Adam Bielecki - Lodowy Wojownik
Adam Bielecki jako 17-latek i najmłodszy wspinacz w historii wszedł samotnie, w stylu alpejskim na Chan Tengri (7010 m). W 2011 roku zdobył piąty szczyt świata Makalu (8463 m) bez użycia tlenu, a wiosną 2012 roku wraz z Januszem Gołąbem dokonał pierwszego zimowego wejścia na Gasherbrum I (8068 m).
Latem 2012 roku wspiął się na K2, a wiosną 2013 roku dokonał pierwszego zimowego wejścia na Broad Peak wraz z Arturem Małkiem, Maciejem Berbeką i Tomaszem Kowalskim. Wielki sukces wyprawy przerodził się w tragedię, gdy okazało się, że zginęli Berbeka i Kowalski.
Wiosną 2014 r. wytyczył z Denisem Urubko częściowo nową drogę na północnej ścianie Kanczendzongi (8586 m). Razem ze słynnym Rosjaninem i Baskiem Alexem Txikonem wyrusza 18 grudnia, na podbój niezdobytego dotąd zimą K2.
- Zebrałeś 20 tys. zł na wyprawę na K2 na Polak Potrafi w godzinę. Przed Kanczendzongą zebrałeś 15 tys. zł w 2 godziny. Jak bardzo dodaje to sił?
Adam Bielecki: To jest olbrzymie wsparcie. Nawet nie wiem co ma dla mnie większą wartość, czy to wsparcie finansowe czy wartość symboliczna takiego wsparcia. Szczególnie w przypadku wyprawy na Kanczendzongę, było to dla mnie bardzo istotne. Trochę dostałem po tyłku po wyprawie na Broad Peak, no a to co się stało w momencie ogłoszenia wyników zbiórki związanej z wyprawą na Kanczendzongę, to była niesamowita rzecz. Ja jak zobaczyłem co się dzieje, to pomyślałem że mi się komputer zepsuł. Sprawdziłem stronę na telefonie czy nie ma pomyłki. To było jakieś szaleństwo i nie mogłem w ogóle w to uwierzyć. Strasznie się wzruszyłem i dalej odczuwam zdumienie, wdzięczność, wzruszenie i taką zwykłą radość, na myśl o tym że to tak się toczy. Tak jak mówię, oprócz takiej wartości realnej, finansowej, ma dla mnie to bardzo, bardzo duże znaczenie symboliczne. Jest dla mnie oznaką wsparcia społecznego dla tego co robię. Jest dla mnie świadectwem tego że to całe moje chodzenie po górach, nie jest tylko moja własna, prywatna sprawa i moje egoistyczne realizowanie marzeń, tylko jest to po prostu coś co jest ważne dla wielu ludzi, co inni śledzą z zapartym tchem, i tak jak my himalaiści nie mamy za sobą stadionu kibiców. Jedynym świadkiem naszych zmagań są nasi partnerzy z zespołu i są góry które milczą. Będąc na Kanczendzondze odbierałem te ponad 700 osób które wsparły mój projekt na Polakpotrafi.pl jako właśnie tych kibiców, jako ten stadion. Muszę przyznać że czułem obecność tych ludzi na wyprawie. Miałem takie poczucie że ta wyprawa nie jest tylko moją sprawą ale że jest naszą wspólną sprawą. Podobnie jest w przypadku wyprawy na K2. Ja czuję że jest to nasza wspólna sprawa i muszę przyznać że też bardzo mnie to motywuje. Motywuje mnie to do tego żeby mocniej trenować, żeby się dobrze przygotować do tej wyprawy, no i żeby również już na samej wyprawie dać z siebie wszystko. Żeby tych oczekiwań wszystkich ludzi nie zawieść.
- Sukces na Polak Potrafi jest przeciwieństwem fali hejterstwa, która dotknęła Cię mocno po wywiadach i publikacjach po Broad Peaku. Uciekałeś przed jak ją nazywałeś „alternatywną rzeczywistością”, ale i tak Cię dopadała. Czy własna walka ze sztuczną falą nienawiści nie jest najtrudniejszą wyprawą?
A.B. : Czy ja wiem, czy ja rzeczywiście z tą falą nienawiści w jakiś sposób walczę ? Ja z nią nie walczę, ona po prostu jest i ja uważam że z tym hejterstwem nie ma co walczyć, bo to jest Hydra której jeżeli się odetnie jedną głowę to w jej miejsce odrastają niestety trzy kolejne. Nawet jeżeli czasami w bardzo szanowanych mediach, w poważnej prasie pojawiają się artykuły, w których są koszmarne błędy merytoryczne i rzeczy które tak naprawdę, oprócz szargania mojego dobrego imienia, po prostu zawierają fałsz, który z kolei jest podstawą do tego by zaskarżyć taką gazetę. Ja oczywiście nie będę tego robił, puki to nie przekracza jakiejś tam granicy, ale ja nie będę pisał tych wszystkich sprostowań, bo tak jak mówiłem, to jest przecież Hydra i że komentowanie tego, to jest tylko karmienie Trolli a ja tego nie zamierzam robić. Tak naprawdę ja z tym hejterstwem w żaden sposób nie walczę, staram się skupiać raczej na tej pozytywnej, jasnej stronie mocy, no i przede wszystkim staram się skupiać na tym co mi wychodzi najlepiej, czyli na wspinaniu.
- Mówią o Tobie, nawet Krzysztof Wielicki, że jesteś „maszyną”. To trochę nieludzkie, nieczułe. Czy nie czujesz się z tym źle? A może jest dwóch Adamów Bieleckich: górska maszyna i zupełnie inny Adam w domu?
A.B. : Bardzo nie lubię tego określenia. To jest jakaś taka kalka którą ktoś, gdzieś, kiedyś wymyślił bo to się świetnie sprzedaje bo dobrze brzmi. Dla mnie wspinanie jest głęboko duchowym przeżyciem. Każde moje wyjście w góry, ma wartości międzyludzkie czy estetyczne no i wartości duchowe. Ten aspekt maszyny, ta etykietka została mi nadana dzięki temu że poczas niektórych wejść miałem dobre czasy, że jestem w tych górach mocny. To jest tak naprawdę komplement. Obdziera mnie to z jakiejś sfery psychicznej, natomiast ja nie mam na to wpływu, jak się mnie etykietuje. Nie, nie jestem maszyną. To brzmi miałko i myślę że czas zweryfikuje te określenia. I tutaj po raz kolejny, jedyne co mi pozostaje zrobić, to po prostu zacisnąć zęby i dalej robić swoje.
- W maju byłeś na Kanczendzondze i po raz pierwszy Twoim partnerem był Denis Urubko? Oboje jesteście już legendami, jak się z nim wspina? Czy partner w górach, który jest obcokrajowcem, coś zmienia, czy górskie partnerstwo jest na innej płaszczyźnie porozumienia, bardziej metafizycznej, w której język nie ma większego znaczenia?
A.B. : Denis jest świetnym partnerem, bo jest bardzo mocny, jest bardzo doświadczony i przede wszystkim, jest niezwykle profesjonalny. Profesjonalizm to jest coś, co ja staram się osiągnąć we wspinaniu, to jest coś co bardzo cenię u innych. Dodatkowo, co też jest bardzo ważne, ja Denisa po prostu czysto ludzko lubię. My się dobrze dogadujemy, lubimy się nawzajem również na poziomie morza. Cieszymy się jak się widzimy. Dobrze mi sięz nim współpracuje również na innych, nie tylko górskich płaszczyznach. Mieliśmy również przyjemność robić razem prelekcje, i ta współpraca świetnie nam wychodziła. Mimo pewnej improwizacji, ta prelekcje zawsze były udane i też są dla mnie takim symbolem, że się dobrze dogadujemy. To Denis pierwszy to zauważył. Po krótkiej rozmowie kiedy się poznaliśmy w Karpaczu, kiedyś powiedział że w moich oczach dostrzegł siebie sprzed wielu lat. Czym dłużej Denisa znam, tym bardziej rozumiem co on chciał przez to powiedzieć, i rzeczywiście łączy nas to opętanie przez góry i stosunek do gór. A jeżeli chodzi o to że on nie jest Polakiem, to dla mnie nie ma to żadnego znaczenia. Ja w ogóle nie przepadam za takimi stereotypami narodowościowymi. Bardzo dużo podróżuję i przekonałem się wielokrotnie, ze czasami łątwiej dogadać się z osobą z drugiego końca świata, niż z osobą z naprzeciwka naszej klatki schodowej. Tutaj te bariery narodowościowe nie mają dla mnie znaczenia. Ważniejsze jest to jakim ktoś jest człowiekiem niż to jakim językiem mówi, jaki ma kolor skóry. Również bariera językowa dla mnie nie stanowi problemu. Oczywiście podczas wyprawy na Kanczendzongę dochodziło czasami do śmiesznych scen z powodów językowych. Szczególnie gdy np. wspinają się w zespole z Txikonem (Alex Txikon) i z Dimą (Dmitrij Siniew), bo o ile Alex z Denisem nie mają problemów, to np jak poręczowałem z Denisem i Txikonem, to w pewnym momencie doszło do tego, że wypytałem chłopaków jak brzmią komendy wspinaczkowe po rosyjsku i nauczyłem się tego żeby ułatwić całą sprawę. Wtedy mogliśmy zacząć się dogadywać, ale są to tak naprawdę drobiazgi, które są raczej takim folklorem, dodają kolorytu wyprawie a nie są jakąkolwiek barierą czy problemem.
- Czy nie odczuwasz presji i wagi tej wyprawy? Byłby to wyczyn na miarę zimowego zdobycia Mount Everestu przez Leszka Cichego i Krzysztofa Wielickiego 35 lat temu.
A.B. Mimo że jestem stosunkowo młody, to jednak mam na tyle dużo doświadczenia żeby tej presji nie odczuwać. Wiem że na wyprawie jestem wstanie skupić się na "tu i teraz", na bieżąco oceniać warunki, swoją kondycję i kondycję partnerów z zespołu. Na bieżąco na chłodno niejako, podejmować decyzje. Również tą decyzję o ewentualnym odwrocie. Tak że to też jest jest element pewnego profesjonalizmu w górach, ażeby nie dać się zwariować, i nie myśleć o tym jaki to jest wielki wyczyn, a raczej skupić się na tym i robić to przede wszystkim bezpiecznie. I przede wszystkim zejść cało i zdrowo na dół, a dopiero na drugim miejscu jest ta myśl o tym żeby zdobyć szczyt. Oczywiście motywację mam olbrzymią, ale tak jak mówię, przekonałem sięo tym na wyprawie na Kanczendzongę, że będę działał w bardzo profesjonalnym zespole. W zespole dla którego bezpieczeństwo jest priorytetem w działaniu. Ja tej presji za bardzo nie odczuwam i też nie myślę za bardzo o tej wyprawie jako o wielkim, epokowym przejściu. Nie, to jest kolejny cel, kolejne wyzwanie, kolejny projekt i będziemy się starać zrobić to jak najlepiej.
- Twoja żona jest w ciąży. W kwietniu zostaniesz ojcem, czego gratulujemy, ale czy to nie jest dla Ciebie dodatkowym obciążeniem? Nie boisz się, że dziecko faktycznie wszystko zmieni, że nie będziesz chciał jeździć w góry tak często, podejmować ryzyka?
A.B. : Jeżeli tak będzie no to po prostu tak będzie. Ja jestem otwarty na zmiany, i wcale tego nie wykluczam. Raczej trudno mi w to uwierzyć i nie sądzę żebym tu nastąpiła jakaś radykalna zmiana. Natomiast jest to niezwykle ważne wydarzenie w moim życiu. Jestem bardzo podekscytowany tym że zostanę ojcem. Bardzo się z tego powodu cieszę, ale jakby niczego nie wykluczam. Może już niedługo przestanę jeździć w góry (śmiech), ale jest to raczej mało prawdopodobne. Góry są istotną częścią mojego życia. Są moim wyborem życiowym już od wielu lat i pewnie tak pozostanie. Czy się coś zmieni ? Ja tego nie wiem, nie wykluczam tego absolutnie. Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Na pewno nie jest to teraz dla mnie łatwa sytuacja. Mam w sobie taką pewną ambiwalencję, że z jednej strony chciał bym być z żoną w tych ważnych momentach, a z drugiej strony no jakby nie mogę odmówić Denisowi. Powiedzieć nie Denis, teraz nie, może w przyszłym roku.
Bardzo dla mnie istotne jest to, że wrócę na poród, że będę przy porodzie. Gdyby tak nie było to prawdopodobnie odmówił bym Denisowi. Na szczęście tak to się wszystko układa że zdążę na ten ważny moment. Mam nadzieję że będą podwójne powody do świętowania.
- Razem z żoną zajmujecie się końmi. Czy to pasja czy sposób na życie, pomiędzy kolejnymi wyjazdami w góry ?
A.B. : Konie są bardzo ważne dlatego ze są życiową pasją Dobrochny, i tylko osoba z pasją może zrozumieć drugą osobę z pasją. Tak jak Dobrochna się wspina rekreacyjnie, jeździ ze mną w skały i w góry, jest świetnym asekurującym, tak i ja jeżdżę konno. Na razie tak naprawdę to się tego uczę, jestem na poziomie początkującym, czy może aspiruję do poziomu średnio zaawansowanego, i oczywiście znajduję w tym przyjemność. Nigdy jednak nie porzucę wspinania dla jazdy konnej, natomiast jest to kolejna rzecz którą możemy z żoną robić wspólnie. Natomiast tutaj podział jest jasny, dla mnie tą pasją podstawową są góry a dla mojej żony konie, ale dzielimy się ze sobą tymi swoimi pasjami. Ja ją zabieram w góry a ona mnie na konie.
- Wspinasz się w różnych miejscach na świecie. Kiedy macie czas dla siebie ? Biorąc pod uwagę że jesteście młodymi osobami.
A.B. : Moja żona jest zapalonym podróżnikiem, i tak naprawdę poza wyjazdami w góry, kiedy ja jadę na wyprawę, to jednak regularnie też podróżujemy wspólnie to raz. A dwa, to ja tak sobie myślę że nawet czasami gdy wyjeżdżam raz w roku na te trzy miesiące, czy nawet pięć miesięcy, to z kolei kiedy jestem w domu, to mogę sobie pozwolić na to że jestem w domu na 100%. Że jestem w domu cały czas. Oczywiście trudno to porównywać i nie wiem czy mam rację, ale mam nadzieję że potrafię ten czas kiedy mnie nie ma, że jestem w stanie żonie a już niedługo rodzinie, wynagrodzić. Wiem dobrze że w życiu jest często tak, że ludzie którzy mieszkają ze sobą cały czas, nie mają tak naprawdę dla siebie czasu. Ludzie po prostu się mijają w drodze do i z pracy. My dla siebie ten czas znajdujemy i kiedy nie jestem na wyprawie, potrafię poświęcić czas rodzinie.
Jestem zawodowym wspinaczem, więc po powrocie do kraju, po powrocie z wyprawy, najczęściej jestem w stanie sporo tego czasu poświęcić rodzinie. Oczywiście taki okres przed wyprawowy jest okresem gorącym. Czasami mam też prelekcje i mam też trochę obowiązków na poziomie morza i muszę trenować. Tak czy inaczej, ten czas dla rodziny staram się znaleźć, i puki co żona jeszcze się na mnie bardzo nie złości.
- Jesteś psychologiem, badasz i uczysz się o prawach rządzących ludzką psychiką. Czy nie jest absurdem, że Twoją pasją jest himalaizm, który zwyczajnie jest aktywnością prowadzącą do wyniszczenia organizmu, z dużym narażeniem się na śmierć? Stwierdza to nawet decyzja krakowskiej prokuratury umarzająca postępowanie ws. Broad Peak: „Pobyt powyżej 6000 m n.p.m., oprócz zmian aklimatyzacyjnych, powoduje powolne wyniszczanie organizmu objawiające się spadkiem masy mięśniowej, obniżeniem wydolności fizycznej oraz zaburzeniami funkcji poznawczych. (…)Wysokość powyżej 8000 m n.p.m. to strefa śmierci…”
A.B. : Nikt z nas nie zna dnia ani godziny, i nie dał bym się zwariować. Ludzie zażywają narkotyki, prowadzą niezdrowy tryb życia, obżerają się, tyją i nie uprawiają żadnego sportu. Myślę że to jest bardziej szkodliwe dla zdrowia i bardziej wyniszczające dla ich ciała i dla ich psychiki, niż cały ten himalaizm. Jeżeli chodzi o samo ryzyko związane z himalaizmem, to oczywiście, himalaizm jest sportem bardzo niebezpiecznym. Jest bardzo niebezpieczną formą aktywności. Ja sobie w pełni zdaję z tego sprawę. Natomiast ostatnio próbowałem to komuś wytłumaczyć, i przyszło mi do głowy takie porównanie. Każdy rozsądny człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że jazda samochodem jest niebezpieczna. Może nie jest tak niebezpieczna jak himalaizm, ale jednak jest. Nikt nie może zaprzeczyć, że wsiadając za kółko i jadąc 100km/h, istnieje szansa ze ktoś wyjdzie na drogę czy ktoś nam tą drogę zajedzie, że jakiś wariat na czerwonym świetle nam wyskoczy, czy wyskoczy jakieś zwierze. Tak naprawdę każda jada samochodem może być naszą ostatnią, ale żaden kierowca wsiadają za kółko nie myśli, o kurcze to może być mój ostatni raz w życiu, tym razem mogę zginąć. Nie, każdy kierowca wsiadając do samochodu, stara się prowadzić jak najlepiej i jak najbezpieczniej. Tak samo jest z himalaistami. Gdyby ktoś nas zapytał, czy himalaizm jest niebezpieczny ? Ja odpowiem że tak, oczywiście jest niebezpieczny i zdaję sobie sprawę z tego że mogę tam zginąć. Natomiast w momencie kiedy jadę na wyprawę, kiedy się wspinam, ja o tym nie myślę. Ja się skupiam na tym, żeby wykorzystać całą swoją wiedzę , doświadczenie, umiejętności i staram się robić to jak najbezpieczniej. Co więcej, jestem przekonany że to nie sama powaga przedsięwzięcia decyduje o stopniu ryzyka. O ryzyku w większym stopniu decyduje to, jak bardzo profesjonalnie i jak dobrze przygotowani jesteśmy do danego przedsięwzięcia. Chcę przez to powiedzieć ze moim zdaniem bliżej śmierci byłem przez moje pierwsze trzy sezony wspinania w Tatrach niż teraz kiedy robię extremalne projekty.
- Wszedłeś na K2 w lecie, ale himalaizm nie jest zero-jedynkowy, to było tylko doświadczenie, a nie gwarancja, że teraz zdobywać ją będziesz zawsze. Co najbardziej przyda się z poprzedniej wyprawy na K2, a czego najbardziej obawiacie się na zimowym K2?
A.B.: Tak naprawdę tego się nie da przełożyć. Po pierwsze, tak jak powiedziałeś, na K2 wchodziłem latem. Po drugie, wchodziłem od strony południowej (Żebro Abruzzi). Teraz wchodzimy od północy zupełnie inną drogą, no i wchodzimy zimą. Jedyne co ewentualnie może mi się przydać, to świadomość ze jestem w stanie na K2 być szybkim. Ja wszedłem na K2 z obozu 3 a nie z obozu 4, z wysokości 7400 m wszedłem na szczyt (8611 m n.p.m.) i tego samego dnia zszedłem do obozu pierwszego. To jest coś co może być kluczowym. Wiadomo że w tym wejściu zimowym na K2 kluczowym będzie szybkość. Ja mam taką świadomość, ze nawet z tej wysokości 7500 - 7600 m jestem w stanie bezpośrednio zaatakować szczyt. To jest takie doświadczenie które chciał bym przenieść na tą wyprawę zimową. Po za tym wiem, że jest to kolejna wyprawa i na swój sposób, zupełnie inna.
- Jak spędzasz ostatnie dni przed wyprawą?
A.B. : Oczywiście trenuję, biegam codziennie. Obecnie jestem na wakacjach w Egipcie. Spędzam czas z żoną i wygrzewam się w słońcu. Niedługo wracam, dopinam ostatnie przygotowania związane z wyprawą. Jeszcze muszę nadać Cargo, zrobić ostatnie zakupy, skompletować apteczkę. Cała reszta już jest dograna, tak że teraz mam chwilę czasu by w 100% poświecić żonie przez przynajmniej tydzień. Kolejny tydzień to domknięcie ostatnich spraw i wyjazd na wyprawę (20 grudnia).
- Po wyprawie planujesz napisać książkę w formie dziennika. Czy będzie poświęcona wyłącznie najbliższej wyprawie na K2 ?
A.B. : To jest dla mnie eksperyment. Do tej pory nic nie pisałem. O ile mam łatwość w mówieniu, w opowiadaniu o górach, dlatego najbardziej lubianą przeze mnie formą kontaktu z publicznością, są prelekcje. W tym się czuję dobrze i w tym się spełniam. Pisanie zawsze przychodziło mi z trudem i nigdy się w tym nie czułem najmocniejszy. Również ten dziennik będę prowadził w formie nagrań na dyktafon, i następnie będę to spisywał. Szczerze mówiąc sam jeszcze do końca nie wiem jaki to będzie miało kształt. Postanowiliśmy to oficjalnie ogłosić, żeby mnie to zmotywowało do pracy i żebym nie miał już od tego ucieczki. Chciał bym żeby to był taki zapis dzień po dniu z wyprawy, bardzo bogato ilustrowany. Jest też pomysł żeby dołączyć do książki film który powstanie po wyprawie. Czyli powstanie taki multimedialny obraz całej wyprawy. By napisać poważną książkę o swoich dotychczasowych wyprawach, czuję się po prostu jeszcze za młody. Jeszcze do tego nie dojrzałem. Pewnie książki będę pisał gdy już będę starszym panem, siedząc przy kominku z fajeczką by spisywać swoje wspomnienia.
Czekamy zatem z niecierpliwością na książkę a całemu zespołowi życzymy udanego zdobycia K2 i szczęśliwego powrotu.
Z Adamem Bieleckim rozmawiał
Albin Marciniak