mogę już opowiadać "Jasne, że jeździłem na koniu, ho! ho!" a na dowód przedstawiać dwie dziury zrobione mi przez siodło w tyłku.
Żegnamy się, jeszcze pamiątkowe zdjęcie, i idziemy łapać stopa do Moron. Po chwili wsiadamy do pustego busa (4000T). Jest czwarta i znad Ich Uuł wypełza (jak zwykle o tej porze) potężna biała chmura, wkrótce ciemnieje i rozlegają się pierwsze grzmoty. Burza ściga nas aż do Moron.
U Sary, w jej guest house'ie grupa turystów zajmuje jurtę. My dostajemy pokój w jej domu. Pryska marzenie Grzegorza o ciepłym prysznicu, jest tylko kubek wody do mycia. W dodatku w mieście nie ma prądu od dwóch tygodni, dostajemy od Sary dwie świeczki i po dwa litry wody do mycia w podwórkowej "łazience" (blaszanka z patyczkiem: wpychasz patyk - woda leci). Dla mnie jest jasne, że należy się stąd nazajutrz wynosić, jeśli nie wprost do Terchijn Cagaan Nuur (a z tym mogą być kłopoty) to do Ułan Bator. Grzegorz jest odmiennego zdania, chciałby poprać rzeczy - choćby w rzece, wyspać się, odpocząć. Cholera! Tym razem nie ustępuję. Sprzyja mi jednak szczęście - dwóch Francuzów (tych samych, z którymi jechaliśmy do Chatgał) teraz poszukuje towarzystwa do wynajęcia dżipa do Terchijn Cagaan. Jutro będziemy szukać transportu.
Wieczorem Grzegorz obcina paznokcie dzieciom Sary. "Nie mogłem już na to patrzeć" - powie rano. Tak! Sara to kobieta europejska: makijaż, e-mail, wizytówki... a dzieci tak zaniedbane! Ja nocuję jednak w jurcie - jest jedno wolne miejsce. Jurta jest oczywiście turystyczna, obwieszona kolorowymi kapami z prostymi łóżkami wokół i umywalką. Śpią tu Francuzi i europejska para podróżująca rowerami. Przyjechali tu właśnie z Terchijn Cagaan. Brawo! To naprawdę trudna górska droga (abstrahując od tego, że wszystkie drogi są tu okropne).
Noc w Moron. Miasto pogrążone w mroku, wszędzie rozbrzmiewa ujadanie psów. Chciałoby się zawołać: "Nochoj chor" ;-)
Sympatyczna para Szwajcarów, właśnie opuszcza guest house - jadą do stolicy w konwoju ziłów należących do przedsiębiorstwa poszukującego ropy naftowej. Właśnie pod bramę podjechały dwie ciężarówki z przyczepionymi cysternami. Młodzi ładują się do kabiny. Wydają się tacy w tej wielkiej maszynie... Szperacze włączone, silniki już zapuszczone. Przeraźliwy dźwięk klaksonów przeszywa noc i konwój rusza. Sceneria niczym z "Ceny strachu" Georgesa Arnaud. Ależ im zazdroszczę tej nocnej jazdy!
 




Moron-Terchijn Cagaan Nuur
sobota, 17. VII 2004
Rano budzi mnie para rowerowa, pakują do sakw niewiarygodne ilości rzeczy. Grube opony i mocne ramy dostosowane są miejscowych warunków. O 9.00 wychodzimy z Francuzami na "polowanie". Transport publiczny w Moron - jak przystało na stolicę województwa - jest dobrze zorganizowany. Tylko skąd wiadomo, że w tym miejscu jest przystanek, i że mikrobus akurat tędy pojedzie? Miejscowi wiedzą, ustawiają się na rogu ulicy i czekają. Podjeżdżamy busem na targ; jest sobota, stragany świecą pustkami, dżipów też jak na lekarstwo. Kierowcy - owszem, są chętni do zawiezienia nas nad Terchijn Cagaan, a jakże! Problem tylko, że chcą od nas kolejno 240... 200, 160 tysięcy tugrików. Tymczasem Francuzi słyszeli, że ktoś przyjechał tu za 90.000T. I przy tej cenie się zafiksowali. Rozbieżność bierze się stąd, że kierowcy kalkulują zwykle opłatę za drogę w obie strony, a to - jako żywo - nie mieści się we francuskich głowach. W powrotnej drodze kierowca może liczyć na ekstra zarobek i wtedy jest skłonny obniżyć cenę do 90.000T. I takiego kogoś nam właśnie potrzeba!
Przenosimy się w poszukiwaniach na dworzec autobusowy. Niedoświadczone oko europejskie z trudem by rozpoznało w tym opuszczonym placyku największy dworzec ajmaku. Dwóch staruszków wspartych na lasce przycupnęło na ławce, wspominają pewnie czasy przedrewolucyjne. Mówią, że autobus w tamtym kierunku będzie... jeśli będzie. Ot - mongolskie realia. Trzeba nam czegoś więcej. Prowadzę na jeszcze jeden plac - ten z błękitnym owoo na wzgórzu, który zapamiętałem z poprzedniego pobytu w Moron. Tu stoi dużo dżipów i busów, lecz sytuacja przy negocjacjach się powtarza.
Grzegorz ciągnie mnie na internet, to dobry kawałek drogi stąd (budynek poczty). Już, już miałem wysłać e-maila, gdy wpadają Francuzi z dobrą nowiną. Dżip czeka, jedziemy za 100.000T. Szybkie pakowanie u Sary, przy okazji stwierdzam, że jakiś głodomór ukradł mi konserwę rybną.
Teraz czas na zgromadzenie prowiantu na drogę. Znów jesteśmy na targu, kupujemy mnóstwo żarcia: zupki, konserwy, chleby, ciasteczka. Francuzi wybierają tradycyjną kuchnię mongolską: ciepłe chuszury - ciasto nadziewane baraniną, cebulą i innymi warzywami. Ruszamy w drogę. W każdym razie my tak myślimy. Teraz swoje sprawy załatwia Nerun Bator - nasz kierowca. Podjeżdżamy do bazy, gdzie skupuje się baranie skóry. No, jest tu trochę tego: chłopcy przerzucają skóry z przyczepy na ciężarówkę, brygadier je liczy. Inni noszą do magazynu worki zawierające po kilkanaście skór. Nasz dżołocz (kierowca) też przywiózł swój worek, właśnie poszedł go zważyć; dostał pieniądze i zadowolony wraca.
O 13.00 ostatecznie opuszczamy Moron kierując się górom Chantej. Jakoś po godzinie wjeżdżamy na przełęcz. Idzie nam to powoli, droga jest bardzo stroma; ciekawe, jak sobie radzą tu słabsze wozy. W kolejnej dolinie rzeki Bugsey podjeżdżamy do jurty. Kierowca wypakowuje 20-kilogramowy worek chińskiej mąki - jak widać jest on nie tylko przewoźnikiem, ale i akwizytorem. Zamienia kilka słów z rodziną - pewnie zbiera nowe zamówienie. Czas w drogę! Wjeżdżamy w las, dżip sprawnie pokonuje wertepy. Z kolejnego punktu widokowego rozpościera się zapierająca dech w piersiach panorama: łagodne zielone zbocza, step poprzecinany krzyżującymi się nitkami traktów i maleńkie obłoczki kurzu za innymi pojazdami wskazujące, że nie jesteśmy sami na tym pustkowiu. Błękitne niebo uzupełnia ten idealnie zharmonizowany obraz. A cała ta przestrzeń obejmuje 20-30 kilometrów i stanowi jedną z dolin dorzecza rzeki Ider. Może i kierowca zna jej nazwę, ale nie mówi słowa po angielsku. Ech, to już nasz jordański driver znał słowo "Photo", którego używał, by wskazać nam ciekawe miejsca przy objeździe Wadi Rum.
Kolejna wioska - kilka jurt. Wypakowujemy kolejny worek. Kilka minut na rozprostowanie kości i podglądanie mongolskiego życia. Między jurtami kręcą się półnagie dzieciaki, kobiety robią pranie w strumyku nieopodal jurt. Używają drewnianych tar, ale płuczą pranie już w eleganckich plastikowych miednicach. Cywilizacji jest tu zresztą więcej. Oto na dwóch jurtach dumnie błyszczą ogniwa słoneczne. Taki panel o powierzchni ćwierci metra kwadratowego kosztuje w stolicy 100.000T (cena wywoławcza) i ma moc 40 watów. Podłączony jest zwykle do potężnego bloku akumulatorów. Razi mnie niechlujne obejście. Wszędzie walają się jakieś odpadki, niepotrzebne, połamane części maszyn lub urządzeń. Pewnie brak tu drzew, by sklecić jakąś szopę, mogliby jednak sobie tu posprzątać!
Życie tych ludzi - nawykłych do trudnych i prymitywnych warunków, jest jednak nie do pozazdroszczenia. Latem jeszcze można tu wytrzymać (chyba, że jest susza), ale zimą?! Gdy szlak jest nieprzejezdny, gdy nie ma zaopatrzenia, gdy nie można wezwać lekarza? Gdy codziennie trzeba rozkuwać zamarznięty strumyk, by dostać się do wody? Gdy trzeba siedzieć w półmroku, grzejąc się przy piecyku? Brr... A gdzie tu szkoła? Nie mówiąc już o dobrach "wyższego sorta"? Nic dziwnego, że tylu Mongołów ucieka do Ułan Bator w poszukiwaniu lepszego życia.
Gdy zatrzymujemy się w kolejnej dolinie, z jurty wychodzi kobieta, wita się serdecznie z Nerunem, ten nas zaprasza do jurty. Jesteśmy w domu kierowcy! Witamy się z żoną i resztą rodziny. Siadamy z braku miejsca "po turecku", dostajemy sute-caj, później ser krowi, chleb i "mleko w kostkach", wszystko w jednej misie. Najsmaczniejsze jest jednak "coś" o konsystencji twarożku lub lanego ciasta, co gospodyni dołożyła do miski na końcu... Dostajemy również kwaśne mleko - dla Francuzów to "jogurt", dla Grzegorza - jak zwykle "humus". Bajerla! Jedziemy dalej, do widzenia, bajerte.
Pogoda nieco się psuje, popaduje drobniutki deszcz. Dojeżdżamy do Orgil - tu teoretycznie docierają "autobusy" z Moron. Kierowca podjeżdża pod stację benzynową. Że nie ma prądu we wsi? Nie szkodzi, dystrybutor jest dobry, rosyjski - na korbkę. Po pięciu minutach kręcenia - zmiana i kręci pomocnik szefa. UAZ ma dwa baki z wlewami po obu stronach wozu. Potrzebujemy dużo benzyny!
Jeszcze jedno pasmo gór przed nami. A tu - prawie noc. Myślisz sobie: phi, 240 kilometrów, co to jest? Że drogi wygodnej nie ma? Nie szkodzi, przejadę to dżipem w pięć godzin! Ale tak w Mongolii nie da się jeździć. Może na drodze z Ułan Bator do Cecerleg. Ale nie tu, po górach! Jedziemy już dziesięć godzin, i uważam, że wszystko idzie szybko i bardzo sprawnie, a Nerun doskonale radzi sobie z samochodem i terenem. A przede wszystkim - zero awarii!
Mijamy kilka mniejszych jezior i kolejną przełęcz. Wokół przepiękne i dzikie góry Tarbagataj. Zatrzymujemy się przy kamiennym owoo - jest przystrojone kilkoma butelkami po wódce. Wot nowaja kultura. Smutne. Wreszcie, w zapadającym zmroku dostrzegamy błyszczącą taflę olbrzymiego jeziora Terchijn Cagaan Nuur. Objeżdżamy północne wybrzeża. Na podmokłych łąkach stada czapli, nad wodą krążą rybitwy - dużo tu ptactwa, wszak to teren obszaru chronionego. Na marginesie: ta ochrona jest inaczej pojmowana niż w Polsce. Można tutaj obozować - gdziekolwiek, palić ogniska, śmiecić, itp...
Koniec drogi. Rozbijamy się przy ger-campie. Nagle odkrywam, że przy płaceniu za przejazd zgubiłem 50.000T. Po ciemku wracam na miejsce, gdzie się zatrzymaliśmy i w świetle latarki przeszukuję zarośla. Są! Zwitek banknotów wypadł mi z przetartego woreczka. Szczęściarz jestem jednak :-D
Kładę się na trawię. Gwiazdy. Sputniki.
 


Chorgo-Tariat
niedziela, 18. VII 2004
Słońce zachęca do wstawania, z ciekawością rozglądam się, gdzież to się znaleźliśmy. A jest na co popatrzeć! Jeśli się spojrzy na południową stronę jeziora - krajobraz przypomina polskie Beskidy: lasy iglaste porastają kilkusetmetrowe wzgórza. Północne brzegi są pozbawione roślinności, góry tu dużo wyższe, bezleśne, dużo bazaltowych skałek, turni i ostańców. Zielono-brązowa barwa podkreśla ich niespotykany w Polsce charakter. Najciekawiej jednak wygląda teren nad jeziorem rozciągający się u moich stóp. Dostępu do wody broni pełne ostrych skał i szczelin pole lawowe. Obszar pokryty lawą rozciąga się na wielu kilometrach kwadratowych. Gdzieniegdzie lawa tworzy zabawne kopczyki rozrzucone na łące niczym termitiery na sawannie. Widać, że jest to region turystyczny: co kilkaset metrów rozłożone są obozowiska Mongołów lub ger-campy.
W takiej to właśnie okolicy zamierzamy spędzić dwa noclegi. Ponoć to raj dla ptaków: jadąc wczoraj wieczorem wzdłuż brzegów widziałem stada brodzących po płyciźnie czapli a dziś widzę krążące nad łąką sokoły. Grzegorz jeszcze śpi, Francuzi z wolna wstają natomiast w pobliskim francuskojęzycznym obozowisku gwar od godziny. Odjeżdżają. Idę się myć. Woda jest dużo cieplejsza niż w Jeziorze Chubsuguł, chociaż Terchijn Cagaan Nuur leży na wysokości 2060m npm. Ostre krawędzie lawy kaleczą stopy... Przy okazji z ubolewaniem stwierdzam, że owe "termitiery" są pochodzenia antropogenicznego. Ale i tak ładnie się prezentują.
Około 10.00 jak zwykle robię Grzegorzowi kawę - inaczej nie wstanie. Później idę do ger-campu po puszkę coca-coli dla niego (900T). Chyba przesadza. Tak naprawdę nie wiemy, gdzie dokładnie kierowca nas wczoraj wysadził. Robię mały rekonesans: wychodzę na pobliską górę - Terchijn Cagaan Nuur ukazuje swoją wielkość z tej wysokości. Ciągnie się na kilkadziesiąt kilometrów dalej na wschód całe otoczone górami: lesistymi na południu i bardziej dzikimi, postrzępionymi na północy. Na zachód, za mną - też są góry, a jakże!, ale oto w szerokiej dolinie niespodziewanie wyrasta czarny stożek Chorgo - młody wulkan. Jest niewysoki, można powiedzieć karłowaty przy potężnych masywach górujących nad nim. Sam był jednak na tyle potężny, że lawa z pochylonego na wschód krateru zalała onegdaj nie tylko równinę przed wulkanem, ale i utworzyła pole lawowe dochodzące do jeziora znajdującego się o dobre 5 kilometrów dalej. Jakie wspaniałe widowisko musiały oglądać uciekające w popłochu mastodonty! Rozżarzona lawa wpadająca do wody, kłęby buchającej pary!... Że też mnie przy tym nie było...
A zatem cel dzisiejszej wycieczki jest zlokalizowany. Pozostaje tylko podjąć decyzję, czy zostawiamy tu bety, czy też idziemy z plecakami. Decydujemy się na to drugie rozwiązanie: woda w jeziorze jest nienajlepsza, lawa skutecznie odstrasza od brodzenia przy brzegu. Zanim jednak ruszymy dalej mamy ochotę przyjrzeć się z bliska owym kopczykom z lawy wyrastającym przy brzegu. Okazuje się, że są bardzo stare, wiele pokoleń buddystów dokładało tu swoje kamienie wznosząc swe modlitwy i prośby. Dokładam i ja swój kamyk, a z racji wagi mojej "sprawy" ma on postać 30-kilogramowego kęsa lawy: resztkami sił ładuję go na szczyt kopca.
To nie koniec atrakcji nad jeziorem. Oto między kopcami gromadzi się grupa Mongołów, jest telewizja, jest i mongolska gwiazda - sam Iczinnorow, popularny śpiewak, który tu przyjechał, by w malowniczej scenerii parku narodowego nagrać swój kolejny teledysk. Jak na pop-gwiazdę wygląda dość niezwykle: ubrany w garnitur, krawat, ręce złożone z przodu, śpiewa spokojnie - trochę drętwo to wygląda.
Ruszamy na wulkan koło południa. Jest skwar, ale żeby odpoczywać co 15 minut? Hm. Proponuję później drogę "na skróty" przez pole lawowe, choć wiem, że to nie będzie łatwa wycieczka! Liczą się jednak nowe doświadczenia, prawda? Ja szedłem już kilka godzin po lawie wchodząc na Etnę, wiem, czym to pachnie, ale czego nie robi się dla bliźnich?
Lawa ma zaledwie kilka milionów lat i mimo swej naturalnej odporności na erozję, jest częściowo pozarastała krzakami, gdzieniegdzie i modrzew rośnie. Z pewnością w tym opanowywaniu niegościnnej ziemi pomagały mongolskie wiatry nawiewające pył ze stepu. Wygodna droga szybko się kończy, musimy wielokrotnie przekraczać świeższe potoki zastygniętej lawy.* Raz stąpamy po ogromnych blokach lawy, raz po usypującym się pod nogami gruzie. Niekiedy płynąca lawa natrafiała na przeszkodę i spiętrzała się niczym kra na rzece; musimy się wtedy wspinać się na kilkumetrowe wały lub nadkładać drogi. Czuję się mały i słaby wobec potęgi żywiołu, który tu niegdyś szalał. Jakież tu piekło musiało mieć miejsce. A jednocześnie patrząc na te mchy, na kwiatuszki czepiające się lawy, słysząc ćwierkanie ptaków i bzyczenie owadów - jestem pełen podziwu dla siły życia, które chce się tu zadomowić.
Zziajani i pokaleczeni dochodzimy do parkingu pod wulkanem. Stoją tu dżipy białasów i furgony Mongołów. Kobiety oferują kumys w butelkach po coca-coli, same piją czaj ze słoika. Gotuję kawę i zjadam małe co nieco. Grzegorz tymczasem wdrapuje się na krater. Później zmiana - idę ja. No, szok! Trafiam na schody! Może jeszcze winda dla włoskich staruszek?! Stożek, jak wspomniałem, nie jest duży, można się wdrapać w 10 minut. Po prawej stronie mija się niewielki, pasożytniczy krater. Po chwili jestem na krawędzi krateru Chorgo, czas na pamiątkowe zdjęcia. Krater jest lejkowaty, a jego idealna symetria jest naruszona przez płaty lawy, które oderwały się od zachodnich zboczy. Ich zielonkawy kolor kontrastuje z rudo-czerwoną barwą wnętrza wulkanu. Bardzo podoba mi się ta czerwień - można by pomyśleć, że krater jeszcze nie ostygł... Zabieram kilka kawałków lawy na pamiątkę. Jest to mój trzeci zdobyty wulkan: wcześniej była Etna i Wezuwiusz.
Dobrze, dość już zachwytów, czas w drogę do Tariat - oddalonej stąd może o 7 kilometrów małej wioski, w której mamy nadzieję znaleźć transport do Cecerleg. Tym razem nie decydujemy się na drogę "na skróty" przez lawę, grzecznie idziemy wokół północnego i zachodniego podnóża krateru. Na łące, niczym gigantyczne kupy dinozaurów leżą porozrzucane bomby wulkaniczne. Największe mają dwa metry średnicy i muszą ważyć kilkanaście ton. Ależ to musiał być ognisty deszcz!
Nad górami przetacza się kolejna burza; na szczęście przechodzi bokiem. Zbliżają się dwa busy, machamy. OK, wezmą nas. Sympatyczna rodzina Mongołów ma jednak poważny kłopot: w drugim furgonie pękła jakaś część przy przedniej osi, konieczna jest jej wymiana w Tariat. Gdyby nie to - pojechalibyśmy jeszcze dziś do Cecerleg. W Tariat krążymy po opustoszałych uliczkach w poszukiwaniu tej części. Odwiedzamy bez powodzenia kilka, pożal się boże, warsztatów mechanicznych. W końcu oba wozy trafiają na jakieś podwórko - pewnie najlepszego mechanika samochodowego w somonie.
Panowie raźno biorą się do roboty. Jest chłodny wieczór, od czasu do czasu mży, grzejemy się więc w drugim samochodzie. Zaprzyjaźniamy się z Mongołami usiłując zorientować się w ich pokrewieństwie. Jedzie zatem z nami kobieta w średnim wieku, "mama", która przypadła do serca Grzegorzowi; zabawia ją po rosyjsku i angielsku. Jadą jej liczne dzieci, w tym śliczne dorastające dziewczę. To kolejna "kobieta" Grzegorza. Niestety dużo z nią pogadać nie można: Mongołka postawiła na naukę japońskiego. Obok mnie siedzi młode małżeństwo: ona z widoczną ciążą, sympatyczna i z uśmiechem na twarzy znosząca trudy podróży, on - energiczny, wysportowany, ale nieco zakłopotany(?). Jadą też liczne staruszki, które do "naszego" wozu okresowo się przesiadają. To rodzinny wyjazd Mongołów z Ułan Bator. Dodajmy: bogatych Mongołów. Odwiedzili rodzinne strony, nabrali wody z gorących mineralnych źródeł zlokalizowanych gdzieś w pobliżu, a teraz wracają do domu.
Naprawa przedłuża się. Pomimo dużej pomysłowości i zręczności Mongołów, dorobienie złamanej części idzie niesporo. Brakuje po prostu odpowiednich narzędzi. Mają tylko imadło, młotek i pilnik. Mają też - na szczęście! - puszkę po piwie, której cienką blachę usiłują wykorzystać. Podziwiam ich upór i spokój. Siedzi taki pod samochodem przez kilka godzin i grzebie, grzebie... Ech, mongolska rzeczywistość...!
Gotujemy kawę. Sprzęt Campingas wzbudza należne zainteresowanie. Przy okazji uczę "szwagra" posługiwania się noniuszem w suwmiarce. Moja misja cywilizacyjna jest wypełniona ;-) Później w świetle zapalonych jarzeniówek podglądam dom mechanika. Jest dwuizbowy, w pokoju dywany na ścianach, na honorowym miejscu obrazek Buddy, z boku - skromniejszy - obecnego prezydenta. W kącie duże lustro i mały czarno-biały telewizor. Sporo tandetnych makatek i plakatów. Pod ścianami rozstawione malowane skrzynie. Ściana oddzielająca pokój od kuchni jest jednocześnie piecem. Za piecem - w kuchni - kredens, ławki, fotele i stół. Lodówki nie dostrzegłem. W sumie - dość skromnie.
Podwórko, jak to jest w powszechnym zwyczaju - niemiłosiernie zagracone. Uważne oko hobbysty znalazłoby tu sporo wartościowych okazów - choćby przedpotopową dwukółkę z drewnianymi w całości kołami, z ponabijanymi kawałkami opon na obwodzie. Wychodek - jak zawsze przy płocie sąsiadującym z ulicą. Intymność takiego miejsca jest bardzo problematyczna: szpary są szersze niż deski, których użyto do jego konstrukcji.
Około północy panowie kończą pracę. Ponoć gotowe. I my, i mongolska rodzina rozbijamy namioty na podwórku. Córka kierowcy, mimo zachęt nie chce z nami zostać.
*) Ostatnia erupcja miała miejsce 4930 lat temu.
 


Tariat-Cecerleg
poniedziałek, 19. VII 2004


Najlepszy zakład mechaniczny w Tariat, godzina 8.00. Budzą mnie głosy Mongołów z sąsiedniego namiotu. Pakuję się i robię kawę. Gdy kończę śniadanie, Grzegorz wygrzebuje się ze śpiwora. "Mama" zaprasza nas do domu, siadamy na fotelach, Grzesiek dżentelmeńsko ustępuje miejsca naszej ciężarnej kobiecie. Gospodyni przelewa mleko z cebrzyka do sagana i ustawia na piecu. Kuca i na podłodze młotkiem tłucze herbacianą "cegłę" na proch. Wsypuje garść herbaty do gotującej się wody i łączy z podgrzanym mlekiem. Jeszcze tylko szczypta soli i już sute-caj gotowy. Siorbię herbatę z miseczki jak przystało prawdziwego Mongoła.
Odjazd. Nasze plecaki lądują na dachu furgonu, Mongołowie kupują jeszcze zapasy herbatników na drogę. Przez pierwsze kilometry drogi niepokoję się, czy wczorajsza naprawa była skuteczna. Kierowca ma widocznie podobne obawy: gdy dłuższą chwilę nie widzi drugiego wozu w lusterku, przystaje w stepie i czeka, aż zza horyzontu wypełznie obłoczek pyłu i zbliży się reszta karawany.
Przemieszczamy się sprawnie przez mongolskie równiny. Wokół góry: za nami pasmo Tarbagataj a na południu potężny Changaj. W duszy - jęczę. Cholera! Że też nie mogę pochodzić po tych górach! Wkrótce dojeżdżamy do przełomu rzeki Sumyn Goł. Od razu widać, że to miejsce turystyczne: jest tu ger-camp, są samochody i odpoczywający Mongołowie. Sam przełom jest rzeczywiście interesujący. Rzeka wgłębiła się równinę na kilkadziesiąt metrów, na obu brzegach doliny widać ładne warstwowania osadów i skał. Dalej wije się przez step i często trudno się domyślić obecności wąskiego wąwozu.
Jest dobrze. Wyjeżdżamy na główny trakt i szybko połykamy kilometry dzielące nas od Cecerleg. Droga jest utwardzona, ma z sześć metrów szerokości i panuje na niej względnie ożywiony ruch: mijamy jeden samochód na 10 minut. Miejscami gnamy 90km/h. Ja troszkę przysypiam, troszkę udaję, bo niezbyt mam siłę i ochotę na rozmowę z sąsiadami - młodym małżeństwem. Zresztą Grzegorz siedzący z tyłu zabawia towarzystwo doskonale. Czasem zapyta mnie o jakieś słówko rosyjskie, ale na ogół bazuje na rosyjskich końcówkach polskich słów. Przypomina mi się Krzysiu Pruciak... Niemniej jednak jestem pełen podziwu dla Grzegorza - ma siłę gadać!
Od czasu do czasu skręcamy do jurty - nasi przewoźnicy chcą kupić tanio (25$) dużego barana. Cóż, barany są, ale albo za drogie, albo za młode (czyli za mało tłuste ;-p). Wielka szkoda, bo zaoferowałem, że sam zarżnę owcę (inna rzecz, że zapomniałem, iż tu nie podrzyna się gardła tylko zaciska aortę... Ciekawe, czy bym się zdecydował?). To dość popularne zajęcie w Mongolii skoro traci tu co rok życie milion owiec! Mężczyźni na przystankach nie mogą się powstrzymać i wciąż stają do walki. Tak, Naadam jest raz do roku, a o kondycję trzeba dbać! Ja konsekwentnie odmawiam udziału w zapasach.
Kilkadziesiąt kilometrów przed Cecerleg wyrasta w stepie samotna skała wysoka może na 7 pięter. To Taichar. Rzucił ją potwór w to miejsce, by przygwoździć niedobrego węża, który miał tu swe gniazdo. O wielkości potwora świadczy przełom rzeki Sumyn Goł - to właśnie droga, którą człapał potwór. Skała jest arcyciekawym miejscem dla Mongołów - przyjeżdża tu wiele wycieczek. Fotografują się, objeżdżają skałę konno, pozostawiają napisy na ścianach. Dostawca usług turystycznych właśnie przyprowadził osiodłanego jaka (500T, powinno być 300T) - czy mógłbym odmówić sobie takiej przyjemności? Wskakuję więc, Grzegorz robi mi zdjęcia. Jak jest chyba na prochach - łagodny niczym cielę. Mimo zachęty w postaci kopania po tłustym boku, nie ma zamiaru ruszyć. W końcu robi kilka kroków ciągnięty na sznurku przez Mongoła.
- Cześć Grzegorz! - europejskie dziewczę podchodzi z wyciągniętą dłonią - Poznałam cię po dredach.
A zatem spotkaliśmy się! Co za przypadek! Oto grupa warszawsko-bydgoska a jak się okaże i sosnowiecka: Jest Kasia z Warszawy, która załatwiała nam paszporty, jest Ania z Sosnowca, po chwili dochodzi Arek, Ola i ich mongolski przewodnik. Jeżdżą po kraju w ośmioosobowej grupie od trzech dni. Opowiadamy w pośpiechu o swoich przeżyciach, o planach na resztę podróży. "Wiedziałem, że się spotkamy" - powie później Grzegorz.


Białe smugi przemierzają step. Suną furgony i dżipy. "Mongolia to droga a idea to jechać, jechać, jechać" - mówi Grzegorz. Jedziemy. Step, jurty, stada owiec. "Tas! tas!" - kierowca przyhamowuje i pokazuje nam siedzące przy drodze czarne sępy. Są podobno bardzo silne, według zapewnień Mongołów potrafią podnieść barana...
Rozmowa o pieniądzach. Oglądamy banknoty z różnych krajów, pokazuję Mongołom poczet królów polskich na polskich pieniądzach. Później dyskutuję z Grześkiem o euro. "Ekonomii nie będziesz mnie uczył. Studiowałem 3 lata". Hm, a ja chciałem tylko zrozumieć, dlaczego euro będące w obiegu w Polsce jest dla niej szkodliwe...
Zza kolejnej przełęczy wynurza się Cecerleg. Jest ładnie położone u podnóży gór Chantej: centrum u zbiegu dwóch rachitycznych strumyków, jurtowiska grzecznie ustawione w kwartałach na zboczach wzgórz. Najbardziej rzucającym się w oczy elementem miejskiego krajobrazu jest niewielki klasztor, którego żółta bryła wyraźnie się odznacza na tle skał pobliskiej góry. Wjeżdżając od zachodu do Cecerleg mieliśmy więc ułatwioną orientację.
Stajemy na chwilę przy źródełku i odświeżamy się. W to miejsce, ciągnąc wózki z beczkami i kanistrami podążają codziennie z oddalonego o trzy kilometry miasta mieszkańcy Cecerleg. Zatrzymujemy się później przy parkingu dla busów, przy pożegnaniu wręczam "mamie" dwie drewniane pisanki cepeliowskie tłumacząc, z jakim zwyczajem są one w Polsce związane.
Zostawiamy plecaki w pobliskim hotelu i idziemy do klasztoru-muzeum położonego nieco poniżej "żółtej" świątyni.
Nad wejściową bramą lśni w słońcu złoty czojdż chorał, koło nauczania wiary z postaciami dwu gazel po bokach. Symbol ten, jak poucza przewodnik, przypomina, że nauk Buddy słuchały również zwierzęta... Na dziedzińcu trzy budynki w stylu chińskim tj. z podniesionymi ku górze końcami dachów. Słupy i belki ganeczków biegnących wzdłuż świątyń są kolorowe, z rzeźbionymi detalami. Wewnątrz budynku po lewej stronie urządzono na dwóch kondygnacjach wystawę etnograficzną. Przy wejściu rozłożona jurta z kompletnym wyposażeniem widocznym przez uchylone drzwi - chałgę. Na półkach rozstawionych pod ścianami elementy jurty, między innymi tonoo - drewniana obręcz, na której opiera się konstrukcja dachu. Dalej trochę sprzętu domowego i akcesoriów potrzebnych w podróży. Jest miniaturowy młyn do mielenia ziarna: niewielkie kamienne korytko, do tego okrągły kamień z dziurką i patykiem. Ziarno było pewnie importowane - przecież Mongołowie ziemi nie uprawiali... Dalej chochle, dzieże, także worki skórzane do transportu żywych owiec. Zwracają uwagę paleniska z kociołkiem: cztery nóżki, kilka żelaznych obręczy, konstrukcja prosta, ale jakie ładne ozdoby! Jest też wersja składana, wystarczy wyciągnąć dwa bolce i palenisko zostaje przygotowane do transportu. W sąsiedniej salce - wystawa instrumentów muzycznych oraz fajek i czapek. W szklanej gablocie ładnie wyeksponowana srebrna biżuteria przyozdobiona kamieniami półszlachetnymi. W żadnym muzeum tego typu w Mongolii nie może zabraknąć gutuli - tych śmiesznych butów z podniesionym czubkiem.
W środkowym budynku trafiamy na olbrzymią, 2-kondygnacyjną salę wspartą na czterech słupach. Wzdłuż ścian, wokół pomieszczenia biegną na wysokości pierwszego piętra krużganki. Sufit jest kasetonowy z rzeźbionymi w drewnie motywami roślinnymi. Pośrodku ławy i mosiężne figury Buddy. A wszystko to niesamowicie kolorowe. Podoba mi się tu! Pod każdym posągiem powtykane w szczeliny lub po prostu położone pieniądze. Najwięcej jest banknotów 50 i 100-tugrikowych. Pomiędzy buddami mały ołtarzyk ze zdjęciem Dalaj Lamy. W sali stoją również ozdobione błękitnymi wstążkami surragi - kamienne konstrukcje będące w istocie grobami ważniejszych mnichów. Trzeci budynek jest najmniej ciekawy: na ścianach kilka współczesnych obrazów, jakieś makiety, stoisko z pamiątkami. Grzegorz nie może się powstrzymać i kupuje daalin - wełniany mieszek za 5000T, niby na tytoń ;-)
Czas na drugą świątynię, ów żółty budynek na wzgórzu. Niestety! Odchodzimy z kwitkiem: drzwi zamknięte a wejścia pilnują dwa wilczury na długich łańcuchach. Ograniczam się do kilku zdjęć. Rekompensatą jest krótka wizyta w trzecim klasztorze, przy parku nad strumykiem. Po raz pierwszy mogę sobie obejrzeć z bliska mnicha ;-) Przed nadciągającą burzą chronimy się w "europejskiej" restauracji. Nawet znalazło się coś bez baraniny! Słodzona (fuj!) kawa dla mnie, dla Grzegorza dwa piwa. Odbieramy bagaże z hotelu i rozbijajmy się na łące wskazanej w przewodniku. Robimy pranie, naprawiam podarte pod Ich Uuł spodnie. Grzegorz tankuje jeszcze cztery piwa i odpływa.
 


Cecerleg-Karakorum
wtorek, 20. VII 2004
Są ludzie, którzy potrafią rano się spakować, umyć i zjeść śniadanie w ciągu godziny. Są tacy, którym dwóch godzin nie starcza. Ależ ja mam pecha. Grzegorz mówi, że nie można się spieszyć, że musi mieć czas na kontemplowanie miejsca, smakowanie, przeżywanie... Zapewniam wszystkich, że niczego ciekawego nie przeżyłem siedząc rano do 10.00 na zaśmieconej łące i patrząc na pakującego się towarzysza podróży!
Dziś Dzień Żałoby po Skarpetach. Podstępny potomek Dżyngis Chana porwał nad ranem moje suszące się 20-letnie wełniane skarpetki i dziurawe majtki. Biada mi! Później każdego podchodzącego Mongoła zapytuję (po polsku) o swoje rzeczy. Udają, że nie wiedzą, o co chodzi!
Idziemy na internet (460T/h, najtańsza oferta w Mongolii), wysyłam e-maila i sms-y. Wciąż brak wiadomości z domu. Później drobne zakupy i stajemy na drodze wylotowej w kierunku Charchordin.
Po półgodzinnym machaniu zatrzymuje się gazik z przyczepką załadowaną setkami baranich skór. Pytam kierowcę, czy nas podwiezie do Karakorum i... mina mi rzednie: w samochodzie jest już siedem osób. Ale czy to może być przeszkoda? Pakujemy plecaki i wsiadamy! Czas upływa na wesołych pogaduszkach. Kierowca zatrzymuje się przy przydrożnych jurtach i skupuje skóry. Słoneczko świeci, mijają godziny na szlaku. Jest dobrze.
Około 17.00 zjeżdżamy z głównej drogi do Charchorin i podjeżdżamy do miejsca zwanego kiedyś Karakorum. Po stolicy państwa Dżyngis Chana zburzonej przez wojska Monchusa w 1388 roku pozostały dziś tylko dwa kamienne żółwie*, turyści jednak koncentrują się na budowanym od 1586 roku klasztorze.
Klasztor a raczej zespół klasztorny otoczony jest wysokim białym murem z kilkudziesięcioma stupami. W popołudniowym słońcu ich złote zwieńczenia pięknie lśnią na tle niebieskiego nieba. Wchodzimy przez okazałą bramę. Po terenie klasztoru można poruszać się bezpłatnie, dopiero wstęp do ogrodzonej Zuu Temples kosztuje 2500T. Zaliczamy na początku sklep muzealny (tu zostawiamy bety) i mijając zamkniętą świątynię Dalaj Lamy dochodzimy do przedsionka w Zuu. Płacę jak za bilet studencki, biletu nie biorę.
W głównym środkowym budynku aż tłoczno od... buddów. W centrum olbrzymi "złoty" posąg Buddy Avid, po prawej zasiada Budda Shakyamuni jeszcze dalej, w kącie Budda Uzdrawiający (Manel). Po prawej stronie sali posąg Bolden Lamy na osiołku. Po lewej stronie posąg GomboguraDrhma Protech depczącą Bogdhisattva (Glorious female) oraz przerażające postacie w maskach ozdobionych wianuszkami trupich czaszek. Wokół pomieszczenia prowadzi wąski korytarzyk oddzielający wnętrze od zewnętrznych grubych murów. Obchodzi się go - podobnie jak jurtę - zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Przed wejściem w korytarz należy kilkakroć stuknąć żelazem w gong.
Lewy budynek to Buhuun Zuu z pięknymi kasetonami na suficie. Wewnątrz trzy duże posągi po lewej Budda Kasyapa, który ma pieczę nad tym, co przeszłe, po środku Budda Shakyamuni (ur. 624r pne), po prawej opiekujący się przyszłością Budda Maitreya. W prawym (wschodnim) budynku zbudowanym dla chana Gombidorja i jego żony Khandojemts znów trzech buddów (od lewej): Je Zonkhapa, Shakyamuni i Jeniraising. Mniejsze boczne budynki to Avush Temple ku czci Buddy Amitays (na prawo) z przeznaczeniem na recytację sutr oraz Tsambo Temple (na lewo) z zawieszonymi na ścianie "tekstylnymi" obrazami przedstawiającymi różne emanacje Buddy. Pomiędzy świątyniami leży kupa gruzu, wśród nich zielenią się kawałki ceramiki z dachu. Nie mogę się powstrzymać - i zabieram na pamiątkę niewielki odłamek.
Opuszczam Zuu Temples, mijam kilkupiętrową białą Altan Stupę - niestety zamkniętą, mijam niewielki budynek Znamraiseg i wchodzę na dziedziniec Temple of Lavran. Ta świątynia jest zbudowana w stylu tybetańskim, murowana i otynkowana na biało. Z niewielkiego dziedzińca można się dostać do kilku budynków. Z jednego z nich dobiega mnisi śpiew, skuszony wchodzę, wewnątrz stoisko z dewocjonaliami, mnisi urzędują na pięterku, odpuszczam sobie. W głównym budynku więcej bordowo-pomarańczowej młodzieży, lecz jakoś nie mam sumienia ich obfotografowywać.
W poszukiwaniu kamiennych żółwi - skromnych pozostałości po świetnej kiedyś stolicy Dżyngis Chana wychodzę przez tylną bramę. Stąd już tylko 300 metrów do żółwi. Są dwa - kamienne, może dwumetrowej długości. Gdzieś wyczytałem w sieci, że ostały się cztery żółwie - lecz nie znam lokalizacji a te dwa w zupełności mi wystarczają! Obok żółwi - oczywiście stragany z pamiątkami. Turyści z bogatszych krajów podwyższają poziom cen, mój skromny wygląd i perfekcyjny rosyjski ;-) ostrzegają straganiarki, że dużo na mnie nie zarobią. O ile nie stracą, bo zamierzam długo się targować! Upatruję sobie miniaturowego żółwia, mandalę na "srebrnym" łańcuszki i "zabytkową" monetę chińską z kwadratową dziurką pośrodku. Schodzę do 25% ceny wyjściowej. Z rozbawieniem patrzę na Amerykanina płacącego bez zmrużenia oka 40 dolarów za ołtarzyk buddyjski. "I could buy this for you for a half of the price" - mówię mu z satysfakcją. Wątpię jednak by się przejął moją uwagą. Wracam do świątyń i odszukuję Grześka.
Żegnamy Karakorum i ustawiamy się na stopie za stacją benzynową. Wiatr sypie piaskiem w oczy, przez drogę przetaczają się - niczym na amerykańskim filmie o Nevadzie - kolczaste rośliny stepowe. W pół godziny później siedzimy w furgonie. Jedzie nas...19 osób! Siedzimy w trzech rzędach i na podłodze. O tym jak wielkie ilości bagażu przewozimy pod siedzeniami i na dachu - nawet nie wspomnę! Ta podróż to prawdziwa mordęga. I niech nikt mi nie mówi, że te trzysta kilometrów do stolicy pokonuje się w siedem godzin, bo tak napisali w przewodniku! Jechaliśmy dwanaście godzin! Po piętnastu minutach jazdy rozlega się zgrzyt, ostro hamujemy. Wał napędowy zepsuty. Pewnie psuł się od dawna, bo kierowca i jego mechanicy nie są zdziwieni i raźno przystępują do naprawy. Żeby jeszcze tylko później bus chciał odpalić! Nie chce? Kto ma pustą butelkę po "Dżurdżu"? Chłopak wpycha jej szyjkę do rury wydechowej, kierowca zapuszcza motor. Jedziemy.
Długie godziny wypełniają nam rozmowy i wygłupy. Mężczyźni grają w karty, tylko dlaczego to robią na moich kolanach? Obok Grześka usadowiła się dziewczyna i drzemie na jego ramieniu. Gorzej, że Mongoł kucnął przed nim i usnął z głową między jego nogami.
Stacja benzynowa. O tyle nietypowa, że brakuje benzyny. Na resztkach paliwa jedziemy do kolejnej miejscowości. Niestety "benzin niet", ma być podobno o 23.00. Bus odjeżdża, może coś wykombinują, my zostajemy w osadzie wziętej żywcem z "Dzikiego Zachodu". Prądu tu nie ma, zresztą po co, skoro we wszystkich barach są świece? W półmroku jemy spóźniony obiad. Zaprzyjaźniamy się z nastoletnią mieszkanką osady. Jej marzeniem jest nauczyć się hiszpańskiego i wyjechać stąd daleko, daleko...
Po dwóch godzinach przyjeżdża bus, ruszamy. Kilka kolejnych napraw nie robi już na mnie żadnego wrażenia. Myślę tylko o swoich obolałych kolanach, które unieruchomione w niewygodnej pozycji dotkliwie dają znać o sobie. Ileż to jeszcze? Raz po raz ktoś nas wyprzedza. Że też musieliśmy trafić na taką "okazję"! Mam wrażenie, że zjechaliśmy z głównego traktu i poruszamy się bocznymi drogami. O świcie wjeżdżamy do Ułan Bator. Rzecz jasna omijając wszelkie możliwe rogatki. Na polecenie kierowcy zasłaniamy okna - czuj duch! - milicja by nas nie przepuściła. Docieramy do naszego LG, prysznic i do łóżka!
*) Podobno są cztery żółwie, ja widziałem tylko dwa.
 


Ułan Bator
środa, 21. VII 2004
Po dwóch godzinach wstaję. Oddaję brudne rzeczy do prania (1$/kg). Później okaże się, że zginęła mi kolejna skarpetka. To już przekracza wszelkie granice! Sześć skarpetek straconych w ciągu jednego wyjazdu. Ja chyba wrócę boso!
Idę do Gandan. Poprzedni wieczorny spacer do świątyni był przecież tylko wstępem! W przedpołudniowym słońcu biała bryła budynku pięknie się prezentuje. Na placu przed Midżid Dżanrajseg Sum (Awalokiteszwara) - największą świątynią - dużo wycieczek, widać, że to typowy obiekt turystyczny. Wchodzę do środka.
To miejsce jednak oczarowuje. Spodziewałem się wewnątrz świątyni posągu Buddy, może nawet kilku, a tu masz! Jest posąg jeden, ale jaki wielki! 26.5-metrowy. To przecież 9 pięter! Niesamowite wrażenie! Przekraczasz wysoki próg ciemnego przedsionka, czujesz początkowo tylko zapach kadzideł i widzisz blask setek płonących zniczy. Gdy oczy przyzwyczają się do półmroku na dwumetrowym podwyższeniu zobaczysz gigantyczne stopy Buddy z palcami wielkości ludzkiej głowy. Teraz podnosisz głowę do góry - i po prostu cię zatyka! Widzisz nogi, ozdobny płaszcz i ręce. I wtedy sobie uświadamiasz, że ręce są cztery, dwie złożone, trzymają różaniec, druga para wzniesiona, w jednej dłoni czajniczek, w drugiej - czarka. A jeszcze wyżej - oświetlona wpadającym na wysokości trzeciej kondygnacji słońcem - błyszczy twarz Dżanrajsego (Wszystkowidzącego Buddy) To właściwie jedyny barwny element złotego posągu: błękitne oczy i brwi, czerwone usta. Ta twarz zawsze mnie fascynowała - tyle tu jednocześnie cech kobiecych i męskich. Przed statuą ustawione w podkowę stoły ze zniczami. Wnętrze świątyni poza tym właściwie jest puste.
Siadam sobie "po turecku" w kąciku, nade mną stukają i skrzypią churdy - bębny modlitewne poruszane przez wiernych i turystów. Ten łomot jest trochę nienaturalny, taki mało kościelny, ale widzę, że ten gest wprawiania w ruch bębna jest wykonywany z należytą uwagą, wcale nie mechanicznie. Wierni wchodząc wrzucają datek do dużej oświetlonej skrzyni, niektórzy zapalają znicz. Tu, przy stołach pracuje "obsługa" świątyni. Z imbryka nalewa stopiony wosk do metalowych zniczy, zapala płomień. Wchodząc Mongołowie składają ręce podobnie jak w chrześcijaństwie, niektórzy dotykają czołem potężnego drewnianego filaru podtrzymującego krużganki pierwszego piętra. Później, zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara obchodzą świątynię kręcąc bębnami. Nie trzeba tu zdejmować nakrycia głowy (ani butów ;-) Nie obowiązuje tu jakiś specjalny "przyzwoity" strój - właśnie weszła młoda Mongołka w mini-spódniczce odsłaniającej 105% jej ud, w obcisłej bluzce i w szpilkach. Czeka, aż towarzyszący jej mężczyzna zapali kilka zniczy. Tak na marginesie - większość osób tu wchodzących o tej porze to osoby młode. Czasem trafi się starsza, ubrana tradycyjnie kobieta w swych zabawnych butach.
Jak wspomniałem - w Gandan dominuje pustka a raczej Budda wypełnia tę pustkę. Oczywiście nie brak i mniejszych jego podobizn: ściany zastawione są tysiącami 30-centymetrowych buddów umieszczonych w gablotach. Może to rodzaj wot? Ze sklepienia zwisają frędzle i szarfy przyczepione do dżancanów - miedzianych młynków modlitewnych. Są bajecznie kolorowe. Siedzę tu już godzinę i czuję się świetnie - zupełnie jak w cerkwi i meczecie. Wdycham zapach kadzidła i wpatruję się w stół zastawiony setkami zniczy. Z tej perspektywy gdzie siedzę stół zdaje się płonąć jednym ogniem tak jak w świątyniach Montserrat czy Petersburga. Jeden z wiernych obchodzi podstawę posągu i co krok opiera czoło na złoconych falbanach a ręką dotyka ozdobnej draperii. Lubię patrzeć na zachowanie wiernych i zwyczaje w innych religiach. A może by tak się wybrać do polskiego kościoła? Ot choćby tak - dla porównania?
Wstępuję teraz do Vajrapani - mniejszej świątyni, nieco na wschód od Avalokiteszwary. Tu urzędują mali mnisi w bordowo-żółtych spódnicach i kamizelkach. Kręcą się, gadają, czasem coś poczytają, ale mam wrażenie, że robią to od niechcenia. Sama świątynia jest niesamowicie kolorowa, a to za sprawą dziesiątków szarf i sztandarów z różnymi wcieleniami Buddy zwisających z sufitu. Chłopcy - jak to chłopcy: żartują, popychają się, prawie nie zwracają uwagi na zaglądających tu turystów. Świątynia utrzymana jest, jak zwykle, w czerwonej tonacji: czerwone słupy, czerwono-złote kasetony z motywami zwierzęcymi, czerwone ławki. Akurat przelatuje wycieczka młodych Rosjan, właściwie dzieci. Wchodzą całą grupą, pokazują palcami różne atrakcje. Ciekawe, co sobie myślą mali mnisi o swych rówieśnikach? I odwrotnie?
Polowanie na mnichów zakończone, jednego przyłapałem nawet z komórką. Przed świątynią spotykam grupę sympatycznych Wrocławian. Mają tylko kilka godzin czasu przed ruszeniem w dalszą drogę do Pekinu.
Wiedziony głośną muzyką i głosem modlitw idę teraz do Gandan - najstarszej świątyni (1835), która dała nazwę klasztorowi. Ta już robi wrażenie. Może dwudziestu wygolonych mnichów siedzi w ławkach i śpiewnym głosem recytuje sutry. Czasem milkną i wtedy dudnią bębny i brzęczy perkusja: talerze, gongi, bębenki i jakaś tuba. Ten śpiew jest niesamowity, nie do powtórzenia, wielogłosowy, każdy śpiewa po swojemu, tylko niektóre fragmenty refrenów są śpiewane zgodnie. W kącie na podwyższeniu siedzi lama, mądrości dodają mu okulary w złotych oprawkach. Podchodzi do niego kobieta z prośbą o indywidualną modlitwę. Mnich wybiera jedną z kart, czyta na głos a później coś jej tłumaczy. Szarfy i frędzle zwisające ponad mnichami łagodnie chwieją się na wietrze wpadającym przez otwarte drzwi. Wszedł starszy mężczyzna w bardzo zniszczonym ubraniu, widać, że biedak. Unosi złożone dłonie do modlitwy, kładzie się na dywanie. Podchodzi do młynków modlitewnych, ujmuje niebieską wstążkę i kilkukrotnie przykłada do czoła. Po czym zaczyna "obchód" bębnów. Inna kobieta wielokrotnie dotyka czołem pliku kartek z modlitwami.
Kręcę się jeszcze z pół godziny po terenie Gandanu, przyglądam się spacerującym mnichom. Właściwie powinienem powiedzieć - studentom. Przecież pobierają pewnie tu nauki w jednym z wydziałów filozoficznych Buddyjskiego Uniwersytetu Zanabazara: Dashchoimphel (szkoła Gunchen Jamyan Shadba), Gungaachoiling (szkoła Banchen Sodnamdagva), Idgaachoinzinling (szkoła Sera Jebtsunba). A może studiują tradycyjną medycynę na Wydziale Medycyny i Astrologii? Lub uczą się tańca i praktyki tantrycznej w jednym z dwóch koledży Tantry (Jud Tantric College i Kalachakra Tantric College). Żałuję z perspektywy czasu, że z nimi nie pogadałem.
Później idę na internet (700T/h); znów żadnych wiadomości z domu. Nie mam więc kupować kolczyków?
Zły wracam do hotelu. Grzegorz też już wrócił ze spaceru, zaliczył Gandan. Jemy zamówiony obiad u Bimby: ziemniaki z wołowiną, sałatka. Średnia porcja :-( Po obiedzie ekstra lampka ajraku, 38-procentowej wódki, ponoć destylowanej z kumysu. A propos: Grzegorz z nieznanych mi powodów przekręca nazwę tego sfermentowanego mleka na "humus" a ostatnio, po zwróceniu uwagi na "kumus". Ale najdziwniejsze, że twierdzi, iż piliśmy go już i był dobry! W rzeczywistości częstowano nas tylko sute-cajem (gotowanym mlekiem z herbatą) oraz raz - jogurtem (kwaśnym mlekiem). Kumysu - daję słowo - do dziś w Mongolii nie piliśmy. Ale co tam! Będziemy!
Po południu wraz z Bimbą i parą Izraelczyków idziemy kupować bilety powrotne. Zdecydowaliśmy się (właściwie Grzegorz) wracać maksymalnie prosto (i wygodnie): kupe do Moskwy za 116.000T czyli 98$. Bilety są dopiero na 27 lipca (wtorek): to dobrze i źle zarazem. Wtorek jest już drugim dniem obowiązywania naszej 7-dniowej wizy tranzytowej, z drugiej strony mamy jeszcze jeden dzień w Mongolii.
Właśnie, właśnie... Myślałem, że te ostatnie dni przeznaczymy na zwiedzanie Parku Tereldż. Grzegorz jednak oświadczył, że ma dosyć: zwiedził dwa parki narodowe, ten trzeci ani go grzeje ani ziębi, daje mi namiot do dyspozycji i butlę z palnikiem też (sic!) i nie muszę się przejmować jego osobą. "Ja mam tu prysznic, Bimbę i internet". "Czyli jakieś łażenie po górkach w Parku odpada?" - upewniam się. "Tak, ale czuj się swobodnie, rób, co chcesz". Jest to właściwie rozstanie, choć ujęte w niby-eleganckie ramy. Powinienem być na to przygotowany - Grzesiek już dawno mówił, że dwutygodniowe jeżdżenie po Mongolii to dla niego maks. Myślę, że ostatnia noc go dobiła. Ma zresztą inne plany: chce posiedzieć w Gandan, chce spędzić noc w Obserwatorium Astronomicznym, iść do kina. OK.
Wieczorem degustuję kumys kupiony przez Grzegorza (1000T/2litry). Zakup wyglądał dość zabawnie, robiliśmy to w towarzystwie Bimby - straganiarki nalewały do czarki swój kumys, Bimba kosztowała po trochu, kręciła wciąż głową, opowiadała jak powstaje, częstowała Grześka, aż w końcu wybrała kumys odpowiednim smaku. Bo z kumysem to jest tak, że zbyt "młody" nie ma procentów, zbyt "stary" wykręca język zbyt bardzo. Czy mi smakował? Hm... jak by to powiedzieć, żeby nie skłamać...? Wolę polskie kwaśne mleko!
 


Ułan Bator
czwartek, 22. VII 2004


Grzegorz zdecydował się jednak pojechać dziś do Parku Narodowego Tereldż na mini objazdówkę. Dwadzieścia dolarów to dla mnie stanowczo zbyt dużo. Są przecież inne sposoby na dotarcie "tam". Zostaję.
Co by tu robić w tym pięknym mieście? Oczywiście zwiedzać świątynie lamajskie! Najpierw idę do księgarni, kupuję mapę PN Tereldż (3500T), stąd już tylko parę kroków do świątyni Geser. Wchodzę do niepozornej bramy, szybkim krokiem mijam kasę (niepotrzebnie, ona tylko dla wiernych) i wchodzę na niewielki dziedziniec. Tu stoisko z dewocjonaliami, bębny modlitewne, piecyk żelazny do podgrzewania wody. W głębi pod sterczącymi ku górze dachami - świątynia. Przekraczam próg i... staję w miejscu! Wewnątrz aż gęsto od ludzi. Gwar, dźwięki dzwonków, bębenków, śpiewy... no i ten zapach kadzideł: aż się kręci w nosie! Opieram się o ścianę i próbuję ogarnąć całość.
Uświadamiam sobie przede wszystkim, że to nie miejsce do mnisiej nauki. To miejsce spotkań mnichów z wiernymi. Tu się załatwia swoje sprawy. Widzę zatem kolorowych mnichów siedzących "po turecku" na czerwonych ławach ustawionych w kilku rzędach, przed nimi niskie stoły, po przeciwnej stronie ławki, do których przysiadają się "cywile" - wierni, przychodzący tu z prośbą o modlitwę. Rzucam okiem na prawo i lewo, usiłuję zrozumieć sens tego wszystkiego. Wciąż wchodzą tu nowe osoby, przynoszą jakieś karteczki, mnisi monotonnym głosem czytają modlitwy z podłużnych kartek, zapalają kadzidełka. Chaos.
Podczas tego 1.5-godzinnego przyglądania się lamaizmowi z bliska, z wolna odkrywam w tym wszystkim sens i porządek... Wierni przynoszą kwitki z kasy - widać zapłacili pewną kwotę za usługę u mnicha. Na odwrocie mają jeszcze coś napisane - lecz nie wiem co. Czekają aż mnich będzie wolny: coś jakby odpowiednik spowiedzi u "swojego księdza". Mnich - a są to młodzieńcy 20-kilkutetni (albo wręcz 17-letni) - bierze ów kwitek (jeszcze podczas "obsługi" poprzedniej osoby) i skinieniem głowy akceptuje go lub wskazuje ręką innego mnicha. Czyżby specjalizacja?
Oczekującymi na rozmowę z mnichem i wstawiennictwo u bogów są głównie kobiety i dziewczęta. Kobiety dojrzałe, ale także staruszki ledwo chodzące. Te ostatnie zwracają największą moją uwagę: są elegancko ubrane w tradycyjne suknie - wzorzyste, świecące złotym lub srebrnym haftem, patrzę na ich pomarszczone dłonie i twarze. Widać jak bardzo przeżywają tu wizytę. Do świątyni przychodzą również młode małżeństwa lub po prostu pary, wyjątkowo spotyka się mężczyzn w średnim wieku.
Mongołowie siadają dwójkami i trójkami (może to siostry, córki z matkami, ciotki) przed mnichem, ten zaś przerywa na chwilę mantrowanie, pyta o spisane na kartce prośby o różne modlitwy, zapala kadzidełko nasypane do niewielkiej czarki i zaczyna wertować "książkę" z sutrami w poszukiwaniu właściwej modlitwy. Modlitwy zapisane są przy pomocy starego alfabetu i z pewnością ich tekst nie jest dostępny dla przeciętnego zjadacza baraniny w Mongolii. Same zaś księgi to luźny zbiór nieproporcjonalnie wydłużonych dwustronnie zapisanych kartek. Są pożółkłe ze starości, poplamione, z postrzępionymi brzegami od ustawicznego wertowania. Modlitwy trwają 15-30 minut, od czasu do czasu mnich ujmuje dzwonek i rytmicznie potrząsa kilka razy. Ostatni akord jest przyspieszony i gwałtownie wyciszony. Może to przerywniki między kolejnymi prośbami wiernych?
Mongołki z dużą uwagą i skupieniem na twarzy słuchają tego wszystkiego. Niektóre szybko przekładają między palcami koraliki różańca. Mnisi natomiast zachowują się bardziej swobodnie: a to poproszą kolegę o jakieś akcesoria, a to ziewną szeroko, a to pospacerują się po ławkach (w butach) po nowy modlitewnik lub zapas kadzidełka w proszku... Kto by widział księdza skaczącego po ławkach w kościele?
Pod koniec modłów mnich podaje Mongołce czarkę z zapalonym kadzidłem, ta - wciąż siedząc! - trzykrotnie przekłada naczynie wokół siebie, oczywiście zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Starsza kobita nachyla się nad kadzidełkiem, nagania dłońmi dym ku sobie, wyjmuje zza pazuchy szal, okadza go, przykłada do serca, znów okadza w obłoku dymu, dotyka nim głowy. W końcu wymienia go na ten, którym jest przepasana. Czasem mnich dotknie swoją księgą lub pojedynczą kartką pochylonego czoła wiernej. Na zakończenie odsypuje do woreczka po łyżeczce dwóch rodzajów kadzidła.
Mimo, że te wszystkie sceny rozgrywają się w samo południe, że kilka metrów dalej pewnie słychać ryk klaksonów samochodowych, a po chodnikach chodzą elegantki z komórką przy uchu - mimo tego wszystkiego czuję, że uczestniczę w czymś niezwykłym i niepowtarzalnym dla mnie. A jednocześnie tak zwyczajnym i codziennym dla reszty przebywających tu osób. Jakże lubię patrzeć na tych skupionych ludzi przychodzących pomodlić się do swych świątyń i to niezależnie od tego, czy to będzie .
Na koniec jeszcze jeden obrazek, który mi się tak spodobał. Przed staruszką mnich ustawia miskę z wodą, przy pomocy ochir wprowadza wodę w ruch wirowy a następnie kładzie na niej deseczkę ze sterczącym patyczkiem. Na końcu tego "masztu" zatknięta jest karteczka - z jednej strony zapisana pytaniem czy może prośbą. Kartka obraca się, mnich czyta modlitwy. Mam podejrzenie, że to rodzaj wróżby. Kilka razy mnich zanurza ochir w naczyniu - czyżby regulował obroty?
Nikt na mnie nie zwraca uwagi, ani mnisi ani tubylcy. Ciekawe, co by było, gdyby w polskim kościele pojawił się Murzyn? Stoję więc sobie dalej, rozglądam się po wnętrzu. Jest jak zwykle w czerwonej kolorystyce, ze zwisającymi frędzlami święte obrazy i posągi. Stoją też dwa bębny i czajnik z czajem. Mam pragnienie zapamiętania tego wszystkiego, tych wszystkich odczuć i wrażeń. Wychodzę.
W drodze na plac Suche Batora wstępuję na bazar, bez targowania kupuję grube skarpety (500T). "Będę na nich spał, żeby mi nie zginęły" - później powiem Grzegorzowi.
Dochodzę do klasztoru Czojdzin Lamy - już zza ogrodzenia widać, jak bardzo interesujący będzie to kompleks świątyń. Podłączam się do wycieczki Szwedów i wchodzę. Takie wślizgiwanie się ma obopólne korzyści: odciążam panią w kasie - ma więcej czasu dla siebie, a ja mam zapewnione angielskie objaśnianie. Poza tym mam wciąż w pamięci swoje skarpetki!
W bramie wejściowej w szklanych gablotach umieszczone są cztery, ponadnaturalnej wielkości postaci: uosabiają Wiarę, Niebo, Ziemię i coś jeszcze - stres związany z wejściem sprawia, że zapominam, co to było. Znajduję się teraz w ogrodzie, przede mną alejka prowadząca do kolejnych budynków rozstawionych w amfiladzie. Wszystkie pięć świątyń zostało zbudowane w stylu chińskim z podniesionymi narożnikami dachów, kolorowe kolumny podpierają dachy ozdobione smokami. Pierwsza świątynia, którą dostrzegam to Maharaja. Kręci się tu dużo turystów, zostawiam ją na deser.
Zaczynam od Zug Temple poświęconej twórcy buddyzmu Skakyamuniemu. Wewnątrz XIX-wieczny posąg Buddy i 16 Arkhatów w stylizowanych eremach. Arhatowie niby medytują, ale jeśli się dobrze przyjrzeć - przyjemnie spędzają czas... po prostu się zabawiają! Z boku pomieszczenia - postać kobieca na mule (protector-diety) wykonana z paper-mache. To dzieło artystów ze Szkoły Ufei.
Idę dalej. Na końcu ścieżki - mur i brama. Za bramą mini-podwórko i ośmiokątna miniaturowa świątynia. To Yadam Temple (1904-1908) oddzielona od innych murem - ze względu na wyjątkową świętość. Tylko Luvsan khaidav, czyli Chojdzin Lama (brat Ósmego Bogda) tu wchodził, by medytować sekretną tantrę. Pośrodku brązowa statua Mahacida, jednego z 85 hinduskich mędrców. Z boku posąg Begtse Dharmpali z khorami oraz Lamentery. Po drugiej stronie dwa posągi z brązu: Mahamajamy (XIXw) i Sitasmwary (XVIIw). Tych posągów - wykonanych między innymi przez samego Zanabazara - jest zresztą więcej: jest Kalachakra (XIXw) z czterema nogami i kilkoma rękami w otoczeniu trzech Tar; jest Vajredara i Samwara - też wieloręki.
Pozostała mi jeszcze jedna świątynia do oglądnięcia - Amgalan Sum. Wykrzywiam ukośnie oczy i niepostrzeżenie podłączam się do grupy kilku Japoczyków, oprowadzanych przez mongolskie dziewczę. Wysłuchuję historii Zanabazara, oglądam tu umieszczony jego autoportret i małą stupę prawdopodobnie przywiezioną przez niego do stolicy z wycieczki do Tybetu.


Czas na Maharaya Temple, muszę tylko pozbyć się pani, która chciała okazania biletu, gdy wchodziłem do tej największej świątyni. Już od wejścia rzuca się w oczy bogactwo zbiorów. Są tu przede wszystkim maski rytualne cam wykonane z paper-mache i inkrustowane koralem i innymi drogocennymi kamieniami. Maski są przeróżne: potworne i zabawne, kolorowe i ponadnaturalnej wielkości. Jest tu Sita Mahakala z kłami, Gawalan z rogami, Zamindi z trupimi czaszkami. Jest także Vajrapani z trzema oczami a dalej Dunjidma, Shridevi i inne postacie bóstw i demonów. Nie bez powodu tu je zgromadzono. W czasach świetności klasztoru to właśnie w siedzibie Czojdżin Lamy odbywały się główne uroczystości rytualne z tańcami Cam włącznie. Nie brakuje tu więc i instrumentów muzycznych. W świątyni są też dzieła sławnego mongolskiego rzeźbiarza (Puntsag-Osor XXw). A także olbrzymie statuy wykonane z miedzi i brązu pomiędzy XVII i XIX stuleciem przedstawiające Dharmpale - obrońców wiary. Nie mniej godne uwagi są wykonane z jedwabiu aplikacje dekorujące ściany. Przedstawiają sceny z życia buddyjskich bogów i świętych. Ot choćby - sześcioręki Mahakala. Widać po minie, że zdenerwowany, bo nie radzi sobie z ich koordynacją. Obok - Yamaraja - Pan Śmierci stojący na byku. Są również thangki wykonane z bawełny naciągniętej na ramę i pokrytej mieszanką kredy, kleju ze skóry jaka, archii i mineralnych barwników.
Obchodząc wokół dużą salę - trafiam na Paradise of Maitrey - genialny pałac wykonany z drewna. Przypomina szopkę krakowską, z małymi postaciami buddą mnichami i eremami. Dochodzę w końcu do najważniejszego miejsca - wydzielonego pokoju - z tronem dla Chojdzina - wyroczni. Wokół złote posągi Buddy Shakyamuniego, Chojdżin Lamy i Baltung Choimba - nauczyciela Bogdo Gegena. Zmumifikowane resztki tego ostatniego podobno wciąż leżą wewnątrz statuy. Ponad tronem rozwieszone na sznurku papierowe postacie. Delikatnie chwieją się w powietrzu zwisając głowami w dół. Hm... Jak zwykle w takich miejscach - pełno kolorowych wstęg i i ozdób, miła przewodniczka objaśnia znaczenie kolorów. Opowiada również o dwóch odmianach lamaizmu, których atrybutami są żółte i czerwone czapki.
I znów papierowe postacie sześcioręki Hajagriva, obok Bazarbik na lwie, dalej Perenleijalbu z łukiem i Zemura na koniu. I pomyśleć, że wszystkie te piękne rzeczy zachowały się cudem - klasztor pewno zostałby zniszczony w okresie ateizacji lecz jakiś dobry komuch urządził tu w 1938 roku Muzeum Religii.
Wychodzę ze świątyni absolutnie usatysfakcjonowany.
---------------------
Po południu
Sajn, czuję się już lepiej. Zjadłem obiad w knajpie (i to bez baraniny), popijam teraz tę dziwną herbatą mongolską, która nigdy nie miała koloru czarnej herbaty ;-) Z głośnika leci "Nas nie dogoniat'" Tatu. Po bezowocnych poszukiwaniach drugiego dużego dworca autobusowego znajdującego się we wschodniej części miasta (zostałem wywieziony "trzynastką" na mały dworzec mikrobusowy; urocze przedmieścia UB ;-) powróciłem na "stare" miejsce pomiędzy Państwowym Domem Towarowym a knajpą "Varsovia". Stąd o 16.00 odchodzą codziennie autobusy do Tereldż. Pojadę jutro, Grzegorz po powrocie opowie mi, co warto zwiedzić.
Za chwilę idę na internet i lepiej, żeby były e-maile do mnie, grhhh! Odkąd Grzegorz pojechał na paskarski objazd (20$) czuję się wyjątkowo osamotniony w tym ponurym (za sprawą pogody) i brzydkim (za sprawą Mongołów) mieście. Do cholery! Denerwuję się tymi e-mailami.
-------
Zadowolony wychodzę z cyber-cafe; odebrałem listy, pogadałem na gg, pograłem na Kurniku.
W hotelu zaskoczenie: Grzegorz już wrócił! Podczas nieco ponad 6-godzinnej wycieczki zobaczył jaskinię, Żółwia (skałę), monastyr i most wiszący, i w końcu Tereldż nad rzeką z ciągnącymi się wzdłuż lasami - jak to określił - galeriowymi. Grzegorz jest zadowolony, ale ja na pewno nie byłbym usatysfakcjonowany takim sprintem, zwłaszcza za taką cenę. Ja koszt transportu do Tereldż planuję na 1500T (18 x mniej).
Co za niespodzianka! W guest housie pojawia się trójka Polaków. Z Krakowa, a w dodatku rodzina Maćka, z którym pracuję w Instytucie. Jaki ten świat jest mały... Przyjechali tu na rodzinne wędkowanie i podglądanie ptaków. Przy kolacji opowiadamy o swoich przeżyciach w Mongolii, czuję się zrelaksowany i cieszę się, że ich spotkałem. Mój wzrok wlepiony w ich mielonkę zostaje dobrze zinterpretowany i po chwili delektuję się kromką chleba z plasterkiem, chińskiego, co prawda, przysmaku.
To nie koniec na dzisiaj polskich spotkań. Pojawiają się dwie dziewczyny z Olsztyna samotnie podróżujące przez Moskwę i Bajkał do Karakorum i Ułan Bator. Z opowiadania Joli i Agi widać, że ich wyjazdu nie można zaliczyć do niskobudżetowych... Ale, jeśli rzeczywiście siedziały już 10 godzin w siodle - to jestem pełen podziwu...
Tak, tłoczno dziś u Bimby. Dużo tu Francuzów, Izraelczyków i Amerykanów. Sympatyczna atmosfera...
 


Ułan Bator-Tereldż
piątek, 23. VII 2004


Rano idę sam do pałacu Bogdo-Gegena. Grzegorz zostaje - nie ma co się dziwić, woli być body-guardem polskich ex-studentek. Urozmaiceniem 40-minutowego spaceru do kompleksu pałacowego położonego w południowej części miasta jest wizytacja (zewnętrzna, tj. "zza płota") muzeum mongolskiego kolejnictwa. Oprócz odmalowanego parowozu z 1937 roku (30 km/godzinę), zwraca moją uwagę lokomotywa ozdobiona portretem Josifa Wisarionowicza...


Siedzę teraz w ogrodach pałacu Bogdo Gegena (2500T). Przede mną sympatyczne parterowe budynki pałacowe. Poustawiane są symetrycznie, tworzą układ dwóch dziedzińców czy może podwórek połączonych alejką przechodzącą przez kolejne bramy. Ich zielone dachy są podwinięte na końcach, zaś kalenice ozdobione ognistymi smokami, lwami i jaguarami. Brązowe kolumny podpierają kolorowe belkowania, dodatkową ozdobą są ażurowe motywy roślinne wykonane z drewna. Wszystkie budynki są w tym samym chińskim stylu a ich ocienione ganeczki są wprost urocze. Jest ranek - prawie jest pusto. Zaczynam zwiedzanie.
Pierwszy budynek na lewo to Temple of Silk Embroideries z kolekcją XIX-wiecznych aplikacji. Nie są to obrazy malowane, lecz właśnie aplikacje. Płótna, mimo że spełniają przepisy sztuki buddyzmu tybetańskiego (theg jayeg), wyrażają jednak niepowtarzalny mongolski duch. Przedstawiają często bóstwa: gniewne i pokojowe. Te pierwsze można rozpoznać po złym błysku niebieskich lub żółtych oczu i ostrych zębach. Taki na przykład Roimanji z żółtymi lub czarnymi włosami, umięśniony, z koroną czaszek i czapką z ludzkich lub tygrysich skór przedstawia się prawdziwie strasznie! A oto Masters of Huree: groźny Damdindorleg galopujący na koniu, obok równie przerażający Vajravarami z naszyjnikiem z ludzkich głów, dalej Zonkopa. Mi najbardziej podoba się Manzshri a to za sprawą sześciu rąk. Trzyma w nich kolejno: ochir, łuk, strzałę, dzwonek, krótki miecz i książkę. Wiele bóstw buddyjskich przedstawionych jest z wieloma twarzami, ramionami i nogami wskazującymi na ich potęgę i zdolność do panowania nad niebem i ziemią. Często dzierżą w ręku różne instrumenty akcesoria lub atrybuty. A tu interesująca trójka: Ishura na białym koniu, Mahakala depczący słonia oraz trójoki Begtse Darmpala.
Drugi budynek (po prawej stronie) to Thangka Temple. Nazwa pochodzi od religijnych malowideł, które rozpowszechniły się w Mongolii wraz z "żółtym" buddyzmem. Musiały spełniać rygorystyczne zasady malarstwa z Ikh Khuree (czyli dzisiejszego UB). Czasem są anonimowe - ten rodzaj sztuki zabraniał umieszczania podpisów. Mongolskie obrazy są jasne i kontrastowe w przeciwieństwie do thangki z innych krajów. Kolory mają znaczenie symboliczne: niebieski - niebo, wieczna prawda; czerwony - szczęście, niezłomna chęć pokonywania trudności; żółty - życie, niezamierające niczym słońce i niezmienne jak złoto przynoszące fortunę; biały - boskość i człowieczeństwo, dobroć serca i powodzenie; zielony - wzrost i urodzaj.
Co my tu mamy ciekawego? Jest wielooki Yamantaka podróżujący na słoniu. Rzecz jasna słoń jest z sześcioma trąbami i depcze inne zwierzęta oraz ludzi leżących w "piramidzie zależności" - kobiety leżą na samym dnie...! Dalej mamy wyobrażenie Raju Yamantaka - obrazek a la Bruegel z mnóstwem szczegółowych komiksowych scenek. Jest thangka zatytułowana "1000 Buddów" co jest oczywistym oszustwem, co może sprawdzić średnio zaawansowany matematyk, mamy tu również medytującego Bogdo Gegena.
Kolejna świątynia to Temple of Faith and Learning. W dwóch pomieszczeniach po bokach otwartego korytarza zgromadzono kadzielnice, szaty Bogdo Gegena, instrumenty muzyczne oraz 22 figury kobiece, wśród nich Amitayus, Tarę i Ushnish.
Na końcu ścieżki znajduje się świątynia Zanabazara - pierwszego Bogda Mongolii. Właśnie w XVIII wieku czterech królów królestwa Khalkh zdecydowało o inkarnacji 4-letniego wówczas chłopca. Zanabazar wyrósł na wybitnego polityka i filozofa. Był zresztą i artystą - w sali znajdują się własnoręcznie wykonane przez niego posągi Buddy oraz 21 Tar - półnagich postaci kobiecych w charakterystycznych pozycjach: z podkurczoną jedną nogą, trzymających w dłoniach różne atrybuty. Najciekawsza jest Zielona Tara, większy nieco posag niż wspomniana seria Tar; ta jest w ozdobnych leginsach, na ramionach równie wzorzyste ozdoby, w uszach gigantyczne kolczyki rozciągające jej niemiłosiernie małżowiny, na głowie przepiękny diadem. Jest Budda Shakyamuni, jest ośmiu Buddów Medycznych, jest Tarantha... Godne uwagi jest drewniane cacko - sekretarzyk w kształcie świątyni. Budynek na prawo od Zanabazar Temple to Biblioteka. Jest jedynym w pełni odrestaurowanym obiektem w Pałacu Letnim: widać, że farba na drewnianych elementach dopiero co wyschła. Przy wejściu wita mnie Budda Shakyamuni, w pokoju do wyłącznej dyspozycji Bogdo Jivzunda skromne wyposażenie: stół, krzesło, sutry - księgi modlitewne z różnych krajów. W sąsiedniej sali Budda z szesnastoma Arhatami. Tu małe polonica figury Amitays zostały zakupione w Polsce (w 1913 roku; trochę to dziwne). Na lewo od Zanabazar Temple znajduje się Świątynia Wielu Bóstw. Tu przy wejściu IV Panczen Lama - XIX-wieczny posąg z brązu. Najciekawsze są niewielkie brązowe figurki przedstawiające 10 Maitreya z jego dyscyplinami. To piąty z tysiąca buddów, który będzie wizytował Ziemię.
To już koniec Pałacu Letniego. Aby utrwalić sobie w pamięci te wszystkie piękne przedmioty i posągi niespiesznie przechadzam się jeszcze raz po kilku świątyniach, przesiaduję na ławeczkach i delektuję się widokiem "ulatujących dachów". Robię sobie następnie przerywnik w postaci muzealnego sklepu z pamiątkami i idę do Pałacu Zimowego. To piętrowy budynek usytuowany na zewnątrz ogrodów. Zaczynam od regaliów VIII Bogda. Oto piękna złota lektyka ozdobiona smokami, obok nieco sfatygowany powóz królewski. W sąsiedniej sali zabawki dla małego Bogda: miniaturowe siodełko, miniaturowa jurta, model statku, zdaje się dżonki. I oczywiście miniaturowy złocony tron - przecież dziecko nie mogło zapomnieć do jakiej roli było przygotowywane! A teraz coś specjalnego: jurta, ale jaka! Pokryta skórami zdartymi ze 150 lampartów. Wewnątrz iście królewskie wyposażenie! Nie ma potrzeby się tym podniecać, to tylko skromny prezent na 25 urodziny od mieszkańców jednego z ajmaków. W pozostałych pomieszczeniach parteru wystawiono zbiory fauny latającej, pływającej i biegającej. Przyjechały do Mongolii z hamburskiego zoo w 1901 roku (co na to Wilmowski?). Niestety, ponad stuletnie okazy straciły już swój urok. Ostatnim eksponatem jest ubiór dla.... słonia. Wooow!
Dużo ciekawsze są zbiory na piętrze. Oglądam najpierw salę z łóżkiem królowej - to coś w rodzaju szklanej altanki; dużo tu bogato zdobionych drewnianych elementów. Przypomina mi się zeszłoroczny Pałac Pelesz. W altanie przedsionek z szafeczkami, na łóżku tkane złotą nitką kapy i zasłonki. W następnej sali podobna altanka z królewskim łożem, również z pięknymi motywami roślinnymi malowane na szkle. W pałacu nie może zabraknąć królewskiego tronu, oto i on: imponujący, 2.5-metrowy mebel, w kolorze złotym. Misternie rzeźbione w drewnie oparcie. Robi wrażenie. W kolejnych gablotach królewska "pięciopłatkowa" czapka ozdobiona dwucentymetrową nieregularną perłą - odpowiednik korony; dalej mamy królewskie szaty, czapki i inne drobiazgi. Aż dziw, że to wszystko przetrwało rewolucję!
Po południu
Jadę do Tereldż, biorę tylko mały plecak (śpiwór, kurtka, butla, żarcie). Autobus wyrusza o 16.00 z przystanku obok "Varsovii". Koszt umiarkowany... 1500 tugrików. Konduktorka ma tylko bilety po 1000T... No problem, dostajemy po półtora biletu ;-) Ponieważ jadę autobusem dla tubylców omija mnie przyjemność płacenia za wstęp do Parku Narodowego Tereldż (3000T). Za zakrętem otwiera się szeroka perspektywa doliny rzeki Toły (Tuul), tej samej, nad którą leży Ułan Bator, i która opływa Tereldż od zachodu. Tymczasem autobus pnie się wzdłuż doliny Ovor Gorhu. Rozsiane na lesistych lub trawiastych zboczach brązowe skałki złożone są z gigantycznych głazów i tworzą interesującą scenerię przypominającą niekiedy Góry Stołowe. Co kilka kilometrów mijamy ger-campy - to jest jeden z popularnych terenów wypoczynkowych dla mieszkańców stolicy. Za przełęczą (56 kilometr drogi) skałki znikają a dolina staje się wąska.
W autobusie 14-letnia dziewczyna usiłuje nawiązać ze mną kontakt. "Do you want to sleep in Mongolian house?" - pyta. "Why not" - jasne, że wolę to niż ger-camp. "Do you want to sleep in my house?" Jasne! Prowadź mnie dziewuszko do swojego domu. Końcowy przystanek, wysiadamy. Jurta jest... a nawet trzy! Tylko takie trochę... turystyczne. Ot - mała naganiaczka. How much? Dziewczę duma chwilę "5000 tugriks" "What? Oh, no!" - łapię się za głowę. "OK, my brat knows english and russian, he speak". Dziewczę ucieka, przychodzi jakiś facet i mówi "Ten thousand". Dobre sobie, to ja ma mam wyro u Bimby za 4 dolary, breakfast included, hot shower i czystą pościel a ty mi tu wyjeżdżasz z taką ceną? No way! Przychodzi anglojęzyczna Mongołka. "Can I help you?" - pyta. Mówię, że nie dogadaliśmy się jeszcze, co do ceny. "20.000 tugriks" - mówi kobieta. "Thank you very much and good bye!" Idę sobie precz, bo kolejna oferta przekroczyłaby 100.000... Przed prawdziwym ger-campem jakiś cichociemny mówi, że tu noclegi są po 15 tysięcy. Odwracam się na pięcie. Poszaleli tu chyba... "Wait, wait!" -słyszę za sobą a po chwili ląduję u faceta w "prywatnej" jucie turystycznej (5000T). Uff...
Wieczorem spacer nad rzekę - miłe widoki rozlewającej się wieloma odnogami wartkiej rzeki Tereljiyn Gol.
 


Tereldż-Orog Yamaat Uuł (2197m)-Ułan Bator
sobota, 24. VII 2004
W nocy było 13oC ale w swoim nowym śpiworze nie narzekałem. Dziś w planach miałem wspięcie się na główny grzbiet gór Baga-Chentej i zdobycie najwyższego szczytu (2197m npm). Pierwotnie zamierzałem podjąć wędrówkę poczynając od Shiljireengiyn Davaa - przełęczy na zachód od Tereldż, ale gęsty las na zboczach zniechęcił mnie: nie chciałem tracić czasu na szukanie ścieżek. Poszedłem więc drogą wprost na południe - wzdłuż bezimiennej doliny schodzącej od wczorajszej przełęczy 1679m. Liczyłem na to, że znajdę wygodniejsze wejście na Orog Yamaat Uuł.
Krajobraz początkowo był prawie beskidzki z charakterystycznymi stokami zalesionymi tylko od północy. Jakieś domki, zagrody... polskie ukwiecone łąki... Tylko skąd tu, kurczę, wielbłąd! Chodził sobie samopas po wiosce.... Przy mostku skręciłem na zachód, w stronę głównego grzbietu. Minąłem pierwsze malownicze skałki i na nich wyładowałem chęć robienia zdjęć. Później podobnych skałek spotkałem więcej, ale co mi tam! Mam jeszcze trzy filmy! Niesamowicie stromym zboczem podszedłem ku lasowi - różnica wysokości między drogą w dolinie a szczytem to około 600 metrów. Później odszukałem ledwie widoczną ścieżkę idącą wzdłuż ramienia. Po kolejnej godzinie byłem na szczycie (12.00). Tu jednak ścieżki się plączą i ostatecznie znikają. Wróciłem więc nieco niżej i skierowałem się na południe. Widać było, że mało turystów tędy chodzi (zero śmieci), mało koni przebywa tę trasę (nieliczne stare kupy). Obawiałem się nieco spotkania z niedźwiedziem - nie chciałbym powtórzyć rumuńskiej przygody.
Las zrzedniał, wyszedłem na słoneczną łąkę i ujrzałem przed sobą rozległą panoramę doliny Melhiy Had zaśmieconą co prawda ger-campami ale i ozdobioną skałkami. Ujrzałem również samotną skałę zamykającą kotlinę. Czy był to o sławny żółw? (Turtle Rock) Raczej pies!. Zagotowałem sobie chińską zupkę, zrobiłem kanapki i posiedziałem z pół godziny w tym pięknym otoczeniu (13.00). Jasne było dla mnie, że muszę teraz zejść na dno tej kotliny, jednak skały bezpośrednio przede mną były zbyt strome. Przechodząc przez ciąg pachnących polanek obniżyłem się na przełęcz pod Dunhen Uuł (2120m npm) a następnie przez mało przyjemną gęstwinę, po kamolach, prawie bez ścieżki zacząłem złazić w dół. I wtedy dostrzegłem pod ogromną skalną ścianą przytulony do zbocza klasztor.
Ciekawe, że bez względu na krąg kulturowy mnisi wybierają sobie takie atrakcyjne miejsca dla siebie: Montserrat, Meteory, Maaloula, czy choćby Monte Cassino. Pewnie dlatego, że im wyżej świątynia tym bliżej do boga. Hm... czy będzie mi dane zobaczyć klasztory w Nepalu...?
Wspiąłem się i ja ku górze kamiennymi schodami. Świątynia, jak wiem z relacji jest odbudowywana - rzeczywiście kręciło się tu kilku robotników wykańczających wnętrza i elewacje. Chłopak zaprosił mnie do środka: duża surowa przestrzeń pachnąca farbami i świeżym drewnem; trochę buddyjskich akcesoriów: obrazy i wstążki. Kierownik prac remontowych stwierdził, że za miesiąc wszystko będzie gotowe. "Powiedzmy, w przyszłym roku" - pomyślałem sobie znając mongolskie realia ;-) "Czy byłem w drugiej świątyni? Nie?" - poszliśmy więc przez wiszący mostek do drugiego budynku. Widać było, że to pomieszczenie jest używane na co dzień, obraz Buddy na ołtarzu, wokół świece, makatki na ścianach, dywany i wstążki; kolorowo tu! Mongoł zaprosił mnie do sąsiedniego pomieszczenia, jak się okazało prywatnej części mieszkalnej. Dostałem jak zwykle herbatę i poczęstunek, pogadaliśmy z pół godziny. Sympatyczny facet i mile spędzony czas. W ramach dialogu międzykulturowego opowiedziałem mu legendę o Smoku Wawelskim i wręczyłem cepeliowski długopis ze smokiem w krakowskiej czapeczce. Bajerla! Mongoł poczuł się na tyle zobowiązany, że dał mi pudełko japońskich czekoladek. Bajerla!
Czas w drogę, poszedłem dróżką do Turtle Rock. Od wschodniej strony samotna skała prezentowała się sto razy lepiej niż widziana z gór i rzeczywiście przypominała żółwia. Muszę przyznać, że cala ta kotlina, mimo dziesiątków jurt i brzydkich domków kempingowych była po prostu śliczna! A to za sprawą brązowych skał tworzących potężny mur od zachodu - żółw zaś stał niczym odźwierny w bramie kotliny. Ciekawe, czy jest z nim związana jakaś lokalna legenda?
Zszedłem do głównej drogi, tej, którą wczoraj przyjechałem autobusem, w rzeczce umyłem się i ochłodziłem. Nie miałem już sił wdrapywać się na główny grzbiet - postanowiłem pójść doliną, zwłaszcza, że miałem do zaliczenia jeszcze jedną miejscową "atrakcję" - szczelinową jaskinię zlokalizowaną w samotnej skale tuż przy szosie. Jakże tu pięknie! Tak, dolina rzeki Ovor Gorhu w pełni zasługuje na ochronę w postaci Parku Narodowego: zielone łąki okolone modrzewiowymi lasami z rozproszonymi wśród nich wielkimi blokami zlepieńców. A przy co ładniejszych skałkach - ger-campy. Widać, że to zaplecze turystyczne dla ułanbatorowiczów, ale co dziwne - miałem wrażenie, że wszyscy oni siedzą w jurtach lub kręcą się w pobliżu na koniach. Nie spotkałem tu w górach żadnego plecakowicza! Może mają dość swojej nomadycznej "turystyki" na co dzień? Hm, poczułem się przez moment zmęczony tą wycieczką. Gdybym jeszcze nie był zmuszony do samotnego łażenia po górach... Cóż, może za rok pojadę z kimś, kto rzeczywiście lubi górską turystykę? I kto lubi "intensywnie" spędzać czas?
Stopem podjechałem 3 kilometry do jaskini. Jest niewielka, z wejściem na wysokości około 7 metrów, łatwo dostępna. Dla mnie to jaskinia tektoniczna, dla Grzegorza erozyjna, w każdym razie jest ona zupełnie nieprzygotowana do ruchu turystycznego ;-) Krzywa jest! Moja przyjemność speleologiczna skończyła się po15 metrach. Ale i tak byłem zadowolony. Koniec zwiedzania Tereldż! Zabrałem się następnym stopem. Przy okazji: zatrzymując samochody w Mongolii nie należy machać ręką; wystarczy unieść ją pod kątem 30o... Kierowca był rosyjskojęzyczny, podjechaliśmy najpierw do Nalayh - tam mieszkał - po dokumenty samochodu. Powrót do Ułan Bator przyjąłem z ulgą.
 


Ułan Bator
niedziela, 25. VII 2004


Spacer po stolicy. Na "dworcach" mikrobusowych chłopcy - pomocnicy kierowców stoją na progu drzwi, wychylają się i donośnie wykrzykują nazwę miejscowości docelowej. Tworzy do zabawny jazgot wzajemnie przekrzykujących się przewoźników. Podobnie jest na pośrednich przystankach "mikro", jak tu się mówi na busy: wydłuża to nadmiernie długość podróży, lecz cóż robić, jeśli nie ma (nad)kompletu pasażerów?
Właściwie nie ma tu kodeksu drogowego - skoro nie ma dróg a pojazdy poruszające się po stepie nie spełniają norm unijnych dla urządzenia zwanego samochodem. Być może należałoby wprowadzić rygorystyczne przepisy dotyczące bezpieczeństwa ludzi i stanu technicznego pojazdów: ruch wtedy zmalałby o 90% a Mongołowie znów by się przesiedli na konie - na których czują się tak świetnie. Maleńkie dzieci są przewożone nie tylko bez fotelików ( "a co to takiego?") ale wręcz sadzane z przodu bez żadnych zabezpieczeń ("a niech sobie popatrzy"). Opony są przeraźliwie zniszczone (bo drogi złe) i nie można mieć pretensji o to, że często pękają. Nie należy się więc dziwić, że na każdej ulicy spotyka się warsztat samochodowy z szyldem "Maszin ugaana".
Ale trzeba przyznać, że Mongołowie są dobrymi mechanikami. "Muszą być!" - mówi Grzegorz - "Inaczej by nie przeżyli". "Powinni tu do Mongolii wysyłać nowe samochody do testowania" - żartuję - "jeśli przeżyją jeden miesiąc - można rozpocząć produkcję". Gdy patrzę na zdecydowane manewry kierowców dżipów po wertepach i stromiznach, to jestem pełen podziwu dla ich umiejętności. I myślę sobie, że przeciętny polski kierowca, nawet gdyby dostał do dyspozycji takiego UAZ-a z napędem na cztery koła - to nie zdecydowałby się na taką wariacką niekiedy jazdę.
Wyjazd w dalszą trasę to taki mongolski przegląd techniczny - jeśli coś się popsuje (a popsuje się na pewno) - to zostanie naprawione. I samochód wraca cały i zdrowy. Zahartowany, rzec by można. "Co mnie nie zabije to mnie wzmocni!". Ale co myślą o sobie porzucone w stepie wraki samochodów....?
Dziś wybieram się na występy do teatru. Akademicki Zespół Pieśni i Tańca będzie prezentować obcokrajowcom swoje umiejętności (6000T). Przeprasowuję swój nieco wymięty garnitur, zakładam krawat i idę. Miejsca są nienumerowane, jestem więc 20 minut przed czasem. "No, dziś nie ma tłumów" - myślę sobie widząc na widowni tylko dwie osoby. Publiczność jednak stopniowo wypełnia salę.
Kurtyna z piękną aplikacją przedstawiającą zmysłową tancerkę idzie w górę i na scenie pojawia się dwanaście błękitno-zielono-żółtych tancerek. Makijaż sprawia, że wyglądają jak japońskie lalki. Ich taniec, a również kolejne, nagradzane brawami, są - jak się domyślam - "artystycznie" przetworzonymi tańcami ludowymi. Wchodzi teraz pieśniarka w towarzystwie dwóch Mongołów grających na dwustrunowych "skrzypcach" i "basetli". Śpiewa ładnie, choć z nieco denerwującą manierą. Ale może tak ma być?
Czas na trzech tancerzy: chłopaki skaczą i biegają. Wywijają hołubce, krzyżują nogi w powietrzu i biegają na kolanach - przypomina to trochę kazaczok, zwłaszcza, że ich "ludowe" stroje są trochę kozackie. Coraz bardziej podobają mi się tu! Czas na pięć pięknych dziewczyn, na ich długich niebieskich sukniach mienią się srebrne nitki. Każda z tancerek zaopatrzona jest w krótki pejcz czy też bicz do poganiania konia. Oto pokaz jak postępować z koniem!
Po kolejnej zapowiedzi wchodzi na scenę 10-osobowy zespół. Wszystkie instrumenty poza perkusją są "mongolskie": morin-chuurmodon cuur z niewiarygodnie długim gryfem, psałteriumopodobny yatga z poziomymi strunami, flet - limb, shudarga - na którym się gra jak na sitarze, chuuczir - również strunowy, cytropodobny instrument, bishguur - róg krowi lub jaczy, gigantyczne dudy buri oraz bębny can chengereg. ozdobiony końską głową, strunowy
A teraz coś wyjątkowego i bardzo mongolskiego. Na scenie dwóch muzyków z lutnią tow-szuur i skrzypcami morin-chuur i śpiewak chumu. To rodzaj gwizdo-śpiewu. Te świsty i gardłowe tony są niesamowite, jak on to robi? Dostaje zasłużone brawa.
Wystepy nie mogą się odbyć bez tradycyjnego tańca cam. Trzech tancerzy a może raczej aktorów porusza się zgrabnie po scenie. Ubrani są w proste stroje, najważniejszą ozdobą są ponadnaturalnej wielkości maski Jest siwy starzec z laską - Cagaan - jeden z siedmiu tengri wysłanych na ziemię, jest obrońca buddyzmu Begtse-Dharmpala w przerażającej masce oraz Lasz-chan, miłośnik sztuki. Postaci odgrywają jakiś rytuał - szkoda, że go nie rozumiem. Tańcowi cam towarzyszą występy trzech dziewczyn. Są niesamowicie wygimnastykowane, wyginają się na dwóch podestach tworząc najbardziej niezwykłe figury. Prawdziwe dziewczyny-gumy ;-) Trochę się dziwię tym pokazom, jakby nie pasującym do charakteru występów, dopiero później uświadamiam sobie że był to sławny "taniec węży". Teraz znów grają instrumentaliści na ludowych instrumentach, po kolejnej zapowiedzi wchodzą tancerki ubrane w długie, czerwono-zielone, bogato zdobione suknie, szerokie rękawy zakrywają im dłonie, włosy upięte w bujantogtoch, na głowie barchatki. Poruszają się dostojnie, taniec przypomina jakiś menuet. Teraz zmiana rytmu, na scenę wchodzi siedmiu muzyków i zaczyna się skoczna i wesoła gra; publiczność zaczyna rytmicznie klaskać, mężczyźni pogwizdują, gdyby mogli wbiegliby pewnie na scenę i zatańczyliby wszyscy. Atmosfera udziela się i mnie, cieszę się razem z nimi i klaszczę z całych sił!
Teraz odmiana: wchodzi na scenę solistka, widać znana, bo witana gromkimi brawami, śpiewa buwej - słodką kołysankę dla dziecka. Kilka kolejnych pieśni ożywia atmosferę, słyszymy gingun - pieśń o stepie, koniach, jeźdźcach i wyścigach konnych. Z sali rozlegają się okrzyki Uchaj! Uchaj!, instrumentaliści przyspieszają rytm, szarpią struny i walą w perkusję! Coś fantastycznego! Jestem absolutnie wniebowzięty! Chwila przerwy. Na scenie już nie septet lecz cała mongolska orkiestra symfoniczna. Dyryguje zabawny niski i grubawy Mongoł. Muzyka ludowa ustąpiła współczesnym utworom mongolskim; czasem, całkiem nieoczekiwanie jako przerywnik pojawia się znany "kawałek" europejski - to chyba ukłon w stronę zagranicznych gości (a może popis przed własną publicznością?). Najważniejsze, że wszystko mi się tak podoba, że ta muzyka jest taka piękna. Przypominam sobie zeszłoroczne "Jezioro Łabędzie". Myliłem się co do liczby osób. Heh.
 


Ułan Bator
poniedziałek, 26. VII 2004


Dziś dzień upływa pod znakiem wyczekiwania na wyjazd i kupowaniu pamiątek oraz żarcia do pociągu. Właśnie! Wciąż nie mogę uwierzyć, że podróż do Moskwy zajmie nam tylko cztery doby. Tu jechaliśmy pięć i pół dnia. Na wszelki wypadek idę rano jeszcze raz do kolejowej informacji: mamy być w Moskwie 31 lipca o 1400. Czyli zdążymy w okresie ważności wizy tranzytowej. OK.
Jadę z Grzegorzem do Narantuul czyli na Black Market. Wczoraj były tam polskie dziewczyny, kieszonkowiec ukradł jednej lusterko z torebki (bo nic tam więcej nie miała) - jednak atmosfera zagrożenia mi się nie udziela. Podjeżdżamy mikrobusem na plac, płacimy 50T za wstęp. Ilość stoisk, towarów i ludzi - oszałamiająca. Przez godzinę zapoznajemy się z cenami i ofertą handlową mongolsko-chińsko-japońsko-rosyjską. W końcu kupujemy zieloną herbatę (sprzedawaną w postaci twardej cegły), kompakty, tabakę, kadzidło, czarki do sute-caj... Grzegorz zachęca mnie do kupna "oryginalnej" bielizny Kevin Klein w cenie 2$ za sztukę, ale jakoś nie mogę się zdecydować. Komu w Polsce miałbym wmawiać, że kupiłem slipy za 200 złotych? Inna rzecz, że kurtki z "goretexu" są tu po atrakcyjnych cenach (80$) a North Face można kupić za 25$... Może gdybym tuż przed wyjazdem nie kupił kurtki Alviki - bym się zdecydował... Tylko jakby to było z serwisem gwarancyjnym? Negocjuję jeszcze przez chwilę kupno dzwonka buddyjskiego, ale ostatecznie się nie decyduję. Wracam obładowany jak wielbłąd.
Po południu spacer - chyba już ostatni. Każde kolejne wyjście do miasta dostarcza mi nowych doświadczeń. Ot choćby coś takiego: Idziesz - a tu otwarty właz do kanału. Za chwilę - kolejny. No ja nie mogę! Tu po prostu kradnie się pokrywy. Albo: jadę miejskim autobusem, Mongoł pociąga z gwinta wódkę. Po kilku przystankach butelka pusta. Śmiecić w autobusie nie wypada - Mongoł podaje mi więc butelkę i pokazuje gestem, abym wyrzucił przez okno. Cóż było robić? Dzień gorący - co chwilę wstępuję do chunsnii delguur czyli spożywczego i proszę o zairmag. Słówka nauczyła mnie dziewczyna w drodze z Karakorum do UB, mogę teraz kupować lodów do woli! A upatrzyłem sobie szczególne lody - po 100 tugrików w waflu, bez opakowania trzymane w zamrażarkach. I nawet się nie zatrułem!.
Spaceruję więc po stolicy z lodami w ręku, oglądam sobie Mongołki i Mongołów. Mongołowie - ci starsi często ubierają się tradycyjnie - w del, coś w rodzaju czarnego szlafroka i przepasują się pomarańczowym szalem. Buty noszą wysokie, pod kolana. Na głowie kapelusz z rondem, kobiety w kolorowych chustach. Młodzi natomiast chodzą często po europejsku, w adidasach i dżinsach. Nie brakuje na ulicy ładnych dziwcząt, jest na czym oko zawiesić ;-) Wrażenie robią na mnie tlenieni Mongołowie - głównie chłopcy: wygląda to zabawnie i raczej odpychająco.
Za bazarem, (w okolicach drogi do Geser) napotykam na dwadzieścia samochodów zaparkowanych na placyku. To kantor na świeżym powietrzu. Na półce pod przednią szybą leżą banknoty: 5-10-15-centymetrowe stosy dolarów, juanów, tugrików, euro i rubli. Cinkciarze i ich pomocnicy chodzą z naręczami tych pieniędzy tak ostentacyjnie, że człowiek zaczyna się czuć wyjątkowo bezpieczny: kto by potrzebował moich kilkunastu dolarów? Brzydka deszczowa pogoda zachęca mnie do szybszego powrotu do hotelu. A propos pogody: podobno lipiec jest najbardziej mokrym miesiącem w Mongolii. Jednak podczas tych trzech tygodni - w górach, w stepie i w mieście nie odczuwaliśmy tego zbytnio. Owszem, raz deszcz zaskoczył nas podczas spaceru po Gandan, raz przeżyliśmy potężną burzę pod Ich Uuł, kilka razy kropiło podczas drogi... Często jednak były to przelotne deszcze i przynosiły orzeźwienie w czasie upalnych dni.
Kupuję dwie chińskie mielonki po 1150T, węgierski dżem i wracam do hotelu. Grzegorz jest również po zakupach, flirtuje teraz z Jolą, nieźle im idzie...;-)
 


Ułan Bator-Nauszki
wtorek, 27. VII 2004
Rano - ostatnie zakupy: chleby, ogórki. Kupuję też suszone na słońcu twarde jak podeszwa sery oraz "Suun aczłał" chchk - mleko w kostkach - to akurat ma kształt ładnych ciasteczek, notabene ze swastyką. Już się uśmiecham na myśl o skrzywionych minach gości poczęstowanych w Krakowie tym frykasem!! Ale co tam. Niech wiedzą, czym nas częstowano (a tu się nie odmawia...). Brat Bimby odwozi nas na dworzec.
Wracamy. Pociąg nr 5 relacji Ułan Bator-Moskwa sunie na północ. Czasem się zatrzymujemy, by pociąg towarowy mógł nas wyminąć (jest tu tylko jeden tor). Jedziemy w kupe - tylko we dwójkę, pociąg jest pustawy. Po dwóch godzinach od stolicy krajobraz staje się bardziej urozmaicony, obok toru meandruje rzeka Chara, na dalszym planie niewysokie szczyty zalesionych gór. "Czy nie trzeba było tu przyjechać z Ułan Bator zamiast kisić się u Bimby?" - mówię - "Posiedzieć nad rzeką, rozbić namiot, zapalić ognisko?" Wiem, że Grzegorz to lubi, ale cóż - tak wybrał. Teraz poszedł bez słowa do polskich dziewczyn kilka wagonów dalej. Jeśli tak ma wyglądać ta podróż, to ja dziękuję.
Odprawa celna i paszportowa w Suche Bator odbywa się bardzo sprawnie, w ciągu pół godziny. Później godzinny przejazd do Nauszek i... 3.5 godziny postoju. Formalności są załatwiane dużo dłużej, ale najwięcej czasu schodzi na tajemnicze przetaczanie i wstawianie wagonów do naszego składu. Planowałem tu kupić bilety do Brześcia z kilkudniowym wyprzedzeniem, ale Grzegorz upiera się przy "komfortowym" przejeździe do Warszawy. Najciekawsze, jest to, że oczekuje przejazdu w kupe z Moskwy do Warszawy za... 1000 rubli. Cóż, zobaczymy w Moskwie. Problem chwilowo rozwiązuje się sam: kasa międzynarodowa jest w nocy zamknięta.
W nocy śni mi się rosyjska odyseja pociągowa. pt. "Co robić, gdy twój pociąg ucieka?".
 


Ułan Ude-Irkuck
środa, 28. VII 2004


Ranek. Za oknem górzyste krajobrazy Buriacji. Grzegorz bez słowa idzie z kubkiem na kawę do dziewczyn. Niezbyt to ładne i sympatyczne. Piję kawę i czytam "Ilustrowaną historię powszechną". Słońce już wstało na dobre, zegarki przestawione na czas moskiewski (-5h). Znów niezmierzone przestrzenie Bajkału - pogodne niebo ozdobione białymi barankami zawieszonymi nad odległymi górami po drugiej stronie jeziora. Między nielicznymi drewnianymi osadami rozłożyli się rosyjscy turyści: przy namiotach snuje się dym z ogniska, suszą się na słońcu ryby... Po przeciwnej stronie traktu kolejowego - tajga, a kilkanaście kilometrów dalej grzbiet Chamar Daban. Jakże bym chciał pochodzić po jego ostrych szczytach...! Ale wiem, że tu już więcej nie wrócę, nie starczy mi na to czasu, tyle przecież innych regionów świata do poznania! Żegnaj więc Bajkale, żegnajcie nadbajkalskie góry! Jeśli los rzuci mnie ponownie w te rejony - a mam na myśli Syberię lub rosyjski Daleki Wschód - to przylecę tu samolotem, swoją przygodę z transsibem już przeżyłem...
Weronika, studentka III roku ekonomii w Petersburgu wraca do domu z Mongolii. Mieszkała tam kilka lat z rodzicami uczącymi w rosyjskiej szkole, teraz odwiedzała znajomych. Twierdzi, że wiele się zmieniło w Mongolii - nie wątpię! Podniósł się poziom życia, choć przeciętna pensja, poniżej 100.000 tugrików to wciąż przeraźliwie mało zważywszy na poziom cen importowanych towarów. Czy zmieniła się ich mentalność, przyzwyczajenia? Hmm... Z pewnością rację ma Maciek z Instytutu twierdząc, że Mongołowie zrobili się pazerni, dostrzegli możliwości zarobku płynące z turystyki. Taki kierowca dżipa biorąc za 200.000T pasażerów z Moron do Terchijn Cagaan Nuur zarabia na czysto przeciętną pensję w jedną dobę!! Pójdzie Mongoł z czterema końmi na wycieczkę i zbiera 25$ za dzień... Rozzuchwalili ich tak szczodrzy Japończycy, Amerykanie i Szwajcarzy...
Sliudjanka. Tradycyjnie już zatrzymujemy się na zakup omuli. Tym razem pociąg stoi tylko 4 minuty, w pośpiechu kupujemy 5 ciepłych omuli. Płacimy 100 rubli, to dwa razy drożej niż w drodze "tam" - nie dało się targować. W pociągu wciąż pusto, zastanawiam się, czy ktoś się dosiądzie do nas w Irkucku - ale nie. Pasażerowie tylko wysiadają z naszego wagonu. Hm... firmiejnyj pojezd...
Grzegorz mówi, że "dół pociągowy" dopadł go w tym roku dzień wcześniej. Rzeczywiście, i ja czuję jak podróż wysysa ze mnie siły. Zaliczyłbym to jednak do "depresji szczytu" - po osiągnięciu celu. Tak czy owak większość popołudnia spędzamy leżąc a w przerwach między drzemkami zjadamy zapasy omuli.
 


Krasnojarsk-Nowosybirsk
czwartek, 29. VII 2004


Budzę Grzegorza zgodnie z jego życzeniem o 7.15 czasu miejscowego - dojeżdżamy do Krasnojarska. Grzegorz ostrzy sobie apetyt na pierożki. Babuszek jednak jak na złość nie ma. Robię zdjęcia Jenisejowi, słońce mam na wprost, ciekawe, co z tego wyjdzie. A propos zdjęć. Ja do swojego prostego kompakta wziąłem 12 filmów (36 klatek, w praktyce wyszło po 40;-) trzaskając swoje byle jakie zdjęcia bez specjalnej kontroli i rozpocząłem właśnie ostatni film. Grzegorz wziął slajdy - tylko 9 rolek, a w dodatku tak się rozochocił w drodze "tam", że dowiózł ich tylko siedem i oczywiście już w Karakorum zaczęło mu ich brakować. Zdobycie zaś slajdów w Mongolii jest nie lada sztuką. Owszem były w muzealnym sklepiku - po 10$, ale Grzegorz się nie zdecydował. Od pewnego momentu ciągnie na zwykłych negatywach. Nie muszę dodawać, że ma lepszy aparat - "Canon EOS coś tam" z zoomem i możliwością robienia zdjęć makro, czego mu bardzo zazdroszczę. Nie pokażę więc tu zbliżeń tych ślicznych górskich kwiatków...
Dostałem od Weroniki garść orzeszków cedrowych. Są brązowe, mniejsze od ziarenek kawy. Smaczne, choć nieźle się z nimi trzeba namęczyć. Weronika ma przesympatyczny uśmiech.
 


Tiumeń-Kirow-Moskwa
piątek-sobota, 30-31 . VII 2004
Grzegorz przyniósł przedwczoraj wiadomość, że z dziesięć wagonów dalej jedzie inna polska ekipa. Dziś wybieram się z wizytą do nich. Studenci z Wrocławia wracają z Chin i Mongolii. Niestety nie zapamiętałem imion - było to jednak miłe spotkanie.
Za oknem las, las, las.... Próbuję jakoś sobie usystematyzować te widoki. Za Irkuckiem rozciągała się tajga sosnowo-brzozowa, następnego dnia dominuje bór jodłowo-brzozowy, dziś las mieszany ze świerkami, bukami i jodłą; dopiero za Uralem będzie więcej pól, pojawią się nawet kopy zżętego zboża.
Dosiada się do nas Tim, jadący w wagonie obok dziewczyn. Jest nauczycielem, mieszka aktualnie w Chinach i jednocześnie uczy się chińskiego. Teraz wraca do domu, do Dusseldorfu. Dziś próbuję zapolować na słup oddzielający Azję od Europy. Polskie dziewczyny są akurat u nas w kupe, wspólnie odmierzamy kilometry dzielące nas od tej umownej granicy. Jeszcze 100, 10, 5 kilometrów... Idziemy na korytarz z aparatami. Zbliża się 1777 kilometr, pociąg wcale nie zwalnia, w ostatnim momencie pstrykam :-D Grzegorz przygotował na tę okazję wódkę - zrobił do niej nawet własnoręcznie etykietę "EuroAzja". Towarzystwo okazuje się jednak słabo pijące - i chociaż Grzegorz intensywnie "pracował" nad Timem i koleżankami - poddają się. Zostajemy na placu boju we dwóch. Najbliższe 1000 kilometrów upływa mi w półśnie - nie będzie więc relacji ;-)
 


Moskwa
niedziela, 1. VII 2004
Do Moskwy dojeżdżamy zgodnie z planem. Tim postanawia się przyłączyć do nas, Grzegorz namawia go nawet na wizytę w Krakowie. Transferujemy się na Dworzec Białoruski, tu zgrzyt: brak biletów na najbliższy pociąg do Polski a wiza nasza kończy się za 34 godziny. Dokładniej - bilety są na pociąg bezpośredni do Warszawy (kupe) ale za 2480 rubli. To prawie tyle co kosztowała nas podróż z UB. "It's crazy" - stwierdzamy i walczymy dalej. W końcu mamy bilety do Brześcia na miejsca mieżobłastne (około 500 rubli). Są to fotele lotnicze w wagonie bez przedziałów. Trudno...
Proponuję czas do odjazdu (23.40) przeznaczyć na Muzeum Puszkina i okolice Kremla. Rok wcześnie zwiedziłem Galerię Trietiakowską, więc to muzeum będzie znakomitym uzupełnieniem, zwłaszcza, że zapowiadają się znaczne zbiory impresjonistów.
(tu będzie opis zbiorów)
Wychodzę - Grzegorza i Tima już nie ma, olali mnie i poszli sobie. Idę do soboru Chrystusa Zbawiciela, którego złote kopuły tak pięknie błyszczały nad Moskwą, gdy szliśmy do muzeum. Poziom bezpieczeństwa antyterrorystycznego - znakomity ;-) Bramka do metalu przy wejściu, tajniacy kręcą się po świątyni. Trwa właśnie nabożeństwo, mnóstwo wiernych i kilkunastu popów - widocznie trafiłem na większą uroczystość. Znajome klimaty - zapach kadzidła obnoszonego przez księży, śpiewy a capella płomyki świec. Lubię to. Sam sobór też jest interesujący, choć czuć, że odnowione malowidła pokrywające sklepienie nawy i kopuły, nie pamiętają zbyt wielu wojen. Interesujący jest ołtarz - ikonostas ma postać ośmiobocznej kaplicy. Kupuję na pamiątkę miniaturową ikonę.
Spacer brzegiem Moskwy. W promieniach zachodzącego słońca czerwienią się mury Kremla. Powyżej nich lśnią złote kopuły cerkwi Zwiastowania i Soboru Michała Archanioła. Skręcam na Plac Czerwony, jest na szczęście otwarty - wreszcie mogę podejść bliżej do Cerkwi Wasyla Błogosławionego i popstrykać zdjęcia z ostatniej kliszy. Moskwianie relaksują się na trawnikach, fotografują się lub.... żenią: spotyka się tu dużo młodych par.
Dla urozmaicenia spaceru zwiedzam podziemny markt "Ochotnyj Riad" zlokalizowany przed wejściem do Kremla. "Zwiedzam" to dobre określenie - nie zamierzam tu nic kupować - po prostu nie stać mnie na to. Luksusowe, firmowe sklepy, od Tiffani'ego, Cardina i Gucci'ego przez McDonald'sa (pizza 40$) po cukiernie (ciastko 75 rubli), lodziarnie (gałka 40 rubli) i internet (75 rubli/h). Jeśli myślicie, że nie było tu klientów, to się mylicie! Aż gęsto od kupujących i jedzących. To nowobogacka Moskwa. Obserwując Moskwian - a dokładniej Moskwianki - coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że stolicę zamieszkują dwie rasy Rosjan. Jedną uosabiają grube, tłuste kobiety z niemodną fryzurą; noszą siatki i pakunki. Drugą rasę reprezentują super-zgrabne dziewczyny i kobiety około trzydziestki, z wąskimi biodrami i średnim, eksponowanym biustem. Są elegancko ubrane: obcisłe spodnie (wyjątkowo dżinsy), lub mini; bluzka na ramiączkach, z rzadka biustonosz, mała torebka na ramieniu. Niezbyt chce mi się wierzyć, żeby te dwie grupy kobiet były spokrewnione genetycznie ze sobą. Wątpię też, by te zgrabne dziewczyny w dojrzałym wieku transformowały się w tę drugą rasę.
W okolicach ulicy Twerskiej znajduję internet (60rubli/h) wysyłam ostatnie e-maile z drogi i bez pośpiechu wracam na dworzec.
 


Brześć-Warszawa-Kraków
poniedziałek, 2. VII 2004


Noc w wagonie mieżobłastnym jest koszmarna. Kilkadziesiąt spoconych ciał, okna pozamykane. Mam, co prawda, pusty sąsiedni fotel lecz kilkanaście godzin w półleżącej pozycji daje mi w kość. Nie lepiej ma Grzegorz - siedzi z podpitym Rosjaninem, ten opowiada mu o swoim życiu. Chcąc nie chcąc poznaję i ja powtarzane kilka razy historie rodzinne. Rano Grzegorz stwierdza, że małe otarcie na stopie zaogniło się, noga spuchła i stracił czucie. Siedzi teraz z w pozycji godnej jogina, wątpię, czy mu to pomoże.
Brześć. Nie chcemy czekać na zwykły osobowy pociąg do Terespola, pochopnie podejmujemy decyzję, by jechać dalej pociągiem międzynarodowym relacji Moskwa-Warszawa. Grzegorz kupuje bilet dla Tima, my mamy przejściówki kupione jeszcze w Polsce. Przy odprawie paszportowej zdarzają się dwa incydenty: okazuje się, że Tim nie ma wizy białoruskiej (ma tylko rosyjską), po prostu "nie przyszło mu do głowy", że Białoruś i Federacja Rosyjska to dwa różne państwa. Hmm. Zostaje zatrzymany przez milicję. Mimo naszych interwencji Białorusini nie chcą go puścić. Musimy się z nim pożegnać (w trzy dni później spotykam go w Krakowie). Druga przykra sprawa to wymuszenie opłaty ekologicznej: funkcjonariusz zadowala się 100 rublami (błyskawicznie znikają w biurku).
To niestety nie koniec zgrzytów. Pociąg z Moskwy ma tylko kupe, polska obsługa nie chce uznać naszych biletów i podaje nam jakieś księżycowe ceny (w błąd nas wprowadziła pani w kasie twierdząc, że polskie przejściówki wystarczą; ostatecznie przejeżdżamy granice po cenie, jak to się dawniej mówiło, komercyjnej).
W Terespolu rzucam się na polskie pomidory. Piękne, soczyste i... tanie! Jak mi ich brakowało! Pociąg osobowy do Warszawy. Stoję przy oknie i się zachwycam. Autentycznie! Patrzę na bocianie gniazda, na malwy i piwonie w ogródkach. Na polskie żółte zboża rozlewające się między zagajnikami. Na polskie ładnie utrzymane wsie bez jurt... Jakiż tu kontrast między tym, co widziałem z okien pociągu transsyberyjskiego! Grzegorz co prawda od czasu do czasu wykrzykuje: "O, eternit!", "Złom!", "Krzywy płot!", "O, tam droga bez asfaltu!", ale ja i tak czuję się szczęśliwy, że tu jestem i że na co dzień mogę oglądać polskie krajobrazy. Jestem tak podekscytowany powrotem, że ponoć nie słyszę, co inni do mnie mówią... ;-) Grzegorz ogląda swoją nogę - nie wygląda najlepiej. Namawiam go na okład z polopiryny: "Utną ci przy udzie, jeśli zakażenie będzie postępować". "A tam! Przynajmniej skończą się kłopoty z reumatyzmem" - Grzegorz postanawia pocierpieć.
Dojeżdżamy do Warszawy. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie w polskim pociągu. Żegnamy się.
Czas na podsumowanie. Wracam zmęczony, ale zadowolony. Zmęczony, ale nie wykończony. Zadowolony z Mongolii, ale nią nie oczarowany. Z czystym sumieniem mogę jednak zachęcać innych do poznania tego odległego kraju. To moje "wyważone" zadowolenie być może wynika z pewnego niedosytu - zbyt krótko tu byliśmy, nieproporcjonalnie dużo czasu zajął nam dojazd. Alternatywą dla kolei transsyberyjskiej jest dużo, dużo droższy samolot. Przejazd zajął nam po 7 dni, koszt od granicy polskiej do granicy polskiej 230$ - trzykrotnie mniej niż lot samolotem. Warto by było - jednak - wydłużyć czas wyprawy do 4-5 tygodni na miejscu. Lub ewentualnie połączyć z opcją zwiedzania Bajkału lub Chamar Daban. Choćby z tego powodu, by za rok - jeśli się komuś spodobał ten kawał Azji - uniknąć powtórnej długiej podróży.
Zrealizowaliśmy plan minimum: "małą pętlę turystyczną": Ułan Bator-Moron-Chubsuguł-Terchijn Cagaan Nuur-Cecerleg-Karakorum-Ułan Bator. Deserem był Park Tereldż. Gdybym miał samodzielnie podjąć jeszcze raz decyzję o organizacji wyjazdu do Mongolii - porwałbym się na coś trudniejszego: eksplorację północnej części Gór Chubsugulskich, zdobywanie Otchon Tengri, przejazd do Republiki Ałtaju lub odkrywanie dla turystyki nieopisanych w przewodnikach regionów Ałtaju Gobijskiego.
Podróżowaliśmy bez wynajętego dżipa - takie było nasze zamierzenie - i pokazaliśmy, że korzystając z transportu publicznego, autostopu i ad hoc wynajmowanych na spółkę uazów da się sprawnie przemieszczać po mongolskich bezdrożach. Koszt naszego transportu zamknął się kwotą 70$ + 2 pisanki. Ceny dżipa lub busa kształtowały się na poziomie 30-35$/dzień z kierowcą (plus koszt paliwa, około 200$(?) na trasie, którą przejechaliśmy - ok. 2000km). Za te pieniądze, przy 8 osobach można podróżować przez 10-12 dni.
Zaskoczeniem dla mnie w Mongolii była duża liczba Polaków. Nie spodziewałem się aż tak dużej popularności tego kierunku. Inna rzecz, że spotykaliśmy ich tylko w stolicy (często w tranzycie do Chin) lub na typowych turystycznych trasach. W Górach Chubsugulskich i w Tereldż zwykłych plecakowiczów (tj. bez koni) na górskich szlakach w ogóle nie było! Tam turystyka koncentruje się wokół ger-campów :-( Z przypadkowych obserwacji ruchu turystycznego wynika nadreprezentacja Szwajcarów, Francuzów i Amerykanów. To oni zepsuli Mongołów! Słowian nie spotkaliśmy.
Jak wspomniałem, duża część spotykanych osób w Mongolii udawała się do Chin lub właśnie stamtąd przybywała. Wydaje mi się, że Mongolia stanowiła dla nich zaledwie dodatek do zwiedzanego Państwa Środka. W ich ocenie - Mongolia to już (jeszcze) Europa. Azja zaczyna się (kończy) w Chinach. Takie wypowiedzi - muszę przyznać - coraz bardziej zachęcają mnie do wyjazdu do Chin. Może w przyszłym roku?
Czy rzeczywiście Mongolia jest tak europejska, tak normalna? Turysta spędzający czas w 800-tysięcznej stolicy rzeczywiście może mieć takie wrażenie. "Normalne" domy i osiedla wielkiej płyty, "zwyczajny" ruch samochodowy; ludzie, choć innej rasy - ubrani w większości po europejsku, żadnych riksz, dżonek, galabij, turbanów, czadorów... Poza stolicą nie zabłądzimy w dżungli, nie spotkamy sawannowej fauny. Krajobrazy często... beskidzkie. A jednak spotkanie z jakami w stepie, a nad Chubsugułem z reniferami było dla mnie interesującym i miłym przeżyciem. Nie mówiąc już o niezliczonych stadach koni tak bardzo symbolizujących Mongolię i tak wyjątkowo ważnych dla Mongołów.
Zachwyciły mnie krajobrazy kraju Dżyngis Chana: zielone stepy, skaliste, piarżyste i lesiste góry, modrzewiowa tajga, kwieciste, wysokogórskie łąki, czysta woda Chubsugułu, lawa wulkanu Chorgo, przełomy rzek i ostańce wyrastające z bezkresnego stepu. Zabrakło oczywiście wydm z saksaułami na pustynnej Gobi i spotkania z owcą argali pod ałtajskim lodowcem - ale cóż - wszystkiego mieć nie można - zwłaszcza dysponując tak skromnym zapasem czasu i gotówki.
Zauroczyły mnie jurty, ich wewnętrzna struktura, zwyczaje z nimi związane i oczywiście sami mieszkańcy jurt. Z opowieści podróżników i z przewodników wyłania się obraz Mongołów życzliwych i wyjątkowo gościnnych. Opisywane są liczne przykłady zapraszania do jurt, częstowania wódką, kumysem i tabaką. My jednak nie doświadczaliśmy "aż" tak wielkiej gościnności z ich strony. W każdym razie ja tak to odczuwałem. Oczywiście pamiętam miły czas spędzony w jurcie u kierowcy, sympatyczną rodzinę, która wzięła nas na darmowego stopa, kierownika robót, który zaprosił mnie do swego mieszkania, interesujące rozmowy z sympatycznymi tubylcami.
Denerwowała mnie jednak pewna pazerność Mongołów: choćby podwajanie ceny tabaki na Black Market, zawyżanie ceny noclegu w jurcie w Tereldż, czy sprzedaż praw do zdjęć reniferów ;-) Nie spotkałem się z agresywnym czy nieuprzejmym zachowaniem z ich strony. Może zabrakło mi owego częstowania archii czy kumysem w jurcie? Może wtedy "wybaczyłbym" im stratę moich zabytkowych skarpet?
Oczarował mnie świat buddyzmu i lamaizmu, świat świątyń i mnichów, świat kadzideł, dzwonków, bębenków, czytanych na głos sutr; świat uśmiechniętych Buddów, zmysłowych Tar, wielorękich bogów, świat groźnych masek. Dla mnie osobiście to jeden z najważniejszych celów podróżowania: poznawanie innych religii (i kultur). Lamaizm jest kolejną po katolicyzmie, islamie i prawosławiu religią, której się bliżej przyjrzałem. We wspomnieniach pozostanie mi również obraz skrytego w lesie szamańskiego ołtarza.
Ciężko było ze "zjadliwym" dla mnie pożywieniem. Sto postaci baraniny i sto produktów otrzymywanych z krowiego czy kobylego mleka to menu dla ludzi ze zdegenerowanym układem pokarmowym, cierpiących na anosmię i z uszkodzonymi kubkami smakowymi. Może trochę przesadzam, poczęstunek w jurcie przecież mi smakował.
Ciężko było z dogadywaniem się z tubylcami. Najłatwiej rozmawia się z nimi po mongolsku ;-) Mój słownik mongolski obejmował kilkanaście słów a szczytowym osiągnięciem było złożenie zdania "Czi jewach Chatgał margasz?". Analogicznie rozległa jest znajomość angielskiego i rosyjskiego u przeciętnego mieszkańca prowincji czy nawet Ułan Bator. Najgorsze jest to, że nawet po wymianie kilku zdań po angielsku nie można być pewnym czy się zrozumieliśmy. Typowa scena dworcowa:
-Is this bus going to Moron?
-Yes, yes, Moron.
-Tomorrow or today?
-Yes, yes. Today.
-Today or margasz?
-Margasz, yes, yes! (wszystko jedno kiedy, byle do przodu)
-We need two places, OK?
-Yes, yes, OK
-OK, two places to Moron.
-No, no, to Erdenet! (hm)
-Is - this - bus - to - Erdenet - or - to - Moron?
-Yes, yes! bus OK!
-Awtobus (pukam w autobus) - Moron - margasz? (pokazuję na zegarku ruch wskazówek; Mongoł przygląda się mu z zaciekawieniem)
-No, no, awtobus good!
Oczywiście później okazuje się, że autobus jedzie jeszcze gdzie indziej.
Może znów trochę przejaskrawiam, znając rosyjski i angielski da się przeżyć!
Ceny w sklepach są często zaskakująco wysokie - wręcz polskie! zwłaszcza na importowane (a tych jest większość) produkty firm europejskich. Konserwy, dżemy i serki topione są dostępne bez problemu w większych miastach. Owoce rodzime są niskiej jakości (poza arbuzami), importowane - droższe niż w Polsce o tej porze. Wbrew temu, co można wyczytać w przewodnikach, w Mongolii da się targować i znacznie obniżać cenę wyjściową. Normą jest 20 procentowy discount (na przykład w sklepie przymuzealnym). Przy zakupie niektórych pamiątek kupowałem je za 1/3 pierwszej ceny. Podobnie na targu owocowym. Zdecydowanie zabrakło mi dłuższego górskiego trekkingu - pomimo zdobycia Ich Uuł (2961m) - najwyższej mojej góry ;-) i kilku mniejszych górek, czuję niedosyt. Myślę, że dobrą alternatywą dla tych którzy lubią "góry inaczej" jest wynajęcie koni i tygodniowa wycieczka dolinami (5$/koniodzień).
Tak czy owak był to udany wyjazd. Znów dużo przeżyłem, odpocząłem, wróciłem cały i zdrowy, bogatszy o nowe doświadczenia. Czas zakończyć i to podsumowanie. I pomyśleć o nowej wyprawie.
 

Pokrewne artykuły

Administratorem Twoich danych osobowych jest Fundacja Klubu Podróżników Śródziemie Aleja Podróżników KRS: 0000556344 na podstawie art. 6 ust. 1 lit. b RODO. Skontaktować się z nami możesz mailowo [email protected]