W 80 DNI NA KONIEC ŚWIATA I Z POWROTEM
Anna Moczała
Kilka „lewych”portfeli porozkładanych w różnych miejscach w plecaku i w torebce, nieznajomość języka kraju, w którym właśnie wylądowałam, strach przed samotnym zwiedzaniem miasta mającego w całym świecie renomę niebezpiecznego, obawa przed zostaniem ofiarą kradzieży i pozbyciem się w ten sposób dokumentów, taak, wszystko wskazuje na to, że w ten sposób zaczynam swój wymarzony wyjazd... Prawda, że brzmi jak spełnienie marzeń? Na dodatek linie lotnicze TAP, które przeniosły mnie z Warszawy do Lizbony, a następnie ze stolicy Portugalii do jej dawnej kolonii, nie wzbudziły mojego zaufania. Wpierw nie mogłam zrobić odprawy online, pojawiał się komunikat o nieznanym błędzie, ale pracownica infolinii uspokoiła mnie mówiąc, że bez problemu odprawię się na lotnisku. Następnie byłam świadkiem wielu komplikacji, które pojawiały się przy odprawie – w przypadku lotów łączonych często system wskazywał, że bagaż rejestrowany można zabrać tylko na jeden odcinek trasy; zdarzało się, że status biletu wyświetlał się jako „do opłacenia przy odprawie” (to właśnie spowodowało moją niemożność odprawienia się online), chociaż został wcześniej opłacony, z pewnością spectrum błędów było duże większe, bardzo wielu pasażerów miało problemy, i chociaż obsługa prawie wszystkie wątpliwości rozstrzygała na korzyść pasażerów, to jeden z podróżnych zrezygnował z lotu już po nadaniu bagażu rejestrowanego i siedząc w samolocie obserwowałam, jak jego bagaż jest wyciągany z luku samolotu. Z ulgą stwierdziłam, że to z pewnością nie jest mój plecak i tak odprężona 11.01.2018r. zaczęłam przygodę swego życia z biletem w jedną stronę. W trakcie kilkugodzinnego oczekiwania na kolejny lot w Lizbonie przyszła mi nagle do głowy data powrotu – za świetny pomysł uznałam niezapowiedziane wejście do domu 01.04.2018r. z jednoczesnym zakrzyknięciem „prima aprilis!”. Pomimo, że lot trwał 9 godzin, upłynął mi bardzo szybko. Samoloty obsługujące loty nad oceanem są dużo większe od maszyn tanich linii latających po Europie, którymi wcześniej latałam, dostaje się koc, wszystko to sprzyja zapadnięciu w mocny sen. Ja zapadłam w niego tak prędko, że
przespałam kolację. Wychodzę przed lotnisko, autobus jadący do centrum już na mnie czeka, na stanowisku jest anglojęzyczna osoba z obsługi, która pyta pasażerów po angielsku, gdzie chcą wysiąść, po portugalsku przekazuje tę informację kierowcy, który na każdym przystanku wykrzykuje jego nazwę i czeka, aż wysiądą odpowiedni pasażerowie. Pamięć do twarzy musi mieć świetną, bo kilku pasażerów uchronił przed przegapieniem ich przystanku. Ja wysiadam na Botafogo, nieopodal słynnego stadionu Maracana i to właśnie w jego stronę kieruję swoje pierwsze kroki w Rio de Janeiro. Mam świadomość, że to jeden z najważniejszych obiektów w historii futbolu, niegdyś największy stadion świata, lecz jestem rozczarowana. Zasiadając na trybunach nie czuję ciarek, nie jestem w stanie wejść w skórę widza przeżywającego tutaj wielkie emocje, coś takiego będzie mi dane przeżyć na drugim stadionie, który odwiedzę w trakcie swej podróży. Maracanę niewielka odległość dzieli od Lapy – dzielnicy słynącej z bogatego życia nocnego i starożytnego akweduktu. Rozważałam podejście tam prosto z Maracany, ale upał połączony z wysoką wilgotnością przekonują mnie do skorzystania z metra i zrzucenia plecaka w zarezerwowanym uprzednio hostelu. Metrem nie przemieszczają się tłumy, tylko bogatszych stać na nie, na stacjach, jak i w samych wagonach jest rozrysowany plan wszystkich linii, nie mam więc żadnych kłopotów z dotarciem do hostelu CabanaCopa, którego recepcjoniści mówią po angielsku, portugalsku i hiszpańsku, więc przybysze z całego świata są w stanie się z nimi porozumieć. Ja za najmocniejszą stronę tego hostelu uznaję śniadania w formie szwedzkiego stołu – do wyboru mamy kilka rodzajów pieczywa, wędlin, serów, dżemów, oliwki, kawę, herbatę, wodę, sok pomarańczowy, a na deser arbuzy i brownie. W przeciągu reszty wyjazdu nie było mi już dane tak ucztować na rozpoczęcie dnia. Cena osobodoby ze śniadaniem to ok. 50 reali brazylijskich, przeliczanie na złotówki nie nastręcza trudności, bo kurs wynosi niemalże jeden do jednego. Po zameldowaniu się, zrzuceniu z barków blisko 20 kg, udaję się na bodajże najsłynniejszą w świecie plażę. W mieście tak pełnym nierówności społecznych uchodzi ona za miejsce, gdzie najbiedniejsi mogą się poczuć jak równy z równym z najbogatszymi, na plażę nie obowiązuje wstęp, dzieci, młodzież jak i dorośli grają w siatkówkę, a przede wszystkim w piłkę popisując się cyrkowymi wyczynami. Po plaży, podobnie jak i na ulicach ścisłego centrum, kręcą się policjanci, dzięki czemu mam wrażenie, że jeśli tylko człowiek nie obnosi się z drogim aparatem, biżuterią itp., może czuć się tutaj w miarę bezpiecznie. Największe wrażenie robi na mnie zamek z piasku, w którym od ponad 20 lat żyje człowiek zwany „Ksrólem”. Przyjechał do Rio z niewielkiego miasteczka mając nadzieję na poprawienie swojego bytu, jednak rzeczywistość okazała się brutalna i był zmuszony zamieszkać na plaży. W swym niewielkim królestwie odnalazł szczęście i twierdzi, że ma wszystko i niczego mu nie brakuje.
Mieszkanie „Króla”
Plażą docieram do Forte de Copacabana, z położonej na twierdzy cyplu roztaczają się bardzo przyjemne widoki, a teren ten oddziela od siebie dwie najsłynniejsze plaże Rio – Copacabanę i Ipanemę. Ta druga wydaje mi się snobistyczna i bez żalu opuszczam ją, by już przez miasto wrócić do CabanaCopy. Docieram tam już po zmroku, a więc pierwsza zasada bezpieczeństwa zostaje złamana – miałam nie chodzić sama po mieście po zmroku. Gdzieniegdzie widzę przygotowujących się do snu pod cienkimi kocami bezdomnych. Jest ich tu sporo, a niewiele dalej usytuowana jest ulica ze strzeżonymi willami. Rankiem, jeszcze przed śniadaniem, zabieram ze sobą tylko ręcznik i bieliznę na przebranie, po czym idę na Copacabanę, aby wykąpać się oceanie. Nie zabrałam ze sobą kłódki, więc szafka, w której przechowuję swoje rzeczy w hostelowym pokoju, jest zupełnie niezabezpieczona, mam nadzieję, że nikt nie będzie do niej zaglądał. Po śniadaniu podjeżdżam w kierunku Lapy, podziwiam starożytny akwedukt, a później piękne schody mozaikowe. Na jednej z płytek znajduje się wizerunek Starego Miasta w Warszawie, jeśli tylko ma się dużo czasu, to warto poprzyglądać się każdej z płytek i odnaleźć ten polski akcent. Obrzeża faweli w Santa Teresie dają mi namiastkę tego, jak potrafią się bawić latynosi. Jest sobota, słońce niemalże w zenicie, a z Santa Teresy dobiega muzykę, widzę tańczących kilku mężczyzn oraz murzynkę poruszającą w niesamowity sposób biodrami. My, Europejki, możemy wpaść w kompleksy. Podziwiam również murale z tramwajami w rolach głównych. Do pomnika Chrystusa Odkupiciela docieram piechotą. Po drodze widzę policjantów wystawiających przez uchylone okna radiowozów długą broń, wygląda na przygotowaną do oddania strzału. Rio zdecydowanie nie zachwyciło mnie swą architekturą, ale nie da się zaprzeczyć, że jest przepięknie położone, co doskonale widać spod pomnika. Najładniejsze widoki rozciągają się na zatokę Guanabarę i jej wysepki. Decyduję się jeszcze podejść kawałek w kierunku Tijuca National Park, spotykam tutaj zarówno turystów jak i tubylców, którzy wodę wypływającą wartko z rury wystającej z muru na wysokości ok. 3 metrów traktują jako naturalny prysznic. Niestety chcąc zdążyć przed zmrokiem do hostelu muszę już wracać. Po drodze przysiadam na murku otaczającym boisko szkolne i obserwuję młodzież grającą w piłkę. Tylko kilku „kopaczy” posiada buty, reszta gra na boso, z wielkim zaangażowaniemi radością z gry. Być może właśnie podziwiam nowego Pelego?Wieczory spędzam na czytaniu polskojęzycznego przewodnika po Brazylii dostępnego w hostelowej biblioteczce. Tym razem spędzę w tym kraju zaledwie kilka dni, zresztą to inne państwa, przede wszystkim Peru, są głównym celem mego wyjazdu. Jednak atrakcyjna cena biletów do Rio zachęciła mnie przylotu właśnie do tego miasta, zresztą nie wypadało mi postąpić inaczej, skoro bezpośrednio przed wyjazdem pracowałam w podcieszyńskich Bażanowicach zwanych Riode BaJaneiro. Datę wylotu również uznałam za dobry omen, gdyż 11. stycznia to święto Akademii (przywiązałam się do nazwy Akademia, Uniwersytet nie przechodzi mi przez palce) Ekonomicznej w Katowicach, na której studiowałam i dzień ten kojarzy mi się z wolnym od zajęć. Już po zakupie biletów wyczytałam, że z kolei data moich urodzin jest świętem w Brazylii, więc pomimo towarzyszącego mi strachu uznałam, że wszystkie te znaki mówią mi, że podjęłam prawidłową decyzję. Przypuszczam, że kiedyś jeszcze wrócę do tego państwa, szczególnie zainteresowało mnie leżące w Amazonii Manaus i niemieszające się, a płynące obok siebie przez kilkanaście mil wody Rio Negro i Solimoes. Poczekam na zamknięcie kolejnego zakładu pracy.W niedzielę kupuję na dworcu autobusowym bilet na następny dzień do Foz de Iguacu słynącego z niesamowitych wodospadów, na widok których Eleanor Roosevelt miała powiedzieć „my poor Niagara”. Trasa tę obsługuje kilka firm, w okienkach poszczególnych z nich można po angielsku zasięgnąć informacji o godzinach wyjazdu, cenie itp.Po wyjściu z dworca zwiedzam ścisłe centrum –jak już wspomniałam za największy atut Rio uważam jego położenie, a nie architekturę, ale kilka budynków sakralnych, teatralnych, bibliotek i uniwersytetów prezentuje się ciekawie Stamtąd nabrzeżem wędruję przez Flamengo do Botafogo, cieszę się plażami, widokami na zatokę, ludzie odpoczywają grając w piłkę, siatkówkę, jeżdżąc na rowerach po ścieżkach prowadzących przez najbardziej turystyczne dzielnice Rio. Po prostu leniwa niedziela.Ochłody szukam w Jardim Botanico, które okazały się być przyjemnym miejscem na spacer, ale nie oszołomiły mnie niczym nadzwyczajnym, śmiem twierdzić, że rezygnując z wizyty tam nie straciłabym zbyt wiele.Do hostelu wracam pieszo, część drogi umilają mi widoki na jezioro Lagoa Rodrigo de Freitas. Bez krokomierza potrafię stwierdzić, że zrobiłam tego dnia kilkadziesiąt kilometrów. Co prawda nie dźwigałam ciężkiego plecaka, nie forsowałam też ciężkich wzniesień, ale w tym klimacie człowiek po minucie od wyjścia na powietrze jest zlany potem. Szczęśliwie prysznic w CabanaCopie działa bez zarzutu.W poniedziałek przed południem mój autobus wyjeżdża z Rio. Można by tutaj spędzić zdecydowanie więcej czasu, nie nudząc się przy tym. Miasto oferuje wiele spektakularnych miejsc widokowych, niezrównanych plaż, zacienione szlaki parku Tijuca, bogate życie nocne, niebezpieczne, lecz pociągające fawele, więc 3 dni pozwoliły tylko na uszczknięcie Rio. Najbardziej żal mi, że nie zasmakowałam życia nocnego. Z hostelu były organizowane wypady na imprezy do Lapy, jednak wolałabym pójść do lokalu, w którym bawią się tubylcy, a nie zagraniczni turyści. Może następnym razem.Początek blisko 28-godzinnej drogi uprzyjemniają mi wyłaniające się za oknem autobusu wzgórza o pięknej, bujnej roślinności. W cenie wynoszącej 210 reali serwowane są skromna kolacja i śniadanie, z zimnej wody i wrzątku można korzystać do woli. Jeszcze przed zmrokiem zajeżdżamy na dworzec w San Paolo. Widoki rozbitych na pasie zieleni namiotów z brezentu będących domami tubylców uświadamia mi, w jakiej rzeczywistości muszą sobie radzić ci ludzie.Wysiadam na dworcu w Foz do Iguacu, zabieram folder z mapką miasteczka i ruszam na poszukiwanie noclegu. Ceny okazują się być nieco wyższe od tych w Rio, a śniadanie zdecydowanie skromniejsze, czyli czeka mnie podziwianie wodospadów na głodno. Tym niemniej wybrany przeze mnie hostel Katharina House mogę szczerze polecić, restauracja w nim jest czynna do późna, w ładnie urządzonym ogródku można odpocząć po powrocie z wodospadów. Sama mieścina jest spokojna, korzysta na położeniu przy trójstyku granic i utrzymuje się w głównej mierze z turystów. W takiej atmosferze spróbowałam najbardziej znanego piwa brazylijskiego marki Brahma i z dumą doszłam do wniosku, że do polskich piw się nie umywa.Miałam zamiar stopniować sobie wrażenia z podziwiania wodospadów i pierwszego dnia wybrać się na uchodzącą za mniej ciekawą stronę brazylijską, a drugiego dnia na bardziej spektakularną argentyńską, ale prognozy pogody sprawiły, że wybrałam się od razu na stronę argentyńską, gdyż na kolejny dzień przewidywano deszcz. Przejazd autobusem turystycznym wykupiłam w swoim hostelu. Prawie wszystkie obiekty noclegowe współpracują z firmami autokarowymi zabierającymi chętnych na wycieczkę spod wskazanego adresu. Przekroczenie granicy w taki sposób odbywa się wg procedury uproszczonej –nie otrzymujemy pieczątki wyjazdowej z Brazylii i wjazdowej do Argentyny, a drodze powrotnej odwrotnie, lecz tylko jedną argentyńską pieczątkę na dowód swej obecnościw ojczyźnie tanga.Wodospady Iguazu zdecydowanie spełniają moje wyobrażenia. W ramach biletu „podstawowego” kosztującego niespełna 100 zł otrzymujemy możliwość przejścia kilku oznakowanych ścieżek widokowych, spacer możemy skrócić podjeżdżając kolejką a'la „ciuchcia beskidzka”. Z pomocą metalowych kładek dochodzimy do punktu kulminacyjnego, czyli Garganta del Diablo (Gardło Diabła). Warto nie zostawiać dojścia do tego miejsca na ostatnią chwilę, abyśmy nie musieli przedwcześnie ruszać do wyjścia, tym miejscem naprawdę trzeba się nacieszyć! Garganta nie jest jednym wodospadem, ale położonymi obok siebie wieloma wodospadami, które widać stąd jak na dłoni. Przy odrobinie cierpliwości i szczęścia nad Gardzielą pojawia się tęcza. Za dodatkową opłatą można podpłynąć na pontonie w pobliże epicentrum, podobno panuje tam potworny huk.Inną atrakcję stanowią zbierające się przy punktach gastronomicznych coati, czyli ostronosy. Są oswojone, nie uciekają, z łatwością można je więc fotografować, ale raczej nie pozwalają się głaskać, nie należy ich też dokarmiać.Przez cały ten dzień nie nudzę się ani przez sekundę, nie odczuwam znużenia wodospadami, mogłabym tam spędzić jeszcze więcej czasu. Z myślą o osobach czujących niedosyt dyrekcja argentyńskiej części parku zdecydowała o zmniejszeniu do 50% ceny biletu dla osób kupujących bilet na drugi dzień pod rząd.Wieczorem kupuję bilet lotniczy z Buenos Aires do El Calafate na 29.01., a więc za półtora tygodnia. Linie Latam życzą sobie za przelot 159 EUR, w cenie bagaż rejestrowany. Decyduję się pokonać ten dystans samolotem, gdyż 18.02. polecę z Punta Arenas do Santiago de Chile, gdzie spotykam się z poznanym przez portal globtroter.pl Jankiem, a na Patagonię chciałabym przeznaczyć jak najwięcej czasu. Wyszukuję jeszcze atrakcje w najbliższej okolicy na wypadek złej pogody i mój wybór bada na Itaipu –zaporę wodną na rzece Parana na granicy brazylijsko-paragwajskiej, będącą drugą co do wielkości elektrownią wodną na świecie. Do czasu wybudowania przez Chińczyków Zapory Trzech Przełomów, to właśnie Itaipu dzierżyło miano tej największej. Z powodu budowy zapory w Itaipu zalano niestety największe na świecie pod względem przepływu wody wodospady Guaira. W samym Foz do Iguacu polecają Park Ptaków i świątynię buddyjską, chcę jednak zawitać do Paragwaju, skoro jestem już tak blisko. A park i świątynia? Wiadomo –następnym razem.
Wodospady Iguazu
Czwartkowy poranek faktycznie wita mnie gorszą pogodą. Po śniadaniu kupuję bilet na autokar do Buenos Aires, po czym pieszo docieram na granicę, przechodzę przez budkę z celnikami brazylijskimi, u których dostaję pieczątkę wyjazdową z tego państwa, natomiast drugą budkę, idąc ślepo za tłumem, omijam i i tak oto przez blisko 4 godziny wg pieczątek w moim paszporcie znajduję się „nigdzie”.Po przekroczeniu granicy wkraczam w inny świat, w świat galerii handlowych, kolorowych autobusów, wielu Brazylijczyków przyjeżdża tutaj na zakupy i być może właśnie tak duży tzw. małym ruch przygraniczny powoduje, że nikt nie przejmuje się tutaj formalnościami, pieczątkami, a granicę pokonuje się niczym drzwi do kolejnego sklepu w galerii handlowej. Ja do żadnej z nich nie zaglądam, za to fotografuję kolorowe autobusy, obawiałam się, że kierowcy i pasażerowie mogą być temu przeciwni, a tymczasem oni cieszylisię, machali, wypytywali, skąd jestem. Omijam jednak dworzec, skręcam w stronę Itaipu i próbuję autostopowego szczęścia. Po kilkunastu minutach łapię pierwszą okazję na tym kontynencie. Kierowca to młody Brazylijczyk z Foz do Iguacu, jeżdżący do Paragwajuzawodowo. Chłopak ma może 23 lata, mówi do mnie po portugalsku, wtrąca pojedyncze słowa hiszpańskie, ja odpowiadam moim słabym hiszpańskim, mimo to udaje się nam porozmawiać. Docieram z nim pod samą elektrownię, zapisuję się na najbliższą turę darmowego zwiedzania. Po chwili dostrzegam „mojego kierowcę”, który zapragnął dowiedzieć się czegoś więcej o elektrowni. Zgodnie z tym, co przeczytałam wcześniej w relacjach internetowych, budowa elektrowni jest przedstawiania jako wielkie osiągnięcie, duma narodu, apodawane w wyświetlanym filmie informacje pełne są propagandy sukcesu. Drugą część zwiedzania stanowi przejazd autokarem po terenie elektrowni i przez tamę wraz z chwilą przerwy na robienie zdjęcie. Teren jest rozległy i chociaż żal wodospadów, które musiały zostać zalane, to elektrownia robi niemałe wrażenie. W międzyczasie zaczyna padać, z radością przyjmuję więc propozycję kolejnej podwózki od mojego świeżo poznanego towarzysza, który wraca bezpośrednio do Foz do Iguacu. Robimy postój na granicy, bo chociaż można ją przejechać bez zatrzymywania się, to wiem, że potrzebuję zebrać pieczątki, abym nie miała później problemów na kolejnych granicach. Wchodzę do budki celnika paragwajskiego, który grozi mi mandatem za przejście w poprzek mostu, bo wywnioskował, że w ogóle nie byłam po stronie paragwajskiej, tylko wbiłam pieczątkę wyjściową z Brazylii i od razu przeszłam na drugą stronę mostu po pieczątkę wyjściową z Paragwaju. Wycofuję się więc na drugą stronę mostu, który tym razem faktycznie przechodzę w poprzek. Skoro ciągle robią to krążący tutaj sprzedawcy przekąsek i biżuterii, to chyba nie ma w tym nic złego? Dostaję pieczątkę wejściową do Paragwaju, znów przechodzę przez most i ustawiam się po pieczątkę wyjściową. Zastanawiam się, czy celnik będzie zdziwiony, czy spyta, czy przechodziłam w poprzek mostu, lecz tuż przed moją kolejką otwiera się drugie stanowisko, z którego korzystam. Naprawdę trzeba się postarać, aby dostać pieczątki do paszportu. Teraz mogę spokojnie wsiąść z powrotem do samochodu. Młodzieniec wyraźnie jest pod wrażeniem możliwości rozmowy i samego spędzania czasu z Europejką i usłyszawszy, że nie jadłam jeszcze tutejszego specjału, jakim jest tapioca, zaprasza mnie na nią wieczorem. Umawiamy się za 2 godziny pod moim hostelem, jednak już po godzinie właściciel puka do mojego pokoju mówiąc, że na dole czeka na mnie chłopak, chcący zabrać mnie na tapiocę. Lądujemy w lokalu Eloisa na obrzeżach miasteczka, miejsce jest całkowicie nieturystyczne, siedzą tutaj tylko tubylcy. Zamawiamy dwa rodzaje tapioci –jedną na słodko, drugą z mięsem i warzywami. Sama tapioca to naleśnik na bazie mąki z manioku. Danie jest dość smaczne, ale nie okazuje się jakimś niebywałym rarytasem. Za to rozczarowuje mnie kasjer, który podaje mi cenę kilkukrotnie wyższą odtej w menu. Daję mu wyliczoną kwotę zgodną z cenami w menu i uciekam. Pod hostelem żegnam się z chłopakiem, z którym spędziłam niemal cały dzień, jest rozczarowany, że nie mam facebooka, na końcu bardzo nieśmiało cmoka mnie w policzek i odjeżdża.Kolejnego dnia wsiadam w autobus do stolicy Argentyny i mój krótki pobyt w Brazylii dobiega końca.W sobotę wczesnym popołudniem docieram do Buenos Aires. Naczytawszy się o niebezpieczeństwach tego miasta, żegnam się z moim nabytym już do pewnego stopnia poczuciem bezpieczeństwa i ze strachem wychodzę z dworca, spodziewając się, że od razu zaatakuje mnie głodna, potrzebująca pieniędzy, tutejsza biedota. I to zaatakuje nie tylko słownie, lecz przykładając nóż do gardła i żądając oddania wszystkich pieniędzy oraz kart bankomatowych wraz z podaniem PIN-ów. Nie dzieje się jednak nic podobnego i, chociaż miałam twardy zamiar pokierować się na autobus jadący do centrum, ruszam piechotą do hostelu, bo przecież to tylko 20-minutowy spacer, podczas którego mogę zacząć poznawać miasto. Pierwsze wrażenie okazuje się być pozytywne, czuję się dość bezpiecznie, a ulica Floryda, na której można wymieniać w kamienicach po nieco lepszym kursie dolary na argentyńską walutę, pozwala poczuć namiastkę nieco „szemranej” atmosfery, gdy zewsząd dobiega do mnie wypowiadane głośniej bądź ciszej „cambio, cambio” (wymieniam, wymieniam).Zostawiwszy rzeczy w hostelu, ruszam poznać bliżej miasto. Pierwsze kroki kieruję do nowoczesnego Puerto Madero słynącego z dobrych, eleganckich i oczywiście drogich restauracji, w których brunche, lunche i kolacje jadają przede wszystkim pracownicy mających tutaj siedziby dużych, międzynarodowych korporacji. Podążając nabrzeżem, docieram do Reserva Ecologica Costanera Sur. Trochę zazdroszczę mieszkańcom argentyńskiej stolicy, że mieszkając w tej blisko 3-milionowej metropolii, mają w niewielkiej odległości od centrum rezerwat, gdzie mogą odpocząć na łonie natury, podziwiać wody zatoki La Plata, nie odczuwając przy tym miejskiego zgiełku.W drodze powrotnej podziwiam odbywające się w centrum codziennie popołudniami i wieczorami pokazy ulicznego tanga. Jeśli nie chcemy wydawać pieniędzy na wejście do lokalu, to możemy zadowolić się właśnie takim pokazem, za który zapłacimy wedle własnego uznania, wrzucając monety lubbanknoty do podetkniętego przed nas kapelusza.Niedzielne zwiedzanie rozpoczynam od udziału we Free Walking Tour. Szczególne wrażenie wywiera na mnie cmentarz w Recolecie, pełen grobowców znanych obywateli Buenos Aires, z których największym uznaniem cieszyła się Eva Peron, zwana Evitą. Tutejsze cmentarze nie przypominają naszych rodzimych miejsc pochówku, przez co na Europejczykach robią jeszcze większe wrażenie.Za obowiązkowy punkt programu w tym dniu uznaję przejście przez targ staroci w San Telmo. Stoiska są porozstawiane zarówno na ulicy –pod „gołym niebem” -jak i w zadaszonym budynku Mercado de San Telmo. Asortyment wystawianych towarów jest bardzo szeroki, chyba każdy może wyszperać coś interesującego dla siebie. To wszystko odbywa się w otoczeniu kolonialnych, podniszczonych, lecz dających wyobrażenie o dawnej świetności tej dzielnicy, budynków. Tutaj też po raz pierwszy słyszę polski język, lecz w tłumie odwiedzających targ nie jestem w stanie wyłapać, którzy z nich są moimi rodakami.Spacer kończę na granicy ze słynną dzielnicą La Boca, skąd wracam do centrum autobusem. Akurat w tym dniu odbywa się mecz derbowy między River Plate a Bocą, aż żal, że nie przyszyło mi wcześniej do głowy sprawdzenie dat spotkań między tymi klubami, obejrzenie na żywotutejszego El Clasico musiałoby być niezapomnianym przeżyciem. Jednak zważywszy na fakt, że bilet do Ameryki Południowej kupiłam dość późno, sam plan wyjazdu był dość luźny, prędko dochodzę do wniosku, że pewnie nie załapałabym się nawet na ostatni bilet w miejscu z najgorszą widocznością i nie mam do siebie pretensji. Widząc jadący z Boci autobus, którego lusterko było dla kierowcy zupełnie nieprzydatne, bo zostało zamalowane sprayem we wzór twarzy kościotrupa w niebieskiej czapce otoczonej żółtym ogniem,czuję przedsmak czekającej mnie jutro wizyty na kultowej La Bombonierze. Tymczasem niedzielę kończę spróbowawszy słynnej, argentyńskiej wołowiny oraz piwa Quilmes. O ile wołowinę wspominam ze smakiem (może dlatego, że byłam bardzo głodna), to piwa nie wspominam wcale. Okazało się ciut lepsze od wodnistej, brazylijskiej Drahmy, lecz również nie poczułam w nim charakterystycznego posmaku goryczki, a raczej delikatny, wodnisty napój z dodatkiem chmielu.W Buenos czuję się już bezpiecznie, swe wcześniejsze obawy włożyłam pomiędzy bajki, jednakże zbliżająca się wizyta w Boce przyprawia mnie jednak o strach. Dzielnica robotników portowych słynie ze swej nieprzychylności wobec turystów, ruszam więc tam mając przy sobie tylko kserokopie paszportu, schowaną głęboko kartę kredytową, równie głęboko schowany telefon, odrobinę gotówki i mój skromny, bardzo już zniszczony aparat kompaktowy. Nie biorę nawet plecaka z wodą, gdyż autorzy relacji z wizyty w Boce pisali, że ten „symbol turysty” od razu przyciąga złowrogie spojrzenia tubylców. Z takim ekwipunkiem wysiadam o drżących nogach w porcie Boca i swe pierwsze kroki kieruję w stronę kolorowej uliczki Caminito. Kolorystyka domostw z tej dzielnicy ma prozaiczną historię –otóż pracownicy portowi przynosili z pracy resztki farb i nimi malowali swoje domostwa, stąd jeden budynek „dorabiał” się kilku kolorów, które nie były sharmonizowane w żaden sposób. Z czasem stało się to symbolem tej dzielnicy, która jest w świecie wizytówką argentyńskiej stolicy. W części typowo turystycznej Boci pełno jest policjantów, niewyglądających, jak by mieli zbyt wiele pracy, wg moich obserwacji ich głównym zajęciem było robienie zdjęć turystom, którzy ich o to poprosili.Po „kolorowym” spacerze nadeszła pora na stadion będący świadkiem wspaniałych popisów m.in. Diego Armando Maradony, Romana oraz Leo Messiego. Za tę przyjemność trzeba było zapłacić 260 ARS (47,56 PLN). La Bomboniera wywarła na mnie dużo większe wrażenie niż brazylijska Maracana, lecz wydaje mi się, że stadiony klubowe, przy których są muzea klubowe, z reguły robią większe wrażenie od stadionów narodowych. Możliwość podziwiania trofeów klubowych, filmików z genialnymi zagraniami największych gwiazd w historii klubu, skrótów spotkań o najważniejsze trofea w klubowej piłce światowej, wysłuchania historii klubu zasiadając przy tym na trybunach stadionu, naprzeciw loży Maradony, przyprawiają zwiedzającego o dreszczyk emocji.Swoją wizytę w Boce uważam z perspektywy czasu za zbyt krótką, nie zdążyłam nacieszyć się tą dzielnicą i chociażw jej turystycznej części czułam się bezpiecznie, to jednak nie odważyłam się zapuścić wgłąb. Widok tylu policjantów pilnujących,by turystom nie stało się nic złego, wyraźniesugerował, że trzeba być tutaj ostrożnym. Wybieram więc najkrótszą drogę w stronę San Telmo i po raz kolejny przechodzę przez tę dzielnicę, tym razem spokojną, bez targowego zgiełku.
Boca –Caminito
Wieczorem po raz kolejny udaję się na Free City Tour, tym razem po ścisłym centrum Buenos. Wycieczki prowadzone przez „zwykłych” mieszkańców miasta cieszą się wśród turystów sporą popularnością, dostępne są z reguły w co najmniej dwóch wersjach językowych (hiszpańskiej i angielskiej), a wartość usługi przewodnickiej oceniamy sami, obdarowując po zakończeniu oprowadzania przewodnika dowolną kwotą.Ostatni „pełny” dzień w Buenos Aires spędzam na poznawaniu Palermo. Podjeżdżam tam autobusem, korzystając w kupionej przeze mnie pierwszego dnia karty komunikacji publicznej, którą należy doładowywać. Główną atrakcją Palermo są liczne graffiti, jednak po zwiedzeniu Boci nie czuję tutaj takiego klimatu, jak w tamtej dzielnicy portowej. Palermo z Parque 3 de Febrero, ogrodami japońskimi, hipodromem, polem golfowym, ZOO robi wrażenie spokojnej, dość bogatej dzielnicy. Warto spędzić tam kilka godzin na nieśpiesznym, relaksującym spacerze.Po pieszym powrocie do centrum żegnam się powoli z tym miastem.W środę po śniadaniu kieruję swe kroki do Puerto Madero, skąd wyruszam promem do urugwajskiej Colonii Del Sacramento. Z Buenos do Urugwaju można się dostać kilkoma liniami promowymi, niektóre z nich wypływają właśnie z Puerto Madero, inne z Boci. Najszybciej można się dostać do wspomnianej przeze mnie Colonii del Sacramento, bezpośrednie promy kursują również do Montevideo. Można wybrać teżtańszą wersję, czyli zakup biletu łączonego na prom i autobus –w takim wypadku płyniemy do Colonii, a stamtąd już autobusem przemieszczamy się do stolicy kraju. Ja wybieram właśnie tę ostatnią opcję. Sama przeprawa promowa trwa ok. 1,5 godziny, przejazd do Montevideo nieco ponad 2 godziny. Krajobraz okazuje się raczej „wiejski”, mijamy wiele pól, łąk i pasących się na nich krów. Na miejsce docieramy o zmroku, czeka mnie więc spacer po zmierzchu do hostelu. Przemierzając smutne, obdrapane ulicy miasta, nieczuję się komfortowo. Docieram jednak bezpiecznie na nocleg i, korzystając z wi-fi, sprawdzam oferty tutejszych Free Walking Tourów, wyraźnie zagustowałam w tej formie zwiedzania.Po słodkim śniadaniu –niestety zarówno w Argentynie, jak i Urugwaju śniadania serwowane są właśnie na słodko, czyli dostajemy jasne pieczywo (bułki bądź rogaliki) i dżem oraz creme dulce de leche, czyli mieszkankę kremu krówkowego z karmelem –ruszam zwiedzać miasto z tutejszym przewodnikiem. Moje spostrzeżenie o krowach okazałosię trafne, przewodnik informuje nas bowiem, że w Urugwaju na jednego mieszkańca przypada 5 krów i z racji m.in. krów oraz niewielkiej powierzchni kraju porównuje swój kraj do Szwajcarii. Dzięki naszemu przewodnikowi po raz pierwszy spotykam się z mate. Później przekonam się, że w Argentynie prawie wszyscy rodowici mieszkańcy przemieszczają się z termosami pełnymi mate oraz specjalnymi naczynkami służącymi do jej przyrządzania i picia, i z przyjemnością dzielą się ze wszystkimi tym specjałem. Podobno w Urugwaju również jest to nagminne, lecz będąc tylko w stolicy, a następnie w pełnej turystów Colonii del Sacramento, nie miałam okazji przekonać się o tym. Zresztą również w Buenos nie zauważyłam tego zwyczaju, przypuszczam więc, że jest to bardziej kultywowane w mniejszych miastach i wsiach. Urugwaj, z uwagi na chociażby legalną marihuanę i aborcję, uważany jest za najbardziej liberalny kraj spośród wszystkich południowoamerykańskich państw. Tę pierwszą większość chętnych nabywa jednak częściej na ulicy niż ulegalnego źródła, do czego przyczyniają się konieczność zapisania się na specjalną listę oraz ograniczenia ilościowe.Resztę dnia spędzam spacerując wzdłuż wybrzeża, a największą atrakcją były dla mnie... tablice rejestracyjne, na których zauważyłam numery rozpoczynające się od „swojskiego” SBI i SCI. Przez chwilę mogłam się poczuć, jak bym w ogóle nie wyjeżdżała z rodzinnego Śląska Cieszyńskiego.Pod koniec spaceru zaczepia tubylec, który okazuje się być fryzjerem, czyżby zwrócił na mnie uwagę z powodu mej niezbyt zadbanej fryzury? Po kwadransie wspólnego spaceru i kilku odmowach na jego zaproszenie na kawę, udaje mi się go pozbyć.Tego dnia w mieście rozpoczyna się karnawał. Nie dorównuje on sławą swojemu odpowiednikowi z Rio de Janeiro, ale Urusi chwalą się, że to właśnie u nich karnawał trwa najdłużej w roku. Mnie dane jest zakosztować jego rozpoczęcia, ceremonia robi wrażenie i widać po niej, że latynosi potrafią się świetnie bawić.Montevideo, za wyjątkiem przyjemnych plaż, niczym mnie nie zauroczyło, bez żalu wsiadam więc w autobus do Colonii del Sacramento. I z kolei to niewielkie miasteczko wpisane na listę UNESCO, bardzo mnie urzeka. Jest kameralne i na jego spokojne obejście wystarczy niecałe popołudnie, warto tam jednak spędzić więcej czasu, aby się nim nacieszyć, a także odpocząć na pobliskich plażach. Historyczna zabudowa powstała za Portugalczyków, a rozbudowana przez Hiszpanów, zachowała się do dziś. Uliczki pełne są kawiarni, restauracji, nikt się nie spieszy, w miasteczku pięknie usytuowanym nad Rio de la Plata, jest wręcz wysyp zabytkowych samochodów. Część z nich z pewnością nadal spełnia swą funkcję użytkową, z kolei inne służą jako kwietniki, a niektóre tylko i wyłącznie jako dekoracja przed lokalami. Ciężko uwierzyć, że miasto ulokowane jest na półwyspie otoczonym z trzech stron przez wody rzeki Rio de la Plata, skoro nie sposób dostrzec drugiego brzegu. Złudzenie, że przebywam nad morzem, jest bardzo silne. To wszystko w połączeniu z miłą obsługą hostelu z pięknym patio sprawia, że zostaję tutaj do niedzielnego popołudnia. Zapuszczam się jeszcze do „nowej” Colonii del Sacramento, która niczym się nie wyróżnia, życie toczy się tam również spokojnie, lecz zabudowa jest już współczesna, nie brakuje centr handlowych oraz nowoczesnych hoteli.Wróciwszy do Buenos Aires przechodzę jeszcze przez Puerto Madero i wsiadam w autobus jadący na lotnisko. Loty krajowe obsługiwane są przez niewielkie lotnisko, do którego dojeżdża się drogą równoległa do promenady nad La Platą, więc przez cały przejazd towarzyszą mi całkiem przyjemne widoki.
Colonia del Sacramento
Lot do El Calafate mam w poniedziałek rano, wykorzystuję więc noc spędzoną na lotnisku do znalezienia w internecie informacji o najpiękniejszych miejscach w Patagonii. Wszystko skrzętnie notuję. Nastawiam się, że przez najbliższe 3 tygodnie będę podróżowała w swój ulubiony sposób, czyli nocując pod namiotem, rzemieszczając się autostopem i wędrując po górach. Po ostatnich bardzo relaksujących i leniwych dniach w Urugwaju czuję się wypoczęta igotowa do rozpoczęcia drugiego etapu mojej podróży, którą podzieliłam na 3 części: 1. to część nazwana przeze mnie„hostelowo-miejską” z uwagi na 3 duże miasta, które przyszło mi zwiedzać (Rio de Janeiro, Buenos Aires i Montevideo) oraz noclegi tylko i wyłącznie w hostelach; 2. to część utostopowo-namiotowa, 3. to część „z TymJankiem” -Janek odpowiedział na moje ogłoszenie na globtroterze, początkiem stycznia spotkaliśmy się w Karkonoszach i ostatecznie zdecydował się przylecieć do Santiago de Chile 18.02.2018. i spędzić na wspólnej podróży blisko 3 tygodnie; 4. część, czyli samotne Peru i być może jeszcze Ekwador. Noc spędzoną na lotnisku uznaję za nocleg przejściowy po hostelach, a przed namiotem.Rano, z przygotowanym planem działania w Patagonii, wsiadam do samolotu do El Calafate. Maszyna jest niewielka, wypełniona w około połowie, zajmuję więc dwa siedzenia z tyłu i cały lot przesypiam.Już pierwsze zetknięcie z Patagonią robi na mnie wrażenie. Daje się odczuć ogromną przestrzeń, sąsiadem lotniska jest jezioro z krystalicznie czystą wodą, w oddali wyłaniają się góry i –nie mogło być inaczej –wieje wiatr, jeszcze niezbyt silny, ale nieustający nawet na sekundę.Również niewielki czas potrzebny na złapanie stopa z lotniska dobrze rokuje. Teraz nie mamjuż wyjścia i muszę używać mego szczątkowego hiszpańskiego. Dojeżdżam z lotniska do centrum El Calafate będącego typową bazą turystyczną służącą turystom planującym wyjazd m.in. do lodowca Perito Moreno. Miasteczko składa się głównie z restauracji, hoteli, pensjonatów, sklepów z pamiątkami i sprzętem sportowo-turystycznym, a dzięki położeniu nad jeziorem Lago Argentino zachęca do odpoczęcia tam przed lub po wędrówce. Ja przechodzę przez miasto, robię kilka zdjęć z widokiem na jezioro i zaczynam łapać stopaw kierunku Parku Narodowego Los Glaciares. Po chwili moimi dobrodziejami zostaje para z Buenos Aires, mają po 20 kilka lat i spędzają urlop w swoim kraju, pokonując trasę ze stolicy do Ushuaii. Mówią trochę po angielsku, ja trochę po hiszpańsku, więc mieszając te dwa języki nawet udaje się nam nawiązać przyzwoitą konwersację. Marzeniem chłopaka jest zwiedzenie Szwajcarii oraz Skandynawii, cieszę się zatem mogąc im co nieco opowiedzieć o tych terenach. Oni również jadą zobaczyć lodowiec Perito Moreno, drogamija nam prędko, na koniec pytają, czy mam facebooka bądź konto na innym portalu społecznościowych, poprzez które moglibyśmy utrzymać kontakt, ale jako że nie korzystam z facebooka, wygląda na to, że to już prawdziwe pożegnanie. Przy przekraczaniu bram parku obcokrajowcy uiszczają opłatę w wysokości 700 ARS, Argentyńczycy 360 ARS. Oprócz standardowych spacerów po kilku oznakowanych ścieżkach można dokupić np. rejs statkiem pod lodowiec i/lub spacer po lodowcu w rakach. Ja poprzestaję na zwyczajnym spacerze, widoczność dopisuje, lodowiec pięknie mieni się w promieniach słońca, pomimo dość długiego czasu spędzonego na ścieżkach, kładkach i w punktach widokowych, ciężko jest mi odchodzić z tego miejsca. Niestety powierzchnia lodowca ciągle się zmniejsza, często słychać huk świadczący o tym, że właśnie odpadła jego niewielka część, czasami, gdy odłamanie się ma miejsce od strony ścieżek, można to również zobaczyć.
Perito Moreno
Pierwotnie zamierzałam nocować na polu namiotowym El Huala, na którym można nocować pod warunkiem wykupienia biletu wstępu do parku, jednak stosunkowo wczesna pora i stop złapany bezpośrednio do El Calafate sprawiają, że wracam do tego miasteczka. Wiedząc, że w stanowiącym mój kolejny cel El Chalten ceny są bardzo wysokie, jeszcze tutaj zaopatruję się prowiant, wychodzę na drogę wylotową i po chwili bezowocnego łapania stopa, z powodu zapadającego zmroku rozbijam namiot nieopodal drogi.Ranek zastaje mnie tak samo, jak pożegnał wieczór –u namiotu waruje suczka, która towarzyszyła mi odwyjścia z centrum El Calafate. Zadbana, ufna, z obrożą i apaszką, z pewnością miała właściciela. Dzielnie towarzyszy mi również przy łapaniu stopa. Z niepokojem obserwuję jej brak strachu przed przejeżdżającymi samochodami. Doskakuje do nich, jak by chciała się z nimi bawić, pcha się prosto pod koła, aż następuje nieuchronne, czyli potrąca ją samochód. Szczęśliwie nie jedzie szybko, więc suczka nie odnosi żadnych obrażeń. Przez moment kuleje, ale już po chwili normalnie się porusza, za to nabiera odpowiedniego respektu do samochodów i już nie wbiega pod ich koła. Cieszę się widząc, że jeden z samochodów zawraca na widok suczki, zatrzymuje się, zza kierownicy wyskakuje kobieta, nawołuje suczkę, która z radością pobiegła do niej i wskakuje do samochodu. Wiedząc, że suczka jest bezpieczna, mogę już spokojnie wsiąść do samochodu, który właśnie się dla mnie zatrzymuje. Zajęta obserwowaniem odjeżdżającej w innym samochodzie suczki, nawet nie zauważyłam, że i ja znalazłam „właścicieli”. Dopiero klakson sprawia, że się oglądam, zauważam samochód, podbiegam w jego stronę, zaraz, zaraz, przecież ten VW z paką wygląda jakoś znajomo... Tak, to moi znajomi z Buenos Aires! I chociaż tym razem nie jedziemy wspólnie zbyt długo, to radość z niespodziewanego spotkania jest duża.Polowanie na kolejnego stopa przychodzi mi urządzać w miejscu już porządnie wietrznym. Oto zaczynam poznawać prawdziwe uroki Patagonii, po raz pierwszy raduję się z noszenia blisko 20-kilogramowego plecaka. Pomimo wcale niemałej temperatury powietrza wiatr sprawia, że daje się odczuć chłód. Dużo gorzej ode mnie znosi to napotkana przeze mnie na skrzyżowaniu dróg Hiszpanka. Już trzeci miesiąc podróżuje po Ameryce Południowej. Sądząc po rozmiarze jej niewielkiego plecaka większość lub nawet wszystkie ciepłe rzeczy ma już na sobie, a i tak trzepie się z zimna. Wspólnie wsiadamydo ciężarówki, która po niedługim czasie zatrzymuje się dla nas. Hiszpanka planowała również jechać do El Chalten, ale wysiadłszy z ciężarówki w miejscu jeszcze bardziej wietrznym odpoprzedniego skrzyżowania stwierdza, że nie da rady wytrzymać noclegów pod namiotem u podnóża Fitz Roya i Cerro Torre, do kolejnego samochodu, jadącego wprost do El Chalten, wsiadam już więc sama. Wg przeczytanych w internecie relacji w wiosce powinno funkcjonować darmowe pole namiotowe Madsena, ale nie udaje mi się go znaleźć. Pytani przeze mnie o to pole ludzie nie mają pojęcia, o co mi chodzi, więc albo pole już nie istnieje, albo mój hiszpański jest jeszcze gorszy niż sądziłam. Przy odpowiedniej pogodzie z samego El Chalten można podziwiać iglice Fitz Roya i Cerro Torre, lecz tym razem te najwyższe szczyty skryte są w chmurach. Nie mam jednak żadnych wątpliwości, że ten nieustanny wiatr przysłuży się wkrótce do bezchmurnego nieba. Nie mam również dylematu, czy rozbić namiot na darmowym polu w wiosce i codziennie ruszać z niego na szlak, czy rozbijać się na darmowych polach już na terenie parku. Samo El Chalten składa się głównie z hosteli, hoteli i pól namiotowych, jest znacznie mniejsze od El Calafate i pomimo zawrotnych cen i nastawienia tylko na turystykę, dzięki swej niewielkiej powierzchni i bezpośredniemu położeniu pod kultowymi w świecie wspinaczkowym szczytom, cechuje się górską, niezapomnianą atmosferą. Akurat szoku cenowego -jeśli tylko jesteśmy odporni na niewygody w postaci noszenia sporego ciężaru na swych plecach, braku sanitariatów na darmowych polach namiotowych i nie obawiamy się picia wody nabranej z kraniku znajdującego się na skraju wioski, przy starcie na jeden ze szlaków, oraz ze strumyków –możemy uniknąć.Nocleg wypada mi na polu namiotowym Poincenot. Uznaję je za optymalne, ponieważ stamtąd poleca się wyjście na wschód słońca nad Lagunę de Los Tres, skąd można podziwiać Fitz Roya i Cerro Torre. Frekwencja na polu namiotowym okazuje się dość spora i tutaj po raz drugi słyszę polskie głosy, lecz i tym razem nie namierzam ich właścicieli, bo leżę już w namiocie opatulona w ciepły śpiwór. Wcześniej, podobnie jak wszyscy pozostali biwakowicze, zabezpieczyłam namiot kamieniami, bo wiatr niezmiennie walczył z chmurami ograniczającymi widoczność.O świcie chwalę wiatr –nie zawiódł. Znad Laguny podziwiam oświetlone przez pierwsze promienie słońca, tylko delikatnie przyćmione przez pozostałości chmur, jedne z najsłynniejszych iglic świata, iw takiej scenerii raczę się śniadaniem. Na szczęście nie są to już śniadania na słodko, które dla osoby preferującej na ten posiłek jajecznicę bądź kiełbasę, były znikomą przyjemnością.Po powrocie do Poincenotu z ulgą stwierdzam, że wiatr nie pokonał mojego zielonego pałacyku, zwijam go więc i z pełnym obciążeniem ruszam do campingu Capri. Szlaki trekkingowe w tej części parku są dość lekkie, więc nawet ze sporą ilością sprzętu pokonywanie kolejnych kilometrów nie jest zbyt uciążliwe, w szczególności, że baza pól namiotowych płatnych, jak i bezpłatnych jest całkiem dobrze rozwinięta. Z pełnym rynsztunkiem nie idę daleko, bo tylko do campingu Capri. Ponieważ pora jest ciągle dość wczesna, sprawnie rozbijam namiot, zostawiam w nim sporą część ekwipunku i schodzę do El Chalten, skąd łapię stopa do startu szlaku prowadzącego do Refugio Piedra del Fralle. Chcę przekonać się, jak wyglądają tutejsze schroniska, dlatego decyduję się na spacer wzdłuż Rio Electrico do Laguny Electrico i położonego w jej pobliżu schroniska. Gdy dochodzę do celu, pogarsza się pogoda, zaczyna padać deszcz. Tuż przede mną dociera tam kilku Czechów, którzy kolejnego dnia zamierzali się wspinać. Przy schronisku kończą się szlaki trekkingowe, dalej prowadzą już drogi wspinaczkowe, na którychpokonywanie trzeba wykupić specjalne pozwolenie. Przy schronisku funkcjonuje również pole namiotowe i to właśnie z niego zamierzali skorzystać Czesi, ale nie najlepsza pogoda sprawia, że rozważają nocleg pod dachem. Kobieta prowadząca schronisko okazuje się wielkoduszna i proponuje im nocleg pod dachem za cenę równą opłacie za korzystanie z pola namiotowego. Argumentując to mówi, że woli w ten sposób zachęcać turystów do korzystania z ich usług, niż żeby w ramach oszczędności mniej zamożni i oszczędni turyści rozbijali się „na dziko”, co jest na terenie parku zabronione.
Wędrówka u podnóża Fitz Roya
Po ustaniu deszczu ruszam w drogę powrotną. Po dojściu do drogi łapię stopa do El Chalten i podchodzę do campingu Capri. Siadam jeszcze chwilę nad Laguną Capri, po czym chowam się do namitu. Tej nocy wiatr jest nieco lżejszy, ale nieustanny, jak przystało na Patagonię.O poranku ponownie podziwiam Lagunę Capri, po czym ruszam do najpiękniejszej (przynajmniej w moim subiektywnym odczuciu), jak się później okaże, z lagun –do Laguny Torre. Lodowiec schodzący niemalże do samego jeziora, górujące nad tym wszystkim 2-i 3-tysięczniki, dość mocno operujące, lecz ułagodzone przez wiatr, słońce sprawiają, że wiele osób oddaje się w tym miejscu beztroskiemu lenistwu. Z lekkim żalem ruszam w drogę powrotną do campingu, a następni epo zwinięciu namiotu do El Chalten. Na deser „zamawiam” jeszcze spacer do wodospadu Chorillo del Salto. Po wcześniejszych widokach sam wodospad nie robi na mnie zbyt wielkiego wrażenia, ale jeśli już jest się tak blisko niego, to warto podejść.O ile Fitz Roy i Cerro Torre witały się ze mną nieśmiało, długo nie pokazywały się w pełnej krasie, to żegnaają się już całkowicie bezwstydnie. Widząc kolejkę osób łapiących stopa na wylocie z wioski, odchodzę trochę dalej i nastawiam się na długie czekanie z tym pięknym widokiem w tle. Spodziewając się nawet kilku godzin stania przy drodze, rozważam, czy nie lepiej byłoby pójść na Mirador de Los Condores, zostać tutaj jeszcze jedną noc i skoro świt ustawić się jako pierwsza lub jedna z pierwszych w kolejce. Jednak nie jest mi dane długo się nad tym zastanawiać, bo zatrzymuje się jeden z przejeżdżających samochodów. Dziwię się, że kierowca obok całego szpaleru autostopowiczów przejechał obojętnie, a zatrzymał się akurat dla mnie, okazuje się jednak, że ma mocno zapakowany samochód i może zabrać tylko jedną osobę, a pozostali autostopowicze byli dobrani we dwójki. Szczęście wyraźnie mi sprzyja. Kierowca należy do bardzo rozmownych, mieszka kilkaset kilometrów na północ od El Chalten, więc również rozkoszuje się nieznanymi mu widokami, zatrzymuje się na robienie zdjęć, puszcza mi argentyńską muzykę i częstuje mate. Jedną dłuższą przerwę robimy sobie w kawiarni prowadzonej przez jego daleką rodzinę i tak upływanam kilka godzin wspólnej jazdy.
Postój kilkadziesiąt kilometrów od El Chalten
Kolejny samochód również zatrzymuje się dość prędko, tym razem trafiam na ojca z dwoma synami. Wiek młodszego, który siedział ze mną z tyłu, oceniam na około 10 lat. Chłopak ma zadatki na wielkiego podrywacza –zachwyca się moimi włosami, które po wystawieniu na ciągły wiatr ledwo dają się rozczesać i sterczą w różne strony, obwąchuje komin, który noszę na szyi i, zabawiając mnie rozmową, katuje mój hiszpański. Wszyscy trzej są bardzo rozmowni i bardzo sympatyczni, a najmłodszy żegna mnie słowami „ciao, bonita”, czyli żegnaj, piękna. W takich chwilach kobieta pomimo nieumycia i, pustego żołądka może się naprawdę świetnie poczuć. Muszę przyznać, że jedną z rzeczy, które zachwyciły mnie w Ameryce Południowej, jest to, jak się ubierają i malują tamtejsze kobiety. Otóż ubierają się bardzo zwyczajnie, malują się bardzo oszczędnie, często wcale, raczej nie spotyka się kobiet ubranych w markowe, drogie ciuchy, są za to bardzo naturalne, a przy tym wyglądają na szczęśliwe i zadowolone z życia. Dzięki temu i ja czułam się wśród nich bardzo dobrze z moją podróżniczą, okrojoną do minimum garderobą i kompletnym brakiem makijażu.Dzień ten do samego zmroku upływa mi pod znakiem bardzo sympatycznych i pomocnych kierowców. Moim trzecim, a zarazem ostatnim tego dnia stopem okazuje się być starsze małżeństwo, z którym dojeżdżam do lotniska w Rio Gallegos. Nadkładają trochę drogi, aby wysadzić mnie właśnie przy lotnisku. W samym mieście ciężko byłoby mi się rozbić pod namiotem, nie znają tam żadnego campingu, za to są pewni, że lotnisko jest czynne całą dobę. Mnie taki nocleg bardzo urządza z powodu dostępu do wi-fi i możliwości znalezienia informacji na temat atrakcji Ushuaii, która stanowi mój najbliższy cel. Udaje mi się też skontaktować z koleżanką, która 2 lata wcześniej była w chilijskim National Parque Torres del Paine. Wymagane są tam rezerwacje, które należy zrobić z kilku miesięcznym wyprzedzeniem. Koniecznie chcę przynajmniej „liznąć” Torres del Paine, więc potrzebuję dowiedzieć się, czy i jak da się to zrobić nie mając rezerwacji, stąd też nocleg na lotnisku okazał się strzałem w dziesiątkę.Wyjście z Rio Gallegos i złapanie stopa zajmuje mi blisko 2 godziny. Cóż, czasami trzeba chwilę poczekać. W końcu wraz z jeszcze jednym turystą łapiemy na stopa rodzeństwo jadące do Punta Arenas. Ja wysiadam w Chile na skrzyżowaniu dróg do Punta Arenas i Ushuaii. Wysiadam i zachwyca mnie drogowskaz kierujący na drogę do końca świata. Dookoła pustkowie, na horyzoncie nie widać ani jednego domostwa, samochody przejeżdżają z rzadka, za to pojawiają się sylwetki masywnych guanaco z rodziny wielbłądowatych, wiatr jeszcze bardziej przybiera na sile, taak, niewątpliwie to musi być droga do końca świata. Zabierają mnie stamtąd ojciec z córką, którzy mieszkają niedaleko granicy argentyńskiej. Po krótkiej przeprawie promowej wita nas Isla Grande de Tierra del Fuego, czyli wyspa będąca krańcem Ameryki Południowej, po polsku Ziemia Ognista. Granicę przekraczam pieszo i znów jestem na terytorium Argentyny. Za niedługo zapadnie zmrok, nie mam pomysłu, gdzie schowałabym się z namiotem, z nadzieją wystawiam więc jeszcze kciuk. Jest! Zatrzymuję się ciężarówka. Kierowca jest niewiele starszy ode mnie, bardzo wesoły i rozgadany, częstuje mnie mate, niestety mocno słodzonym. Wraca z trasy do swojego rodzinnego Rio Grande. Parkuje pod niewielką knajpą swoich znajomych, zaprasza mnie na świetną wołowinę z dodatkami, w środku panuje swojska, wręcz rodzinna atmosfera, przychodzi jeszcze kilku jego znajomych, niektórzy prosto po pracy, raczą się wołowiną i piwem, którym częstują i mnie. Jedzenie bardzo mi smakuje, chociaż staram się zachować umiar, to jem dość sporo, aż ze strony mojego kierowcy pada pytanie: „czy wszystkie Polkityle jedzą?”. Teraz już naprawdę pora odłożyć sztućce. Siedzimy przy jednym dużym stole, wzbudzam spore zainteresowanie, pada wiele pytań o powód przyjazdu, miejsca, które już odwiedziłam i które mam jeszcze w planach, o porównanie z Europą, wszystko w życzliwej atmosferze. Wcześniej okłamałam Rafaela –tak ma na imię kierowca ciężarówki –mówiąc, że Jasiek, z którym spotkam się w Santiago de Chile, to mój chłopak. Widać, że Rafa jest podrywaczem, dlatego wolałam tak powiedzieć. Szanuje to, że mam –w jegomniemaniu –chłopaka i tylko niewinnie żartuje. Oferuje mi nocleg w swoim niewielkim domku letniskowym, a sam kładzie się w aucie. Wcześniej idziemy jeszcze do cukierni oraz do sklepu po piwo. Na oświetlonym boisku miejskim młodzież gra w piłkę o północy.Chętnie obejrzałabym mecz pomiędzy nimi, a ich rówieśnikami z faweli w Rio de Janeiro.W niedzielę wstaję dość wcześnie, Rafa jeszcze śpi w ciężarówce, pukam na drzwi i udaje mi się go obudzić. Żegnamy się, Rafa wraca do kabiny, a ja robię zakupy i staję na drodze. Nastawiam się, że tego dnia dotrę do Ushuaii, nocleg planuję na darmowym miejskim polu namiotowym na obrzeżach miasta. Pierwsza część wypala –na dwa stopy dostaję się do Ushuaii. Jako drugi przybiera mnie ok. 60-letni Chilijczyk, który na co dzień mieszka i pracuje w Punta Arenas, a teraz jedzie do filii firmy w Ushuaii, gdzie pracodawca wynajmuje mu służbowe mieszkanie. Gdy to słyszę, zapala mi się w głowie światełko, przeczuwam, że może mnie ugościć u siebie. Po drodze zatrzymujemy się na stacji benzynowej na kawę (kierowca) i gorącą czekoladę (ja.). Im bliżej końca świata, tym pogoda gorsza. Chmurzy się, zaczyna padać, chyba nie muszę dodawać, że wieje? Przystajemy w kilku punktach widokowych, ale widoczność jest dość słabawa, liczę na więcej szczęścia w drodze powrotnej. Tuż przed miastem pada pytanie, gdzie zamierzam nocować. Odpowiadam, że na polu namiotowym. Kierowca zdziwiony, może nawet lekko zszokowany, że w deszcze zamierzam rozbijać namiot i w nim spać, proponuje nocleg w jego służbowym mieszkaniu, w którym są dwa pokoje. Nie waham się ani chwili, jeszcze gotów się rozmyślić. Zostaję ugoszczona po królewsku -mój gospodarz gotuje wg chilijskiego przepisu zupę z owocami morza i ziemniaki, wyciąga na stół prawie całą zawartość lodówki, lecz tym razem poskramiam swój apetyt, nie chcę przysporzyć Polkom opinii żarłoczek... Wychodzę jeszcze na krótki spacer po mieście, zaglądam do informacji turystycznej, zabieram stamtąd mapkę i bon na darmową gorącą czekoladę w sklepie z czekoladą mającym niewielką część kawiarnianą, wbijam też do paszportu pamiątkową pieczątkę z napisem Fin del Mundo (koniec świata) Na jutro zapowiadają dużo lepszą pogodę, kupuję więc bilet na rejs po kanale beagle, raczę się jeszcze darmową gorącą czekoladą i wracam do mieszkania. Etap namiotowo-autostopowy? Taak, i trzecia noc pod rząd pod dachem, wstyd i hańba! Do tego luksusy –zostaję poczęstowana winem, z którego lampką wchodzę do wanny. Od czasu do czasu zdecydowanie trzeba porozkoszować się gorącą kąpielą. Jedynym zgrzytem są pretensje narzeczonej mojego gospodarza o przyjęcie mnie pod dach. Pokazywał mi wcześniej jej zdjęcia, mocno zadziwił mnie fakt, że okazała się być bardzo ładną. 30-kilkuletnią modelką... Wychodząc z łazienki słyszę, jak ten mężczyzna niewiele młodszy od mojego ojca kaja się przed swoją narzeczoną. Ja odświeżona i wypoczęta w mig zasypiam.Rano załapuję się jeszcze na śniadanie, dostaję nawet „wałówę” na cały dzień, aż głupio to przyjmować. Z dopakowanym do brzegów możliwości plecakiem pojawiam się na statku. Rejs jest wspaniały! Piękne widoki na okoliczne góry, do tego kormorany, wyspa z kolonią pingwinów, do której brzegów dobijamy, aby móc porobić zdjęcia, dla mnie najlepiej prezentowały się jednak wylegujące się na kamiennych wysepkach lwy morskie. Aparat aż się zagrzał. Na pokładzie wyświetlają film o wyprawie trzech przyjaciół chcących poobcować jak najbliżej z naturą Ziemi Ognistej. Z namiotem pokonywali góry półwyspu Peninsula Mitre, z jednej wyspy na drugą przepływali wpław, surfowali, nie omijały ich kontuzje i inne przeciwności losu, a ich przesłaniem była konieczność dbania o środowiskowo tych wyjątkowych terenów.6 godzin rejsu mija mi niczym 5 minut. Ceny 1360 ARS (243 PLN) absolutnie nie uważam za wygórowaną, wrażenia są warte dużo więcej.
Rejs zatoką Beagle'a
Przechodzę jeszcze przez centrum miasta, teren aeroclubu i kieruję się na wschód, w stronę miejskiego pola namiotowego, do którego docieram na stopa. Po drodze widzę kilka klubów... rugby! Wygląda na to, że jest to sport narodowy mieszkańców Ushuaii. Pole namiotowe znajduje się z kolei w sąsiedztwie klubu golfowego oraz stacji kolejki turystycznej na koniec świata. Tren del Fin del Mundo kursuje na króciutkim odcinku i jest przy tym bardzo drogi, nie decyduję się więc na skorzystanie z niego. Jest on pozostałością po dawnej kolejce dowożącej z terenu parku drewno do budowy więzienia do miasta, bowiem do Ushuaii końcem XIX w. zsyłani byli skazańcy. Obecnie w dawnym więzieniu mieści się muzeum miasta. Obawiając się, że nie zdążę na samolot do Punta Arenas nie zwiedziłam tego muzeum, czego obecnie żałuję, ponieważ zarówno w relacjach internetowych, jak i osób przeze mnie napotkanych w trakcie podróży jest opisywane jako bardzo mroczne, lecz interesujące. Dla mnie jest kolejnym punktem przemawiającym za powrotem w te tereny.Na polu namiotowym jestem całkiem sama, ale zaraz po tym jak rozbiłam swój namiot, pojawia się jeszcze jeden turysta. Machamy sobie na powitanie, ja idę po wodę do rzeki, po powrocie zastaję tego turystę stojącego obok mojego namiotu. Pyta, czy mówię po angielsku i informuje mnie, że właśnie przed momentem pies obsikał mój namiot. To najbardziej romantyczny tekst, jakim kiedykolwiek zostałam zaczepiona przez mężczyznę. Niezwłocznie traktuję mokrą część namiotu szarym mydłem i wodą, chyba poskutkowało, bo mój nos nie wyłapał żadnego podejrzanego smrodku. Okazuje się, że Tomas jest Czechem pochodzącym z Karviny, więc byliśmy niemalże sąsiadami –z mojej Jasienicy jest tak ok. 50 km. Piszę w czasie przeszłym, bo Tomas od 8 lat mieszka w North Vancouver w Kanadzie. Wymieniamy się swoimi planami, które w znacznej części okazują się być zbieżne, więc Czech proponuje wspólną wędrówkę. Trochę się obawiam, że będę go spowalniać, z drugiej strony uświadamiam sobie, że zapomniałam kupić mapę, a Tomas ma mapę... Odnoszę wrażenie, że los zsyła mi ostatnio dokładnie to, czego w danej chwili potrzebuję –tak było z noclegiem w Ushuaii, a teraz z mapą... Po krótkim wahaniu zgadzam się, w razie przepaści kondycyjnej zawsze możemy się przecież rozdzielić. Poranną toaletę robimy w łazience budynku stacji kolejki, chwała personelowi, że nas nie pogonił i tacy świeży i pachnący rozpoczynamy poszukiwania szlaku prowadzącego do Laguny del Caminante. Musimy się jednak pogodzić z porażką. Napodstawie mapy nie udaje się nam go odnaleźć, zapytani o drogę tubylcy nie okazują się pomocni, więc decydujemy się na odwrócenie kolejności wędrówki i zaczynamy łapać stopa do Ushuaii. Z relacji internetowych wynika, że od strony Valle de Andora początek szlaku bardzo łatwo jest odnaleźć. Szczęście nam dopisuje –łapiemy strażników leśnych, którzy zawożą nas pod sam początek szlaku. Już po minucie robimy sobie pierwszą przerwę, gdyż do swojej chałupy zaprasza nas na herbatę starszy mężczyzna. Na ścianie wiszą wiekowe już zdjęcia gór okalających Ushuaię, gospodarz mieszka tutaj samotnie i chętnie urozmaica sobie czas rozmową z turystami. Poleca nam dwa nieodległe jeziora: Lagunę Entancada i Lagunę de Los Tempanos oraz lodowiec Vinciguerra. Prawie całość trasy pokonujemy na lekko, gdyż trasa wiedzie tak samo tam, jak i z powrotem, rzucamy więc plecaki między drzewa przy moście. Jeziora i lodowiec są ładne, lecz najbardziej zachwyca nas łąka, na której nocujemy. Strumyk, ptactwo, dzikie konie, kwitnące kwiaty, lepszego biwaku nie mogliśmy sobie wymarzyć. Tomas w Kanadzie zajmuje się projektowaniem ogrodów i dbaniem o nie, a prawie cały wolny czas spędza na łonie jeżdżąc na rowerze po górach, zimą na nartach skiturowych, wspinając się. Kondycję ma świetną, wszystkich wyprzedzamy, a ja staram się jak najmniej od niego odstawać.Następnego dnia ruszamy już prosto do Laguny del Caminante. Początkowo błądzimy, dzięki czemu natrafiamy na stado dzikich koni, z których jeden ledwo co przyszedł na świat. Z wielką trudnością trzyma się na nogach, on i matka są jeszcze we krwi i innych płynach. Omijamy stado szerokim łukiem, nie chcąc naruszać ich terytorium, w tej chwili bardzo mocno odczuwam siłę natury. Turyści są w zdecydowanej mniejszości wobec koni, możemy ich policzyć na palcach jednej ręki. Z jednym z nich, idącym w tę samą stronę co i my, mijamy się kilkukrotnie w trakcie przystanków, jesteśmy już niemalże znajomymi. Spotykamy się również na noclegu. On również rozbija się nad Laguną del Caminante. Co prawda zamierzaliśmy zacząć schodzić w kierunku darmowego pola namiotowego na obrzeżach Ushuaii, na którym spędziliśmy przedostatnią noc, ale jezioro tak nas zachwyca, jego turkusowa woda hipnotyzuje, że zgodnie decydujemy się przenocować tutaj. Dołącza do nas jeszcze dwóch chłopaków, docierają tutaj mocno wymęczeni, padają na ziemię, ale piękno tego miejsca szybko przywraca im siły.
Laguna del Caminante
Rankiem jeszcze dość długo rozkoszujemy się tą scenerią, czeka nas krótka trasa, więc możemy sobie na to pozwolić. Nie wygonił nas też ze śpiworów chłód, noc okazała się być cieplejsza, niż się spodziewaliśmy. Nasz „znajomy” turysta wyruszył wcześniej, ale w trakcie schodzenia znów mijamy się kilkukrotnie, Tomas śmiejąc się pyta go, ile razy się jeszcze spotkamy, turysta odpowiada, że może jeszcze uda się wieczorem na piwie w Ushuaii. Im bliżej miasta, tym szlak gorzej oznakowany, przechodzimy przez płot posesji, po dojściu do asfaltu stwierdzamy, że nie mieliśmy szans na znalezienie początku tego szlaku 2 dni wcześniej. Korzystając z wczesnej pory chowamy plecaki w przydrożnych krzakach i okazją jedziemy na zakupy do supermarketu La Anonima. Dogadzamy sobie owocami, lodami, uzupełniamy zapasy na kolejne dni i kupujemy piwo na wieczór. Z lodami zasiadamy na schodach i widzimy... naszego znajomego turystę wychodzącego z La Anonimy i wznoszącego w naszą stronę toast piwem. Prorok!Z powrotem do plecaków zabiera nas kamperem starsze małżeństwo z Holandii. Pytamy, czy mogą chwilę zaczekać, aż wyciągniemy plecaki z krzaków, zgadzają się. Tomas ma plecak w czerwonym kolorze i na widok psa szarpiącego kawałek czerwonego materiału jest przekonany, że zwierzak dobrał się do naszych rzeczy, na szczęście plecaki znajdujemy nienaruszone, a z Holendrami docieramy do pola namiotowego, na którym się poznaliśmy. Jest ono wyposażone w miejsca do grillowania, na kolację przypiekamy więc... nie, nie kiełbaski, które są tutaj marnej jakości, ale bagietki z wędliną i serem, dorzucamy do tego warzywa i tak ucztujemy.Budzę się w oszronionym namiocie, nie spodziewałam się, że noc na dole będzie chłodniejsza od tej nad Laguną del Caminante. W ogóle nie odczułam tej niskiej temperatury, nabyty przed półroczem zimowy śpiwór z Marmota sprawdza się. Czekamy na otwarcie stacji kolejki, aby skorzystać tam z łazienki, a w międzyczasie namioty odtajały. Teraz już pora ruszać na koniec świata! Po wpłaceniu 350 ARS przekraczamy granicę Parque Nacional del Fuego. Zmierzając do wodospadu idziemy przez chwilę wzdłuż kolejki, która porusza się niewiele szybciej od nas. Siedzący w niej chińscy turyści dostrzegają w nas wielką atrakcję i cykają nam mnóstwo zdjęć. Czujemy się jak w cyrku.Prawie cały dzień spędzamy na wędrówce, trasa częściowo wiedzie wybrzeżem, nie jest ciężka, raczej płaska, naprawdę każdy jest w stanie dojść na koniec świata! A już całkowicie każdy może dojechać tam autokarem, tak jak chińska wycieczka, której członkowie przez pełne 45 minut robią sobie wzajemnie zdjęcia. Nie sposób sfotografować się bez nich, traktują to miejsce, jakby należało tylko do nich. Czasu mamy jednak pod dostatkiem, więc cierpliwie czekamy, aż odjadą. W końcu fotografujemy się z tablicą informującą o końcu drogi nr 3 i odległości do Alaski –skromne 17848 km, achh, gdyby tak kiedyś pokonać tę trasę...Koniec świata nie oznacza końca naszej drogi. Wracamy na szlak i zmierzamy do pola namiotowego, z którego następnego dnia chcemy pójść na Cerro Guanaco. Po drodze mijamy jedno pole i chociaż czujemy już zmęczenie, to nie zatrzymujemy się na nim. Niestety jesteśmy zmuszeni tu wrócić, bo pole znajdujące się w sąsiedztwie początku naszego jutrzejszego szlaku jest już od dłuższego czasu zamknięte z powodu wiatrołomów zagrażających życiu i bezpieczeństwu biwakujących turystów. Odpoczywając chwilę nad jeziorem spotykamy całąwycieczkę chińskich turystów, którzy ze zdziwieniem, a wręcz szokiem reagują na wieść, że podróżujemy po tej okolicy „na własną rękę”. Dużo bardziej cieszy nas spotkanie z holenderskim małżeństwem, które zabrało nas z drogi poprzedniego dnia. Zamieniamy kilka zdań, po czym ruszamy do pola namiotowego, którym wcześniej wzgardziliśmy. Ono również jest darmowe, na terenie parku można skorzystać z kilku takich przybytków, ale oznacza to właściwie tylko teren pod rozbicie namiotu, nie są one wyposażone w żadne sanitariaty. Tutaj także spotykamy znajome twarze. Chłopcy, którzy biwakowali tej samej nocy co i my nad Laguną del Caminante pytają nas, czy mamy pożyczyć olej. Takich rarytasów nie posiadamy, ale dostają parę plasterków salami, powinno zadziałać. W zamian chcą się podzielić swoją kolacją, biedni, nie mają pojęcia, ile ja potrafię zjeść... Z grzeczności odmawiamy, chociaż trochę żal. Ja zaczynam się już tutaj czuć jak w domu –coraz więcej znajomych, żadnego stresu związanego z noclegiem, przecież nawet pies ochrzcił mój namiot!Po śniadaniu pokonujemy znaną nam już drogę do początku szlaku na Cerro Guanaco. Z relacji internetowych wynikało, że jest to punkt obowiązkowy wycieczki po parku. Chyba wiele osób przeczytało podobne opinie, bo turystów jest tutaj całkiem sporo. Sporo oznacza, że w Tatrach przy takiej ilości wędrujących zaczęłabym się zastanawiać, czy szlak nie jest aby zamknięty. Tradycyjnie duże plecaki chowamy w krzakach, a ze sobą zabieramy tylko podręczne. W dobrym tempie i przy pięknych widokach osiągamy ten niewysoki, bo mierzący 973 m n.p.m. morza, szczyt. Osłonięci z jednej strony skałą od wiatru wylegujemy się na wypłaszczeniu, podziwiamy góry przeorane dolinami, rzekami i jeziorami, dołączają do nas kolejni turyści z całego świata: chłopak z Izraela, dziewczyna z Niemiec i Argentyńczyk z Buenos Aires. Ten ostatni częstuje nas, jakby mogło być inaczej, mate. Każdy z nas coś wyciąga, powstaje „szwedzki stół” z bakaliami, żelkami, czekoladami, ciastkami, spędzamy na szczycie ponad godzinę na rozmowach i konsumpcji i z pełnymi brzuchami wszyscy razem schodzimy. Na dole nasze drogi się rozchodzą, Tomas i ja na stopa dojeżdżamy do Ushuaii pod La Anonimę, gdzie robimy zakupy, po czym znów łapiemy stopa na pole namiotowe przy początkowej stacji kolejki na koniec świata. To już nasz trzeci, jednocześnie ostatni, wspólny biwak w tym miejscu. Od razu da się odczuć, że jest sobota, całe rodziny grillują, dzieciaki grają w rugby, tylko dwie osoby kopią przez chwilę tradycyjną piłkę, nieporównywalnie większym zainteresowaniem cieszy się jej jajowata odmiana. Na parę minut pojawiają się policjanci w radiowozie, częstują nas mate, zanim zdążyłam zareagować, Tomasz odmówił. Funkcjonariusze najwyraźniej nie stwierdzają żadnych uchybień, bo od razu odjeżdżają. Tego wieczoru znów grillujemy, Tomek popija Heinekena, a ja tutejsze piwo Beagle, które jest warzone w trzech rodzajach: za pierwszym razem spróbowałam Golden Ale, teraz Cream Stout, nieznany jest mi jeszcze smak Red Ale. Do tej pory rozmawialiśmy ze sobągłównie po angielsku, teraz Tomas proponuje, żeby przejść na czeski i polski. Wzajemnie wyśmiewamy się ze swoich języków, aż zostaję całkowicie rozbrojona następującą wypowiedzią mojego towarzysza: „tak mnie teraz napadlo... ja sem sam, ty ne masz kluka, może by tak spolu”? Rozbawiona w szczególności wyrażeniem, że tak go teraz napadlo, odpowiadam, że przecież jesteśmy nieumyci, na co Tomasz krótko mówi „ty je sluszna holka”. Mam ochotę poradzić mu, żeby w przyszłości podejmował takie próby po angielsku lub od razu brał się do rzeczy, ale absolutnie nie zagadywał po czesku!W niedzielę z żalem opuszczam to pole namiotowe, naprawdę zadomowiliśmy się tutaj, poniekąd kojarzy się nam z miejscem, do którego zawsze możemy wrócić. Tomas śmieje się, że ja tu jeszcze na pewno przyjadę wieczorem na nocleg. Tym razem pieszo zmierzamy do Ushuaii, skoro pokonujemy tę drogę po raz ostatni, to niech trwa. Nie może być inaczej –robimy zakupy w La Anonimie, zerkamy też z ciekawości na ceny wycieczek na Antarktydę. 8899 USD za 14-dniowy rejs, hmm, tym razem nie napiszę „następnym razem”. Przechodzimy obok muzeum będącego dawniej więzieniem i łapiemy stopa w kierunku szlaku na Monte Olivia liczącą 1326 m n.p.m. Wg mapy powinien się zaczynać przy głównej drodze. O ile początki innych szlaków dostrzegamy z samochodu, to tego nie zauważamy. Z pewnością już go przejechaliśmy, ale nie mamy pojęcia, gdzie mógł się zaczynać. Kierowca wysadza nas przy kolejnym szlaku prowadzącym do Laguny Verde. Plecaki lądują w krzakach, a my wyruszamy na niedługi szlak do jeziora. Jest ładne, lecz nie może się równać z Laguną del Caminante. Wychodzimy już bez szlaku na górujące nad nim szczyty, momentami idziemy dość przepaścistą granią, gdzieniegdzie leży śnieg, widoki są przewspaniałe, wiatr huczy, od gór bije majestat. Pomimo niezdobycia Monte Olivii czujemy się usatysfakcjonowani. Pod sam koniec wpadam prawie po kolano do śmierdzącego bajora, spodnie domagają się prania, i to niezwłocznie.Po powrocie do drogi żegnamy się, każde z nas rusza w swojąstronę. Tomas ma jutro samolot do Buenos Aires, z którego po kilkugodzinnej przesiadce poleci do Limy, a stamtąd na Karaiby. Co roku, gdy w Kanadzie panuje zima, robi sobie długie wakacje, tym razem zwiedził Santiago de Chile, pokonał szlaki Torres del Paine i Tierra del Fuego, a przed ostatecznym powrotem do domu chce się zrelaksować na karaibskich plażach. W Buenos jest umówiony z Argentynką, którą poznał w Torres del Paine, hmm, coś mi się wydaje, że to mogła nie być „sluszna holka”. Ja z kolei zmierzampo śladach Tomka i kieruje się w chilijską część Patagonii. Waham się przez chwilę, czy łapać jeszcze dziś stopa, czy rozbić się na którymś z pobliskich pól namiotowych, postanawiam jednak spróbować szczęścia, co okazuje się trafioną decyzją. Przybiera mnie nieco młodszy ode mnie chłopak, nigdzie się nie śpieszy, korzystamy z pięknej pogody i zatrzymujemy się w punktach widokowych, którymi z powodu zachmurzenia i mgły nie mogłam się w pełni cieszyć w drodze do Ushuaii. Na jednym z tych punktów przemyka namprzed nosami lis. Mój kierowca mieszka około 80 km na północ od Ushuaii, uwielbia te tereny, ma o nich ogromną wiedzę, którą chętnie się dzieli. Okazuje się, że działa w couchsurfingu i oferuje mi nocleg u siebie. Robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie, zmierzch coraz bliżej, zatem przyjmuję jego propozycję. Na miejscu częstuje mnie bananami, zamawia pizzę, a jako że zaraz będzie puszczał pralkę, w której ma sporo wolnego miejsca, to oferuje także możliwość zrobienia prania! Po raz kolejny odnoszę wrażenie, że los daje mi w konkretnych momentach dokładnie to, czego właśnie potrzebuję. Z wdzięcznością przyjmuję jego propozycję i dorzucam swoje rzeczy do pralki. Gdy sięga po piwo do lodówki w pierwszym odruchu odmawiam, gdyż nie chcę nadużywać jego gościnności, lecz szybko zmieniam zdanie widząc, że wyciąga piwo marki Beagle, rodzaj Red Ale... Mówię mu, że spróbowałam pozostałych dwóch rodzajów tego piwa i to kończy dyskusję. Zdaniem mojego gospodarza Red Ale jest najlepsze z tych trzech, więc muszę go spróbować. Faktycznie smakuje wybornie. Oglądamy jeszcze albumy ze zdjęciami tych okolic, w szczególności te zrobione zimą przypadają mi do gustu, podobno niemałą popularnością cieszy się tutaj moje ukochane narciarstwo biegowe. Powodów do kolejnej wizyty na Ziemi Ognistej mam bez liku. Nie dowierzając w to, jak ułożyły się ostatnie tygodnie, zasypiam.Po śniadaniu mój dobroczyńca podrzuca mnie jeszcze na główną drogę. Na 2 stopy docieram do granicy argentyńsko-chilijskiej, gdzie zauważam dwóch chłopaków znanych mi już z noclegów nad Laguną del Caminante i na polu leżącym niedaleko końca świata, zamieniany kilka słów, życzymy sobie powodzenia i próbujemy dalej szczęścia. Mi ono wyraźnie dopisuje, ponieważ przybiera mnie chilijska rodzina wracająca z wakacji. Jest to młode małżeństwo z małą córeczką i babcią od strony taty. Babcia na wstępie informuje mnie, że mówi trochę po angielsku, jest pełna energii, cały czas zajmuje się wnuczką, na zakrętach przechyla się jakby jechała na motorze, podnosi maleństwo i robi „samolot”. Zachowuje się tak przez całą podróż, podziwiam jej witalność. Gdybym spotkała ją na ulicy, to w życiu nie uwierzyłabym, że może już być babcią. Po angielsku mówi całkiem przyzwoicie, co wzbudza mój jeszcze większy podziw, gdy dowiaduję się, że tegojęzyka uczyła się tylko i wyłącznie przez oglądanie filmów anglojęzycznych. Rozstaję się z nimi, gdy wjeżdżamy na drogę nr 9, oni jadą w prawo do Punta Arenas, a ja w przeciwną stronę do Puerto Natales. Wieje niemiłosiernie, do zmierzchu już niewiele czasu, żadnej osłony przed wiatrem nie widzę, mam nadzieję, że nie będę zmuszona rozbijać się tutaj na noc. Jest! Zatrzymuje się ciężarówka, mam transport prosto do Puerto Natales, które okazuje się być niewielką mieściną z urokliwymi koszami na śmieci stylizowanymi na wspinaczy noszących otwarte plecaki, do których należy wrzucać śmieci. Wielu turystów spędza tutaj noc przed wyruszeniem do parku, stąd też hosteli nie brakuje. Waham się, nie dostrzegam możliwości rozbicia się na dziko, pola namiotowe są pewnie gdzieś na obrzeżach, widzę jednak turystów rozkładających się w śpiworach na skwerku miejskim. Spokojna atmosfera mieściny sprawia, że ja również decyduję się na nocleg pomiędzy krzewami na tymże skwerze.Nie niepokojona przez nikogo, zostaję obudzona dopiero przez słońce. Zbieram się, zażywam spaceru po nabrzeżu i kieruję się na wylot w stronę Puerto Natales. Ku mojemu zaskoczeniu przychodzi mi ustawić się na końcu dłuugiej kolejki łapiących stopa. Po chwili powoli przemieszczam się dalej łapiąc przy tym stopa. Mam nadzieję dojść do jakiegoś sklepu, nie chciałam bowiem marnować czasu na otwarcie sklepów w centrum, chociaż teraz już wiem, że żaden stop nie uciekłby mi przez to. Jeśli nie zrobię zakupów tutaj, to pewnie uda mi się to w Cerro Castillo. W relacjach internetowych wyczytałam, że tam można bez problemu dojechać na stopa, lecz dalej jest już z tym problem, bo większość samochodów jadących do parku zapełniona jest całymi rodzinami. Nastawiam się więc na przesiadkę i długie oczekiwanie właśnie w Cerro Castillo. Wszystkie moje zamysły i nastawienia biorą w łeb, gdy zatrzymuje się bus, w którym spotykam 7 osób łapiących stopa przede mną, dla mnie zostało ostatnie miejsce. W tym gronie znajduje się Izraelita, którego poznałam na szczycie Cerro Guanaco. Siadam obok niego, dowiaduję się, że z Ushuaii złapał stopa bezpośrednio do Punta Arenas, a teraz jedzie do Argentyny, tak samo jak reszta pasażerów. Z kolei kierowca zmierza do Torres del Paine, bo pracuje jednym w tamtejszych schronisk. Czyli zakupy przepadły. Wysiadam przed bramą parku, którą przekraczam po uiszczeniu opłaty w wysokości 21000 chilijskich peso (ok. 115 PLN). Nie mając rezerwacji nie mogę pokonać szlaku O ani W. Na początek wychodzę na pobliski punkt widokowy, po czym łapię stopa, gdyż przez niższą część parku przechodzi droga, do skorzystania z której ogranicza się spora część turystów. Zatrzymuje się dla mnie rodzina mieszkająca na co dzień w Santiago de Chile, a spędzająca tutaj wakacje. Jest to małżeństwo w średnim wieku, syn studiuje, a córka kończy liceum. Rozmawiam głównie z synem po angielsku. Kilka razy przystajemy nad jeziorem, robimy zdjęcia, podziwiamy niesamowity kolor wody i górujące nad nimi wieże (torres), które są nieco przysłonięte przez chmury, lecz i tak prezentują się wspaniale. Najdłuższy przystanek robimy przy przystani promowej nad Pehoe Lake, mam więc okazję do sprawdzenia rozkładu odjazdów (odpływów?) promów, piknikujemy, zostaję poczęstowana kanapkami i owocami, każą mi nie mieć wyrzutów z tego powodu, bo spodziewając się, że mogą kogoś zabrać na stopa, przygotowali jedzenia dla pięciu osób. Pewnie nawet się nie domyślali, że w plecaku nie mam prawie żadnego prowiantu... Niewiele dalej znajduje się camping Lago Pehoe, na którym zamierzam przenocować. Od Tomasa wiem, że tutaj można znaleźć miejsce nie mając rezerwacji. „Moja” rodzinka proponuje, żebym zabrała się jeszcze z nimi nad Lake Grey, a później odwiozą mnie na to pole. Grzech nie skorzystać! Jedziemy więc nad jezioro, podchodzimy pod lodowiec Greya, z tego miejsca widać tylko jego skrawek, znacznie lepsze punkty widokowe znajdują się po drugiej stronie jeziora, jednak pogarszająca się pogoda zniechęca nas do udania się tam. Przypuszczam, że i tak nie zrobiłby na mnie większego wrażenia niż Perito Moreno, więc nie żałuję. Zasiadamy jeszcze w kawiarni, ojciec rodziny zaprasza na kawę, w moim przypadku czekoladę. Teraz kierujemy się prosto na camping Pehoe, gdzie zostaję na noc.
Torres del Paine
Następnego dnia sprawnie docieram na stopa do przystani promowej.Na trwającą kilkadziesiąt minut przeprawę wydaję kolejne 21000 CLP. Bezchmurne niebo pozwala na podziwianie wież w pełnej krasie, wpatrzona w nie nawet nie wiem, kiedy dobijamy do brzegu, z którego ruszam do Campanento Italiano. 7,6 km wędrówki u podnóża ośnieżonych szczytów przerywane jest odgłosami schodzących w oddali lawin. Doskwiera mi brak jedzenia, posilam się nieznanymi owocami, które jednak nie są zbyt wielkim zastrzykiem energetycznym. Na Acampar de Italiano naiwnie pytam o możliwość noclegu, lecz –tak jak się spodziewałam -zostaję wyśmiana. Gdyby udało mi się tutaj zostać na noc, to podeszłabym jeszcze do Miradoru Britanico, jednak w takiej sytuacji idę dalej. W sklepiku na campingu Francuzów za 9000 CLP, czyli nieco ponad 50 PLN, kupuję puszkętuńczyka i paczkę kuskusu. Korzystam również z wrzątku, więc tuńczyk i pierwsza porcja kuskusu znikają od razu. Dalej szlak prowadzi wzdłuż Lago Nordenskjold. Po niedługim czasie docieram do schroniska Campamento Los Cuernos, mam więc pretekst do kolejnejprzerwy. Od celu, którym jest Refugio Chileno, dzieli mnie jeszcze kilkanaście kilometrów. Wiem od koleżanki, że tam można spędzić noc bez uprzedniej rezerwacji w oczekiwaniu na wyjście na wschód słońca na Mirador de Las Torres. Schronisko tętni życiem, siadam na jednym z nielicznych wolnych krzeseł. Trafiam tam akurat w porze kolacji, przy stołach tłoczno, obsługa uwija się niczym w ukropie, ale w ogóle nie wyglądają na zmęczonych, są uśmiechnięci, wyglądają na bardzo zadowolonych ze swojej pracy. Upewniam się, czy faktycznie mogę tutaj spędzić niemal całą noc, na szczęście okazuje się, że tak. Barman uprzedza jedynie, że prognozy na jutrzejszy poranek nie są najlepsze, może padać. Cóż, pogody się nie wybiera, mam nadzieję, że meteorologowie się mylą. Tymczasem udaję się do suszarni, tam przy kominku siedzi około 10 osób, głównie z USA. Wizualnie pomieszczenie to przypomina saunę, lecz jest chłodniej i drzwi są otwarte. Amerykanie spędzają w tym schronisku kilka dni, codziennie urządzają sobie niezbyt długie wypady. Wyrażają podziw dla mej samotnej podróży, jedna z dziewczyn, będąca pod znacznym wpływem alkoholu, prosi o szczerą odpowiedź na pytanie, dlaczego ich naród jest tak nielubiany w świecie, podobno stosunek nowopoznanych rozmówców do nich zmienia się na negatywny, gdy dowiadują się o ich narodowości. Lawiruję, odpowiadam, że to pewnie z powodów politycznych oraz zawiści, ponieważ USA wielu kojarzy się z dobrobytem i najwyższą stopą życia. Mnie Stany jako miejsce do życia nigdy nie pociągały, do ludzistamtąd mam nastawienie neutralne, a „suszarniane” towarzystwo przypadło mi do gustu, tym bardziej żal mi ich, że są tak traktowani z uwagi na pochodzenie. Nocne rozmowy kończymy o północy, wtedy zostaję w suszarni sama i kładę się na kilka godzin.Ruszając dostrzegam jeszcze gwiazdy na niebie, lecz pogoda stopniowo pogarsza się, zaczyna kropić. Na Mirador de Las Torres przebywam dość długo, nie pada, jednak wieże na przemian chowają się w chmurach, odsłaniają się, w końcu doczekuję momentu, w którym widaćje niemalże w pełnej okazałości. Oczywiście mogłam trafić w tym miejscu na dużo lepszą pogodę, ale nie było źle, jestem usatysfakcjonowana, to mój ostatni górski punkt programu w Patagonii i przez większość czasu pogoda zdecydowanie dopisywała. W schronisku witam się z Amerykanami, przebieram się, mokre rzeczy suszę, posilam się, oczywiście kuskusem, bo niczego innego już nie mam, cały czas obserwując przy tym obsługę schroniska, do której czuję coraz większe uznanie. Z uśmiechem sprzątają pokoje, serwują śniadania, puszczają latynoską muzykę, kelnerzy porywają do tańca sprzątaczki, gdy te akurat przechodzą z pokoju do pokoju. Taka praca oznacza ciężką harówę od rana do wieczora, a oni wyglądają na wypoczętych i szczęśliwych. Pełna pozytywnych odczuć pakujęjuż suche rzeczy i pokonuję swoje ostatnie kilometry w parku, które wiodą przez dość ekskluzywną Hosterię Las Torres i ostatnie pole namiotowe. Przejście całego szlaku „O” kusi... Następnym razem. I chociaż krajobrazy są tutaj przepiękne, to po stronie argentyńskiej czułam większą wolność i swobodę spowodowaną brakiem konieczności robienia wcześniej rezerwacji. Ostatni rzut oka na wieże, które teraz są dużo lepiej widoczne niż rano, i znów wyciągam rękę w górę. Jak w całej Patagonii, tak i tutaj łapanie przebiega bardzo sprawnie i na dwa samochody docieram do Puerto Natales. Po drodze po raz ostatni podziwiam okazałe guanaco, kierowca specjalnie zatrzymuje się, abym mogła je sfotografować.W miasteczku pierwsze kroki kieruję do sklepu spożywczego, a drugiedo lodziarni. Właściwie mogłabym jeszcze dziś próbować łapać w stronę Punta Arenas, ale podoba mi się to kameralne Puerto Natales położone nad fiordem, z łańcuchem ośnieżonych gór w tle. Leniwie odpoczywam, a wieczorem udaję się ponownie na skwerek miejski. Chmury skłaniają mnie do rozbicia namiotu pomiędzy krzewami, mam nadzieję, że jego zielony kolor sprawi, że nikt mnie nie zauważy.W środku nocy budzi mnie światło latarki bijące prosto w mój namiot. Właścicielem latarki okazuje się być policjant, na ulicy stoi radiowóz. Stróż prawa wręcz mnie przeprasza, gdy każe mi złożyć namiot mówiąc, że biwakowanie tutaj jest niedozwolone. Gdy po raz kolejny wymawia „lo siento” to mi robi się jego żal. Nie powiedział jednak, że nie można tutaj leżeć w śpiworze, odczekuję więc, aż odjadą i wracam na to samo miejsce, ale teraz nie rozbijam namiotu. Tym razem nikt mnie nie wygania.W jednej z internetowych relacji znalazłam informację o lokalu Club Social Cultural y Deportivo, w którym od 12-do 14-tej można jeść do woli płacąc 6000 CLP. Znajduję to miejsce, jest jeszcze zamknięte, ale wywieszka o promocji wisi, więc postanawiam pokręcić się jeszcze po miasteczku i wrócić tutaj o 12. Po ostatnich skromnych żywnościowo dniach urządzam sobie tutaj prawdziwą ucztę. Tak najedzona mogę już opuszczać Puerto Natales.O Punta Arenas czytałam wcześniej niemalże same pochlebne opinie, więc gdy docieram tu jednym stopem bezpośrednio z Puerto Natales, spodziewam się czegoś ekstra, a tymczasem czuję rozczarowanie. Najbardziej podobają mi się cmentarz oraz pomnik pasterza z koniem i owcami, reszta miasta nie odznacza się, w moim odczuciu, niczym specjalnym. Również okolice portu nie wpływają na moje ogólne wrażenie. Na plus notuję, że –jak zresztą w całej Patagonii –czuję się tutaj bardzo bezpiecznie i nie mam najmniejszych oporów przed przespaniem się pod chmurką.Wstając zastanawiam się, co będę robić przez jeszcze ponad dobę w tym mieście. Włóczę się przez kilka godzin bez celu, aż groźnie wyglądające niebo podpowiada mi, żebym obrała kierunek na lotnisko. Na obrzeżach udaje mi się złapać stopa w jego okolice i zdążam dojść tam, zanim z nieba spada pierwsza kropla deszczu. Chociaż Punta Arenas okazało się niewypałem, to blisko 3-tygodniowym pobytem w Patagonii jestem zachwycona. Do Ameryki Południowej leciałam zakładając, że będę tu tylko raz w życiu, więc muszę wycisnąć z tego wyjazdu maksimum i zwiedzić jak najwięcej. Plan, jak do tej pory, udaje mi się zrealizować w 100%, lecz i tak wiem, że na pewno będę chciała tu wrócić, w szczególności właśnie do Patagonii. Jednym z pomysłów na kolejną wyprawę, jest rejs z Ushuaii do Punta Arenas, być może z wody miasto robi lepsze wrażenie.Godziny spędzone na lotnisku zabijam głównie surfowaniem w internecie. W efekcie kupuję za 61,71 EUR bilet lotniczy na 01.04.2018. z Madrytu do Modlina. Na połączenie z Ameryki Południowej do Madrytu będę polować później, teraz nie jestem jeszcze pewna, gdzie zakończę swoją włóczęgę po tym kontynencie. Rozmawiam też przez messengera ze znajomymi, koleżanka woła swojego chłopaka, który właśnie wszedł do domu i mówi mu, że spotyka się jutro z tym Jankiem, na to jej chłopak odpowiada: „z jakim tymiankiem?”. Tak oto Jasiek został ochrzczony TymJankiem. Również za pośrednictwem messengera piszę z Chilijką mieszkającą w Santiago, którą moja koleżanka z dawnej pracy poznała na wymianie studenckiej we Francji. Nidia zgadza się nas przyjąć na 2 lub 3 noce.Ostatnie, już niedzielne, chwile oczekiwania na lot umila mi starszy pan z Ameryki, który zwiedził kawał świata, słucha się go więc bardzo ciekawie. Cieszę się więc, gdy w samolocie okazuje się, że mamy miejsca koło siebie, niedługi lot do stolicy Chile skraca się przez takie towarzystwo jeszcze bardziej.Z lotniska podjeżdżam do centrum autobusem, na przystanku czekajuż Jasiek z kartką z napisem „Senora Ana”. Do Santiago de Chile przybył 3 godziny przede mną, obszedł więc już ścisłe centrum oraz pospisywał odjazdy autobusów do Valparaiso. Wygląda na to, że będzie z niego pożytek. Teraz wspólnie obchodzimy centrum miasta, a następnie Mercado Central, gdzie pałaszujemy solidną porcję mięsa. Jedzenie bazarowe jest genialne, będziemy je doceniać w jeszcze innych państwach.W drodze do mieszkania Nidii natrafiamy na pokaz tanga ulicznego, przypomina mi się Buenos Aires, ale Santiago de Chile w niczym innym nie dorównuje argentyńskiej stolicy. Nie mówimy tego Nidii, która zachwala swoje miasto, i nie chcąc sprawić jej przykrości przytakujemy jej.W poniedziałek jedziemy do oddalonego o 115 km Valparaiso, które uznawane jest za stolicę chilijskiego street art'u. Kręcimy się po jego uliczkach, podziwiamy ciekawe murale i patrzymy w przestrzeń Oceanu Spokojnego. Moglibyśmy spędzić tutaj więcej czasu, lecz Jasiek ma niespełna 3 tygodnie na dotarcie na samolot powrotny do Limy, wracamy więc do Santiago de Chile i rzutem na taśmę zdążamy na zachód słońca na wzgórzu San Cristobal. Z tej perspektywy miasto prezentuje się niczego sobie.Wieczorem zastanawiamy się nad dalszą trasą. Wybieramy między dwiema opcjami –pierwsza to pozostanie w Chile i udanie się najkrótszą drogą do San Pedro de Atacama, druga wiedzie przez Argentynę, konkretnie przez Mendozę i Saltę do gór tęczowych El Hornocal. Mnie bardzo pociąga przejazd przez Argentynę, w której świetnie się czułam, Janek też jest za tąopcją, bo nigdy nie był w Argentynie. Przy ostatnich łykach przeciętnie smakującego, tutejszego piwa Escudo decydujemy, że jutro wsiądziemy w autobus do Mendozy. Po śniadaniu żegnamy się z Nidią i z pełnym rynsztukiem ruszamy w stronę dworca. Po drodze zaglądamy do bezpłatnego Chilean National Museum of Natural History na Plaza de Armas. Okazuje się całkiem interesujące i musimy pilnować godziny, aby nie zasiedzieć się w nim i nie spóźnić się na autobus. Przybliżając się do dworca widzimy namioty rozbite na pasie zieleni, które służą ludziom za prowizoryczne mieszkania. Można zauważyć wstawione do nich wersalki i szuflady. Ten smutny obraz chyba w największym stopniu będzie kojarzył mi się z Santiago, z którego wyjeżdżamy bez najmniejszego żalu.Droga do Mendozy obfituje w górskie krajobrazy, i to nie byle jakie, bo po przekroczeniu granicy, już po stronie argentyńskiej, można dostrzec Aconcaquę, czyli najwyższy szczyt całego kontynentu. Nie wiemy, który to dokładnie szczyt, ale możemy być pewni, że widzieliśmy Aconcaquę, ponieważ idealnie czyste niebo sprawia, że wszystkie szczyty są doskonale widoczne, a blisko 9-godzinny przejazd nie wydaje się aż tak długi. Również cena 16370 CLP za dwie osoby nie jest wygórowana.Mendozę zwiedzamy bardzo oględnie, gdyż mamy tylko godzinę czasu do autobusu do Salty. Być może kiedyś skusi nas Aconcaqua i będziemy mieć okazję poznać lepiej to miasto słynące z dobrego wina.Najciekawszym wydarzeniem, które spotyka nas w mającej ok.1300 km drodze do Salty, jest strajk rolników. Około 30 osób z jednym transparentem blokuje drogę. Nasze obawy, że utkniemy tutaj na wiele godzin, są bezzasadne, gdyż strajkujący podchodzą do naszego kierowcy z prośbą o wrzątek, po którego otrzymaniu przepuszczają nas. Przy okazji przepuszczają również pozostałe samochody. Po chwili natrafiamy na jeszcze jedną blokadę, ale strajkujący dostali już informację od swoich poprzedników, że mają nas przepuścić. Są nastawieni bardzo pokojowo.W Salcie spędzamy kilka godzin na spacerze po mieście, które bardzoprzypadło nam do gustu. Jest tutaj sporo zabytkowych, bardzo zadbanych budynków, ładnie oświetlonych po zmroku. Próbujemy również piwa Salta, które okazało się nie różnić niczym specjalnie od pozostałych piw, których próbowałam na tym kontynencie, wyjątkiem jest jedynie Beagle. Również i tutaj strajkują rolnicy, ich pochód przez miasto odbywa się w znacznie większej liczebności, aniżeli blokady drogi, ale i tutaj jest spokojnie, a pilnująca porządku policja nie musi interweniować. Zadowoleni z wizyty w tymmieście, wsiadamy ok. 22 do autobusu do Tilcary.W Tilcarze wysiadamy po 2 w nocy, ponieważ znajdujemy się już dość wysoko, noc jest chłodnawa. Kładziemy się do snu na dworcowych ławkach, ja mam zimowy śpiwór, Jasiek przykrywa się jedynie moją folią NRC.Gdy tylko robi się jasno, wstajemy i idziemy na wylot w stronę Humahuaci. Tilcara jest pięknie położona u stóp tęczowych gór, oprócz położenia podobają się nam murale ukazujące dawne, tradycyjne życie mieszkańców tych terenów. Wśród tubylców dostrzegamy ciemniejsze twarze o indiańskich rysach, to z reguły przybysze z Boliwii. Kierowca ciężarówki, który przybiera nas na stopa, jedzie właśnie do tego kraju, ale my pokonujemy z nim tylko ok. 50 km i wysiadamy w Humahuace. Droga prowadząca przez kanion Quebradade Humahuaca jest przepiękna, obfituje we wspaniałe widoki gór tęczowych, nie sposób oderwać od nich wzroku. Od kierowcy dowiadujemy się, że Tilcara cieszy się specjalnym statusem w argentyńskim świecie piłkarskim, gdyż przed mundialem w 1986r. piłkarze Albicelestes przygotowywali się do turnieju właśnie w okolicy Tilcary, gdzie rozpowszechniony jest kult Virgen de Copacabana, której złożyli obietnicę, że jeśli zdobędą mistrzostwo, to wrócą do miasteczka podziękować Dziewicy. Jednak po zwycięstwie słowa nie dotrzymali i uznaje się, że wszystkie późniejsze porażki w finałach Mistrzostw Świata, jak i Copa America, spowodowane są Klątwą Dziewicy. Piłkarze próbowali odkupić swe winy przyjeżdżając tam przed kolejnymi turniejami, także przed mundialem w 2018r., lecz Dziewica pozostaje nieprzejednana.Humahuaca żyje głównie z turystów. Od razu po wejściu do miasteczka zaczepiają nas kierowcy samochodów terenowych, oferujący możliwość przejazdu do El Hornocal, czyli wzniesienia mającego 4350 m n.p.m., będącego świetnym punktem widokowym na góry tęczowe. My wpierw jednak obchodzimy Humahuacę, zabytków jest tutaj bardzo niewiele, podobnie jak w Tilcarze, ale i tutaj są interesujące murale, a pośród budynków zauważamy boliwijską szkołę, mniejszość z tego kraju musi stanowić spory odsetek mieszkańców, co da się dostrzec gołym okiem. Niedaleko informacji turystycznej spotykamy na oko 50-letniego Polaka, który jest zakochany w Argentynie i Boliwii, obecnie jest tutaj już piąty raz. Po krótkiej rozmowie z nim wracamy do miejsca, z którego odjeżdżają samochody do El Hornocal i decydujemy się na taki przejazd. Dołącza do nas jeszcze dwoje turystów i ruszamy. Droga, choć nie asfaltowa, jest w dobrym stanie, pewnie po deszczach jest problem z jej przejechaniem, ale obecnie jedziesię luksusowo, widoki zachwycają, a ich zwieńczenie na El Hornocal jest spektakularne. Feeria barw, którą widzimy w niedalekim, naprzeciwległym paśmie, zapiera dech w piersiach. Na dodatek trafiamy tutaj o dość wczesnej porze, nie ma jeszcze tłumów turystów, a pani prowadząca kramik z pamiątkami dopiero rozkłada swój towar. Na powolnym spacerze spędzamy tutaj niemało czasu, lecz w końcu trzeba się zbierać. Jeszcze w samej Humahuace wychodzimy na znacznie niżej położony i nie aż tak zachwycający, lecz również bardzo przyjemny punkt widokowy. Zaskakują mnie owoce, które wyglądają i smakują jak winogrona, ale rosną na niewielkich krzakach z bardzo kłującymi kolcami. Nie mam pojęcia, co to za owoce, w każdym razie okazują się –przynajmniej w niewielkiej ilości–nie być trujące.
El Hornocal
Z Humahuaci cofamy się o ok. 26 km do Purmamarci, chociaż pokonywaliśmy już tę trasę, to widoki niezmiennie zachwycają nas.Sama Purmamarca jest otoczona górami tęczowymi, pełna hoteli, hosteli, campingów, sklepów z pamiątkami, ale przy tym niewielka i kameralna zachęca do zatrzymania się tutaj, na co decydujemy się. Wybieramy przybytek mający zarówno pokoje, jak i pole namiotowe. Jasiek, który nie ma ekwipunku iwakowego, dostaje 2-osobowy pokój na wyłączność, a ja rozbijam się na polu namiotowym, po czym -ciągle nienasyceni widokami kolorowych gór –ruszamy na obchód. Posiłkujemy się mapami zabranymi z informacji turystycznej i do zachodu słońca wychodzimy na 2 punkty widokowe.Rankiem odbywamy jeszcze jeden, krótszy spacer, po którym pakujemy się i zaczynamy łapać stopa w stronę chilijskiej granicy.
Purmamarca
Do Salinas Grandes docieramy w miarę sprawnie, towarzyszy nam krajobraz jakże inny od tego w kanionie Quebrada de Humahuaca. Ten obszar słonych błot traktujemyjako przedsmak Salaru de Uyuni. Pierwszy raz w życiu widzimy złoża soli kamiennej i potasowych, z ciekawością chłoniemy więc widoki, jesteśmy bardzo ukontentowani. Przy drodze jest porozkładanych trochę kramów z pamiątkami, jednak nie odczuwa się tutaj jeszcze znacznej komercji, pewnie dlatego, że większość turystów udaje się na dużo okazalszy boliwijski Salar de Uyuni, choć i tę mniejszą, argentyńską siostrę uważamy za wartą odwiedzenia. Nie martwimy się niewielkim ruchem od Salinas Grandes w stronę Chile, powoli idziemy w jego stronę, z rzadka wyciągając rękę z uniesionym kciukiem w stronę przejeżdżających aut, aż zatrzymuje się dla nas pracownik jednej z tutejszych kopalni, jadący do najbliższej wioski.
Salinas Grande
Wysadza nas przy skręcie do wioski, w której musi coś załatwić i obiecuje, że jeśli nadal będziemy tutaj stać, gdy będzie ruszał w dalszą drogę, to nas przybierze. Odczuwamy więc pewien komfort, mając w zanadrzu to „koło ratunkowe”.Mijają ponad 2 godziny, naszego kierowcy ani widu, ani słychu, ruch samochodowy jest bardzo skromny. Na dodatek przybywa nam konkurencja w postaci babcinki, która usadowiła się przed nami, ruszającej z wielką energią w stronę każdego przejeżdżającego samochodu. Niepisany kodeks autostopowicza nakazuje ustawić się za tymi, którzy wcześniej zaczęli, jednak nie mamy odwagi zwrócić na to uwagi starowince. Nasze wystawianie ręki jest dużo spokojniejszą wersją łapania stopa, jednak wynik rywalizacji pomiędzy tymi wersjami pozostaje nierozstrzygnięty, gdyż po kolejnejgodzinie z rezygnacją postanawiamy pieszo przybliżyć się do Chile.Przez kilka najbliższych kilometrów napotykamy więcej lam niż samochodów, sceneria jest całkiem przyjemna, jednak dnia niepokojąco umywa. W końcu ratuje nas kierowca jadący do Susques, w którym spędzamy noc na... poddaszu informacji turystycznej! Pracownica tego punktu sama proponuje nam taką możliwość w odpowiedzi na nasze pytanie o hostele. Gdy mówi, że możemy spać na górze, przypuszczam, że chodzi jej o niewielkie wzniesienie górujące nad wioską, ale ona prowadzi nas do drabiny, po której wychodzi się na poddasze informacji turystycznej. Zgadzamy się bez wahania, chociaż wysokość 3896 m n.p.m., na której się znajdujemy, znów zwiastuje chłodną noc dla Jaśka, dysponującego tylko folią NRC. Korzystając z końcówki dziennego światła wdrapujemy się na wspomniane wzniesienie, z którego roztacza się bardzo przyjemny widok na okoliczne pagórki i wąwóz Quebrada del Taire z płynącą w nim rzeką. Na obejście tej autentycznej, niezniszczonej turystyką wioski nie potrzeba dużo czasu. Znajduje się w niej jeden, ale bardzo piękny zabytek –skromny kościół z końca XVI w., pozostałość po czasach kolonialnych. Jego wnętrze zdobią obrazy przedstawiające okoliczne ptactwo i kwiaty. Do jego pokrycia użyto słomy idwustronnych kartonów, które łączono skórzanymi pasami. Na uczczenie tej niespodziewanej wizyty w Susques posilamy się w swojskim, lokalnym barze wołowiną oraz popijamy piwo Schroeder. Jak sama nazwa wskazuje, jest ono produkowane w browarze założonym przez Niemca, które wyemigrował do Argentyny. Da się odczuć, że założyciel pochodzi z kraju o dużych tradycyjnych piwnych, gdyż smak odznacza się zdecydowanie na plus w stosunku do innych tutejszych marek. Pomimo że z Purmamarci przemieściliśmy się tylko o 130 kilka kilometrów, to dzień uznajemy za bardzo udany i z zadowoleniem zasypiamy na poddaszu informacji turystycznej.Z Susques wychodzimy rano z nadzieją, że bez problemu uda się nam dojechać do oddalonego o niespełna 300 km San Pedro de Atacama.
Widok ze wzgórza nad Susques
W ciągu dnia nasze nadzieje zostają mocno nadwątlone, podjeżdżamy po kawałku, od wioski do wioski, na granicę z Chile docieramy 2 godziny przed jej zamknięciem, co nie byłoby problemem, gdyby można było przejść ją pieszo, ale możliwe jest pokonanie jej tylko samochodem. Zaczepiamy więc kierowców nielicznych aut, jednak bez powodzenia. Dołącza do nas Meksykanin, który przyjechał tu chwilę po nas, również na stopa. Z zazdrością słyszymy, że z Purmamarci złapał okazję prosto na granicę. Chociaż z drugiej strony... on nie miał okazji poznać Susques, więc zazdrość szybko ulatnia się. Wierzymy, że kierowcy dadzą się szybciej przekonać przez kogoś hiszpańskojęzycznego, lecz dopiero pomoc celników sprawia, że dwóch Chilijczyków, którzy wpierw nam odmówili, decyduje się zabrać nas do samego San Pedro de Atacama. Teraz już w spokoju podziwiamy pustynny krajobraz urozmaicony górami o ośnieżonych szczytach.
W drodze do San Pedro
O San Pedro de Atacama naczytaliśmy i nasłuchaliśmy się samych superlatyw, spodziewamy się zatem czegoś „woow”, lecz nasze wyobrażenia rozbijają się o ogromną komercję i tłumy turystów. Być może gdybyśmy wcześniej nie byli w dość spokojnej Purmamarce i kompletnie nieturystycznym Susques, to leżące niewiele niżej od szczytu Rysów, bo na wysokości 2408 m n.p.m., San Pedro bardziej by nam zaimponowało. Trochę wysiłku kosztuje nas znalezienie noclegu, baza turystyczna z ledwością nadąża za popytem, ale w końcu kwaterujemy się na campingu leżącego na uboczu miasta –ja rozbijam namiot, a Jasiek lokuje się w pokoju.W niedzielę zrywamy się ok. 3 w nocy, wykupiliśmy bowiem za 18000 CLP od osoby wycieczkę na gejzery El Tatio, które oddalone są o 95 km, a wg planu mamy tam dotrzeć na wschód słońca.Gejzery leżące w Andach na wysokości ok. 4300 m n.p.m. nie witają nas przychylnie. Pierwszym punktem programu miała być kąpiel w termalnych wodach połączona z podziwianiem wschodu słońca nad Andami, ale przewodnik z powodu widoczności zmienia kolejność i zaczynamy od spaceru pomiędzy niewielkimi gejzerami wyrzucającymi od czasu do czasu parę i gorącą wodę. Jasiek orzeka, że tutejsze gejzery prezentują się blado w porównaniu z tymi, które miał okazję obserwować na Kamczatce. Ja nie mam porównania z żadnymi innymi, ale też odczuwam niedosyt. Szczęśliwie niebo rozjaśnia się i kąpiel w wodach termalnych połączona z podziwianiem ośnieżonych, groźnych andyjskich szczytów rekompensuje nam niespełnione oczekiwania związane z gejzerami.W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze w niewielkiej wiosce Machuca, czeka tutaj na nas pełno stoisk z pamiątkami, przygotowanych na zatrzymujące się w tym miejscu chyba bez żadnego wyjątku autokary wycieczkowe. Największe atrakcje stanowią kościółek wybudowany w podobnym stylu do tego z Susques oraz lamy i alpaki, chociaż niektóre z nich wyglądają nieco kiczowato z powodu przywiązanych do ich uszu i szyi wstążek i apaszek.Po krótkim odpoczynku na campingu, w trakcie którego zostajemy poczęstowani przez gospodynię świeżo upieczonymi przez nią empanadas, ruszamy w okoliczne doliny –ja na wypożyczonym za 3000 CLP rowerze w Valle de la Muerte (Dolina Śmierci) i Valle de la Luna (Dolina Księżycowa), a nieumiejący jeździć na rowerze TymJanek na stopa, a następnie pieszo w Valle de la Luna.Doliny okazują się być przepiękne, urzekają mnie formacje skalne, wąskie przejścia między skałami, kolejny urokliwy kościółek, majaczące w tle wulkany, a w drugiej z dolin jaskinie, wydmy piaskowe i wieńczący tę intensywną niedzielę zachód słońca. Rozkoszując się tą chwilą wspominam, gdzie spędzałam kolejne niedziele w tej podróży, wychodzi mi z tego imponująca wyliczanka: Rio de Janeiro, Buenos Aires, Colonia del Sacramento i ponownie Buenos Aires, Rio Grande i Ushuaia, znów Ushuaia, Punta Arenas i Santiago de Chile, a teraz San Pedro de Atacama. Gdzie zawitamy w kolejną? Czas pokaże.
Valle de la Muerte
Po dwóch nocach spędzonych tutaj pora zwinąć namiot. Camping do dziś wspominamy bardzo miło, jego położenie na uboczu przekładało się na spokój, a budynki i kuchnię zdobiły murale ukazujące m.in. Andy, flamingi i lamy.Nasz dzisiejszy cel to oddalone o 520 km boliwijskie Uyuni. Szybko złapany stop do Calamy nie daje nam podstaw do przypuszczeń, że czeka nas powtórka z trasy Purmamarca –San Pedro de Atacama. Również z obrzeży mającej opinię niebezpiecznej Calamy prędko łapiemy okazję do drogi nr 21 prowadzącej już prosto do granicy boliwijskiej, a stamtąd po trochę dłuższym oczekiwaniu, do San Francisco de Chiu Chiu. Kierowca zachwala kościół w tym miasteczku jako najstarszy w Chile, zjeżdżamy więc z nim do centrum leżącego ok. 10 minut piechotą od głównej drogi. Ujrzawszy kościół nie żałujemy tej decyzji, bardzo się nam podoba z zewnątrz, wnętrze jest akurat teraz zamknięte z powodu przerwy na siestę, która trwa do 14-tej. 45-minutowe oczekiwanie na otwarcie kościoła umilamy sobie lodami i o punkt 14-tej meldujemy się z powrotem pod kościołem. Mija 5, 10, 15 minut, ale nikt go nie otwiera. U każdej nadchodzącej osoby wypatrujemy pęku kluczy, aż w końcu zrezygnowani odchodzimy o 14:30.Znów łapiemy stopa przy drodze nr 21, przy okazji zerkamy na znajdujące się tutaj niewielkie stanowisko archeologiczne. Tym razem przybierają nas turyści z Francji, jadą bez celu przed siebie, ot wybrali się na wycieczkę wypożyczonym samochodem z San Pedro de Atacama i podjeżdżają jeszcze kawałek popatrzyć na malujące się w oddali wulkany, po czym zawracają.Wysadzają nas po kilkudziesięciu kilometrach pośrodku niczego, a właściwie pośrodku pejzażu okraszonego andyjskimi szczytami i wulkanami. Zaczynamy zdawać sobie sprawę, że zakładając dojazd dziś do Uyuni, chyba przeliczyliśmy się, nie sądzimy jeszcze, że już stąd dziś nie odjedziemy. Samochodów przejeżdża bardzo mało, a 99% z tych, które widzimy, skręca w lewo do widocznej w dole wioski. Z kolei wszystkie samochody wyjeżdżające z tej wioski skręcają w stronę Calamy, a nie w stronę granicy boliwijskiej.Po około dwóch godzinach bezowocnego łapania nieuchronnie nasuwa się temat noclegu. Jesteśmy zbyt wysoko, by Jasiek dał radę przenocować tutaj bez śpiworu. Zatrzymujemy jednego z kierowców wyjeżdżających z wioski i pytamy, czy można tam przenocować. Odpowiada, że w jednym z domostw są pokoje dla robotników kopalnianych i tam powinni nas przyjąć. Mając tę opcję w zanadrzu, czekamy na nadal przy drodze, aż ruch całkowicie zamiera zera, ruszamy więc w stronę wioski. Z napisu nad bramą witającą przybywających do niej szutrową drogą gości dowiadujemy się, że trafiliśmy do Pueblo San Pedro. Trzy mieszkające tutaj psy szybko nas wywęszyły, natomiast my mamy problem z wywęszeniem jakichkolwiek ludzi. Wg słów zaczepionego przez nas kierowcy noclegi miały znajdować się blisko kościoła, ale nigdzie nie widzimy wywieszki, wszystkie drzwi są pozamykane, a na ulicach pusto. Nareszcie pojawia się człowiek, który okazuje się mieć klucz do pensjonatu robotniczego, na początek prosimy go jednak (bez specjalnej wiary w powodzenie) o wskazanie miejsca, w którym moglibyśmy coś zjeść. Ku naszemu zaskoczeniu prowadzi nas do jadłodajni, która działa tylko wtedy,gdy w wiosce mieszkają robotnicy niedalekiej kopalni. Kobieta prowadząca ją jest akurat na miejscu, przygotowuje więc dla nas zupę z wołowiną i ziemniakami, a do tego zamawiamy jeszcze wino. Dowiadujemy się od niej, że niemalże wszyscy tubylcy wyjechali do miast, a tylko ona i mężczyzna wynajmujący pokoje zostali na miejscu, jedynie na weekendy niektórzy mieszkańcy przybywają do swoich domów. Na co dzień największym wydarzeniem jest przejazd pociągu towarowego, który zwalnia przejeżdżając przez Estacion deSan Pedro.Rozgaszczamy się w pokoju i wychodzimy jeszcze na chwilę na zewnątrz podziwiać gwiazdy. W opustoszałej wiosce odczuwamy w tej chwili niesamowity klimat, górnolotnie rzekłabym nawet, że magię.Rano kobieta prowadząca jadłodajnię podrzuca nas do głównej drogi, ponieważ sama jedzie na zakupy do San Francisco de Chiu Chiu. Śmieję się, że moglibyśmy pojechać z nią sprawdzić, czy kościół jest otwarty. Żałuję, że nie czekaliśmy wczoraj do skutku, ale skąd mogliśmy wiedzieć, że nie ujedziemy już zbyt daleko ?
Kościół w San Francisco de Chiu Chiu
Obecnie ruch jest niewiele większy niż wczorajszego wieczoru, znużeni idziemy powoli przed siebie, towarzyszą nam dwa psy z wioski. Dookoła rozciąga się bardzo ładna panorama, jednak chcielibyśmy, aby obraz przed oczami zmieniał się znacznie szybciej. Nie widząc sensu w dalszym spacerze oraz coraz mniejszy w łapaniu stopa, zawracamy w kierunku San Pedro. Jasiek proponuje, abyśmy spytali mężczyznę wynajmującego pokoje robotnikom, za ile zawiózłby nas na granicę, z której wieczorami odjeżdżają podobno autobusy do Uyuni. Ja zostaję przy głównej drodze na skrzyżowaniu, a Jasiek skręca do wioski i akurat w tym momencie pojawia się na horyzoncie pierwszy po dłuższej przerwie samochód. Gdy dojeżdża do mnie wyciągam rękę, a samochód staje! Pytam, czy jadą w kierunku granicy, odpowiedź brzmi „tak”. Dopytuję, czy możemy się zabrać we dwoje, tłumaczę, że kolega poszedł do wioski, trochę kręcą głowami, mówią, że nie mają czasu i muszą już jechać, a nie czekać na jego powrót, ja wskazuję im Jaśka, który właśnie pokazał się za zakrętem i krzyczę do niego, żeby wracał. Widząc, że mój towarzysz biegnie w naszą stronę zgadzają się poczekać i zabrać nas we dwoje, uff, jesteśmy uratowani. Przypuszczamy, że gdybyśmy łapali wspólnie, to nie zatrzymaliby się, w samochodzie w pięcioro było nam bowiem dość ciasno i raczej nastawiali się na zabranie tylko jednej osoby.Na granicy w Ollague proponują, że możemy się zabrać z nimi do samego Uyuni za 6000 CLP od osoby. Prosimy o chwilę do namysłu, wychodzimy z samochodu, zwiedzamy ładny kościół, pytamy również tubylców, o której godzinie odjeżdża i ile kosztuje autobus do Uyuni. Dowiedziawszy się, że bilet kosztuje 6000 CLP od osoby i odjeżdża dopiero wieczorem, wracamy do naszego kierowcy i przyjmujemy jego ofertę.Przybywamy do Uyuni na tyle wcześnie, że zdążamy jeszcze obejść biura podróży i wykupić 3-dniową wycieczkę na Salar de Uyuni. Internetowe relacje i przewodnik Lonely Planet pełne są przestróg przed wybieraniem najtańszych ofert, które podobno często wiążą się z prowadzeniemsamochodów przez pijanych kierowców i innymi tego typu atrakcjami. Pomimo tego decydujemy się na najtańszą ofertę za 682 BOB (ok. 350 PLN) od osoby, ufamy, że nie będziemy nad tym ubolewać. Nocleg znajdujemy w hotelu rekomendowanym przez przewodnik LonetyPlanet. Muszę przyznać, że zabrane przez Jaśka kserokopie z przewodnika tego wydawnictwa bardzo nam pomogły i jeszcze w trakcie mojej samotnej włóczęgi po Peru i Boliwii posiłkowałam się nimi.Od Uyuni zaczął się raj dla naszych podniebień Nabyta na mercado porządna porcja gęstej od mięsa alpaki i cebuli zupy gulaszowej chwyta mnie za żołądek. Sprzedawczyni z rozbawieniem obserwuje z jakim apetytem i prędkością pałaszuję zupę i dolewa mi jeszcze dwie chochle ciesząc się, że tak mi smakuje. Uczta za 2 dolary!W środę o 10 startuje nasza wycieczka, my –zgodnie z otrzymanymi wytycznymi –przybywamy pod biuro podróży 20 minut wcześniej. Póki co jest ono zamknięte na głucho. Przybywają kolejni uczestnicy, nastaje już 10, a drzwi nadal zamknięte. W końcu o 10:10 przydreptuje właścicielka z pomocnicą, niepotrzebne rzeczy zostawiamy w biurze podróży i z małymi plecakami wsiadamy do auta terenowego. Towarzystwo jest międzynarodowe: para Argentyńczyków, para Chińczyków i my. Nasz kierowca-przewodnik mówi tylko po hiszpańsku, zdecydowaliśmy się na tę wersję, ponieważ była ona dużo tańsza, a sprzedawczyni zapewniała, że dziewczyna z Argentyny zna angielski i zgodziła się tłumaczyć z hiszpańskiego. Jesteśmy ciekawi, czy owa dziewczyna o tym wie. O ile my, z naciskiem na Jaśka, w miarę rozumiemy kierowcę, to Chińczycy ni w ząb. Dziewczyna faktycznie tłumaczy, ale chyba głównie dlatego, że jest zwyczajnie, po ludzku życzliwa, a nie dlatego, że tak ustaliła ze sprzedawczynią wycieczki.Pierwszy punkt programu stanowi cmentarz pociągów znajdujący się w odległości 3 km od Uyuni. To pozostałość z końca XIX w., kiedy to powstał tutaj duży węzeł komunikacyjny służący do transportu wydobywanych surowców, jednak w latach 40-tych złoża uległy wyczerpaniu, a lokomotywy i pociągi odstawiono na boczne torowisko, gdzie ich szczątki stoją do dziś. Miejsce nie jest w żaden sposób ogrodzone, nie są pobierane tam opłaty. Pojawiają się za to pierwsze dodatkowe atrakcje –samochód nie chce zapalić i chłopcy muszą go pchać. Pierwsze podejście nie jest udane, ale nasz doping i okrzyk Argentynki „don't give up!” mobilizuje ich do większego wysiłku i auto zapala.Salar de Uyuni, największe solnisko świata, jest o tej porze roku zalany niewielką warstwą wody, którą samochody terenowe pokonują bez trudu. Wszystkie wycieczki zaliczają przerwę przy Hotel del Sal, uczestnicy tych droższych jedzą posiłek w jego środku, a tańszych, tak jak my, na zewnątrz na stołach i krzesłach porozkładanych przy samochodach. Miejsce, chociaż bardzo komercyjne, broni się dzięki niespotykanemu położeniu, dookoła roztacza się panorama solniska, z towarzyszącymi mu w tle andyjskimi szczytami. Obowiązkowe jest cyknięcie sobie zdjęcia pod posągiem z napisem „DAKAR BOLIWIA”. Odjeżdżamy stąd znów „na popych”.Ostatni przystanek przed noclegiem odbywa się na granicy solniska, skąd obserwujemy przyjemny zachód słońca. Jest ładny, lecz zdecydowanie nie aż tak spektakularny jak nad Valle de La Luna.
Zachód słońca nad Salar de Uyuni
Na pierwszym noclegu miały na nas czekać pokoje dwuosobowe, tymczasem zostajemy umieszczeni w dwóch pokojach wieloosobowych. Dla nas nie stanowi to znaczącej niedogodności, tym niemniej należy stwierdzić, że w przypadku najtańszych wycieczek faktycznie zdarzają się pewnie niezgodności.W czwartek przejeżdżamy przez Uyuni, gdzie z jednego samochodu przechodzimy do drugiego, którym będziemy obwożeni przez 2 dni. Okazuje się, że niektórzy kierowcy mają wyłączność na sam Salar, a inni na jeżdżenie po andyjskich drogach między lagunami i gejzerami. Dołącza do nas jeszcze turystka z Izraela i ruszamy.Pierwszy postój wypada w wiosce z pamiątkami, właściwie są tam tylko cepelia, moim zdaniem nic ciekawego, ale dalej jest już tylko lepiej. Co chwilę wyłaniają się mające nawet 6 tys. m n.p.m. wulkany z ośnieżonymi czubkami. Rozbraja nas tablica informująca o wjeździe do Valle de Las Rocas, na której dostrzegamy napis „UNIÓN EUROPEA”. Z okien samochodu podziwiamy kolejne jeziora: Laguna Canapa, Laguna Hedionda, Laguna Chiarcota i Laguna Honda, przy niektórych przystajemy. Nieco dalej leży Laguna Ramaditas, a od niej jest już rzut beretem do Arbol de Piedra („stone tree”). Tutaj zatrzymujemy się na dłużej, liczne formacje skalne, w tym około siedmiometrowe kamienne drzewo zdecydowanie na to zasługują.Za jedną z największych atrakcji Reserva Nacional de Fauna Andina „Eduardo Avaroa”, w którym obecnie przebywamy, uchodzą flamingi. Nad jednym z jezior widzieliśmy ich już kilka, lecz bez ograniczeń czasowych możemy podziwiać je nad Laguna Colorada, gdzie nocujemy. Miejsce jest bajeczne.Tafla tego płytkiego –jego głębokość nie przekracza z reguły 1 m –słonego jeziora położonego na wysokości 4278 m n.p.m. mieni się odcieniami czerwieniami i brązu dzięki żyjącym w wodzie różowym algom. Do tego na jeziorze jest kilka białych boraksowych wysepek oraz żerują tutaj flamingi krótkodziobe, andyjskie oraz chilijskie, które podziwiamy spacerując nad brzegiem Laguny. Nad tym wszystkim góruje potężny wulkan Cerro Pabellon. Zwieńczeniem nie jest wcale zachód słońca, a następujący nieco później wschód księżyca, będącego akurat w pełni! Achh, nie po raz pierwszy żałuję, że nie mam przy sobie porządnego aparatu.
Laguna Colorada
Ostatniego dnia wycieczki dojeżdżamy na wschód słońca nad gejzerami Sol de Manana. Podoba się nam tutaj bardziej niż nad gejzerami El Tatio, ale znacząco wpływa na to fakt, że w Chile -z powodu pogody -wschodu słońca po prostu nie widzieliśmy.Ciągle znajdujemy się wysoko, my mamy już całkiem przyzwoitą aklimatyzację przede wszystkim z północnej Argentyny, w mniejszym stopniu z Chile, i dobrze znosimy wysokość, lecz Izraelka cały czas cierpi na ból głowy i nie jest w stanie czerpać radości z widoków.Tak jak i w Chile, tak i tutaj znajdują się baseny termalne. Zjeżdżamy do Laguny Salada i korzystamy z dwóch basenów po zapłaceniu wstępu w wysokości równowartości kilku złotych. Przyjemnie wygrzani możemy jechać dalej.Laguna Verde to nasz ostatni postój. Nie wzbudza w nas takiego zachwytu jak Laguna Colorada, zwyczajnie ma pecha, że wpierw zobaczyliśmy jej piękniejszą koleżankę. Stąd jedziemy już wprost do Uyuni.Pomimo drobnych organizacyjnych niedociągnięć takich jak niezgodność warunków pierwszego noclegu z tym, co zapowiedziano nam przy zakupie wycieczki, czy nieprzygotowanie wegetariańskich posiłków dla Argentynki, chociaż w biurze podróży pytano każdego z nas, czy je mięso, i konieczność pchania auta w pierwszym dniu (dla nas akurat była to bardziej zabawna przygoda niż problem, ale pewnie nie wszyscy tak by to potraktowali), to suma sumarum nie żałowaliśmy wyboru biura „Thiago Tours”. Osobom mającym mniej czasu poleciłabym wykupienie wycieczki w San Pedro de Atacama. Przy starcie stamtąd istnieje możliwość powrotu do San Pedro bądź zakończenia w Uyuni. Opisanie doznań z wycieczki uważam za niewykonalne, to naprawdę ogrom wrażeń, które w niewielkim stopniu mogą oddać zdjęcia. Polecam każdemu!Po zabraniu rzeczy z biura podróży zmierzamy na ulicę, z której odjeżdżają autobusy m.in. do Potosi. Każda firma transportowa zatrudnia „nawoływacza”, który donośnie wykrzykuje nazwę docelowego miasta i godzinę odjazdu, nie trzeba się więc zbytnio wysilać, aby znaleźć odpowiedni autobus, można wręcz powiedzieć, że to raczej autobus znajduje nas. Ceny biletów u różnych przewoźników są do siebie zbliżone. Generalnie połączeń jest dużo, a autobusy w Boliwii są tanie. To wszystko w połączeniu z przykładem Anglika, który skarżył się nam, że przez internet kupił bilet blisko 5 razy drożej niż mógłby to zrobić na miejscu, sugeruje, że nie ma sensu kupować biletów z wyprzedzeniem.
Wsiadając do autobusu poznajemy Iwankę i Przemka –Ukrainkę i Polaka spędzających urlop na zwiedzaniu Chile, Boliwii i Peru. Okazuje się, że zarezerwowaliśmy noclegi w tym samym hostelu w Potosi.Światło dzienne pozwala nam na podziwianie widoków przez pierwsze dwie godziny przejazdu, a jestco podziwiać. Znów towarzyszą nam góry w odcieniach brunatnych, rdzawych, złotych, a przez drogę przechodzą wikunie.W Potosi w połowie XVI w. odkryto złoża srebra, cynku i innych minerałów. Gruchnęła nowina, że znajduje się tutaj góra ze srebra, co sprowadziło żądnych bogactwa przyjezdnych, w szybkim tempie zwiększyła się liczba mieszkańców, a w XVII w. Potosi było nawet uważane za najbogatsze miasto świata. Pod ziemią pracowali głównie Indianie i niewolnicy sprowadzani z Afryki, podawano im do żucia liście koki, dzięki którym najsilniejsi byli w stanie pracować nawet po kilka tygodni bez wychodzenia na powierzchnię. Szacuje się, że przy wydobyciu zginęło nawet kilka milionów ludzi. Ponieważ konkwistadorzy nie zamierzali dzielić się zyskami z miejscowymi, dochodziło do krwawo tłumionych buntów. Początkiem XIX w., gdy wyczerpały się złoża srebra, miasto zaczęło podupadać. Dziś przy wydobyciu pracuje kilka tysięcy ludzi, a do kopalni urządzane są wycieczki.Po przyjeździe do miasta wspólnie z Iwanką i Przemkiem idziemy do hostelu. Iwanka, której dokucza żołądek, kładzie się od razu spać, a my we troje spacerujemy w ciemnościach po oświetlonym Potosi. Plaza 10 de Noviembre, liczne kościoły, wąskie, kolorowe uliczki ładnie prezentują się w nocy, ciekawi jesteśmy, jakie wrażenie wywrą na nas za dnia. Położenie na wysokości ok. 4 tys. m n.p.m. powoduje, że pokonanie niewielkiego wzniesienia, czy kilku schodów przyprawia nas o zadyszkę, a mi od przyjazdu tutaj dokucza ból głowy.Po śniadaniu udajemy się, jakże by mogło być inaczej, na zwiedzanie kopalni. Jest ich tutaj mnóstwo. Nie są własnością państwa, zostanie właścicielem kopalni nie jest trudne, wystarczy, że zbierze się kilka osób, które założą spółdzielnię, zapoznają się z zasadami i zaczną kopać. Wejścia do tej, którą będziemy zaraz zwiedzać, nie zdobi żaden szyld, to po prostu dziura w skale. Dostajemy strój roboczy górnika, kask z czołówką, kalosze, zgodnie z tutejszym zwyczajem kupujemy liście koki i „boliwiano whisky”, czyli 90% spirytus mieszany z colą, iwchodzimy do środka. Wspomniany zwyczaj polega na tym, że każdy zwiedzający powinien kupić prezent dla pracujących w środku górników. Tym prezentem mogą być właśnie liście koki i alkohol lub dynamit. Zwiedzanie odbywa się w trakcie normalnej pracy górników, nie jedzie się wagonikami, których tam po prostu nie ma, lecz przechodzi się niewysokimi korytarzami. Urobek górnicy pchają na wózkach. W niektórych kopalniach służą do tego taczki, czasami worki noszone na plecach, a tylko w dużych, lepiej rozwiniętychfirmach odbywa się to za pomocą maszyn. Wielu z górników to kilkunastoletni chłopcy. Nasz przewodnik wita się z każdym napotkanym pracownikiem, przedstawia nam go, każdemu z nich możemy też zadawać pytania, za to napić się „boliwiano whisky” musimy. Zanimsami przełkniemy alkohol, najpierw odrobinę alkoholu należy wylać na ziemię dla El Tio (Wujka), czyli podziemnego diabła, który zapewnia bezpieczną pracę. Nazwa powstała na skutek przekręcenia przez niewolników hiszpańskiego słowa El Dio (Bóg). Tak konkwistadorzy określali złego boga, którym straszyli robotników. Co jakiś czas dochodzi do nas stłumiony huk wybuchu dynamitu, czujemy też delikatne drgania, co wzbudza w nas dyskomfort. Zwiedzanie przysparza momentami dość mocnych wrażeń. Wreszcie wychodzimy na światło dzienne, sprzed kopalni roztacza się imponująca panorama miasta. Pora zobaczyć je w ciągu dnia.Okazuje się, że wrażenie z nocy nie było mylne –miasto i za dnia bardzo się nam podoba. Chcąc jeszcze raz ujrzeć je z góry, wychodzimy na Mirador Pari Orki, szczęśliwie po wczorajszym bólu głowy nie ma już śladu, zadyszka również zmniejszyła się.W drodze powrotnej kupujemy z garkuchni od jednej z Cholit woreczek świeżo usmażonych, malutkich rybek. Cholit, podobnie jak w Uyuni, spotykamy tutaj dużo. Sąto tubylcze kobiety zamieszkujące Chile, Boliwię i Peru, wyróżniają się charakterystycznym, kolorowym ubiorem składającym się z wielu halek, spódnicy, szala i wysokiego, ciemnego kapelusza, spod którego wystają kruczoczarne włosy zaplecione w dwa warkocze. Dworzec PKS-u zaskakuje nas opłatą za korzystanie z niego. Okazuje się, że przy wyjściu na każde ze stanowisk oprócz biletu należy okazać również potwierdzenie zapłaty za korzystanie z dworca. Opłata jest niewielka, w przeliczeniu na złotówki wynosi 0,50groszy, sam fakt zaskakuje nas jednak bardzo. Trzeba za to przyznać, że budynek jest dość nowy, zadbany i panuje w nim porządek. Uiszczamy opłatę i wsiadamy w autobus do Sucre.Drogę uatrakcyjnianą nam sprzedawcy biżuterii, lekarstw i przekąsek. Ci ostatni jako jedyni znajdują klientów wśród pasażerów.Do konstytucyjnej stolicy Boliwii dojeżdżamy ok. 21, więc -podobnie jak w Potosi -tak i tutaj rozpoczynamy zwiedzanie miasta od spaceru po oświetlonych uliczkach i głównym placu. Na nim wpadamy na Przemka.Okazuje się, że przybyli do Sucre 2 godziny przed nami. Iwance nadal dokucza żołądek, więc została w hostelu, a Przemek poznaje miasto. Tym razem nie zarezerwowaliśmy noclegu w tym samym miejscu, a ponieważ oni udają się dalej do Amazonii, z której my rezygnujemy z uwagi na niesprzyjającą wyjazdom tam porę deszczową, prawdopodobnie jest to nasze ostatnie spotkanie.Hostel, podobnie jak i ostatni, oczarowuje nas rozległym patio. Zresztą to uczucie towarzyszy nam przez cały czas pobytu w Sucre, które oferujeturystom wiele ciekawych zabytków, głównie o charakterze sakralnym. Koniecznie trzeba się „zgubić” w wąskich uliczkach o niskiej zabudowie, która zwieńczona jest pomarańczowymi dachówkami. Te z kolei najlepiej jest oglądać ze wzgórza Iglesia de le Recoleta, na które prowadzi najwyżej położona droga krzyżowa, jaką kiedykolwiek pokonałam. Nagrodą jest piękna panorama „białego miasta Ameryki”, jak zwane jest z Sucre z uwagi na kolor budynków w jego centrum. Bezpośrednio ze wzgórza schodzimy do klasztoru San Felipe Neri i obwołujemy go jednym z najładniejszych zabytków ujrzanych przez nas tutaj. Stąd kierujemy się już do hostelu po rzeczy i następnie na autobus do administracyjnej stolicy Boliwii, a ja stwierdzam, że Sucre dołączając do listy miast odwiedzonychprzeze mnie w niedziele nie musi się czuć zawstydzone w tym towarzystwie.W poniedziałkowy poranek, po kilkunastu godzinach jazdy autobusem, wysiadamy w najwyżej (3782 m n.p.m.) położonej stolicy na świecie. Pierwsze wrażenie nie jest zbyt dobre, ale spodziewamy się, że będzie tylko lepiej. Dla naszych żołądków rozkoszą są zupy podawane na mercado, pod tym względem już żadne państwo nie przebije Boliwii w trakcie tej podróży. W La Paz nie zarezerwowaliśmy hostelu, ponieważ zastanawiamy się nad kupnem wycieczki na Huaynę Potosi –szczyt uchodzący za najłatwiejszy 6-tysięcznik na świecie. W panującej obecnie porze deszczowej mamy niewielkie szanse, żeby trafić na dobrą widoczność, jednak jesteśmy tak blisko i z na tyle dobrą aklimatyzacją, że możliwość jego zdobycia bardzo kusi... Wchodzimy do kilku agencji turystycznych, dopytujemy o warunki panujące trasie, prawdopodobieństwo zdobycia szczytu i... decydujemy się! Wersje 2-i 3-dniowa są w bardzo zbliżonej cenie. Ta druga zawiera „rozgrzewkowy” dzień polegający na nauce chodzenia w rakach i posługiwania się czekanem, dzięki czemu nabywa się również aklimatyzację. Jest niewiele droższa od wersji 2-dniowej, więc dysponując większą ilością czasu i lepszymi prognozami pogodowymi, pewnie wybraliśmy wersję 3-dniową, ale z uwagi na powyższe poprzestajemy na 2-dniowej. Jej koszt wynosi ok. 100 USD. Wycieczka rusza o 10 rano następnego dnia, pytamy więc w agencji turystycznej o nocleg. Sprzedawca poleca nam hostel Jimenez. W niczym nie przypomina on uroczych hosteli wPotosi i Sucre, ale skoro w grę wchodzi tylko jedna noc, zostajemy w nim.Zwiedzamy centrum składające się zarówno z metropolitarnych wieżowców, zabytkowych domów z XVI w., niektórych w stylu andaluzyjskim, a także budynków bardzo zaniedbanych i obdrapanych. W mieście, jak na tutejsze realia, jest dość brudno. W porównaniu do wielu azjatyckich miast należałoby powiedzieć, że w La Paz jest bardzo czysto, lecz całokształt wywiera na nas niezbyt dobre wrażenie. Zapewne duży wpływ na nasz odbiór mają ciągle świeże wspomnienia z Potosi i Sucre. Zastanawiamy się, które z tych dwóch miejsc polecilibyśmy bardziej. Wybór jest tym cięższy, że miasta te mają zupełnie inny charakter. Na jednej szali kładziemy spokojne, bardzo zadbane, miejscami wręcz „odpicowane”, pełniące funkcję stolicy konstytucyjnej Sucre, a na drugiej robotnicze, pokazujące nam swoją prawdziwszą, spracowaną, zniszczoną, lecz nadal piękną twarz Potosi. U mnie zwycięża trudna historia pełna ciężkiej pracy, krwawo tłumionych buntów miasta, które zdążyło być symbolem zarówno bogactwa, jak i biedy nad dostojnym i ciągle świeżym obliczem Sucre.Niespodziewanie problemem okazuje się znalezienie lokalu serwującego piwo. Nie próbowaliśmy żadnej z boliwijskich marek i chcielibyśmy to nadrobić dziś przy kolacji, lecz natrafiamy tylko na napoje bezalkoholowe. W końcu jeden ze sprzedawców uświadamia nas, że w ścisłym centrum jest zakaz sprzedaży alkoholu i dopiero poza nim można kupić piwo. Oddalamy się więc we wskazanym przez niego kierunku i faktycznie problem znika. Samo piwo smakuje przeciętnie, ale spróbować trzeba było. Obowiązek szanującego się piwosza spełniony.Przed 10-tą zostajemy odebrani sprzed hostelu. Gdy już cały skład jest w samochodzie, jedziemy do agencji i wybieramy sprzęt: buty, raki automatyczne, czekany, kurtki, spodnie, rękawiczki, czołówki, plecaki. Ja część sprzętu posiadam, ale nawet nie mając przy sobie właściwie niczego, można spokojnie wybrać się na wycieczkę z agencją, gdyż zapewniają praktycznie wszystko, a sprzęt –przynajmniej w przypadku naszej agencji –jest dobrej jakości. Po jego skompletowaniu dojeżdżamy do restauracji położonej na początku szlaku, w której jemy obiad. Stąd czeka nas około 3-godzinne podejście na nocleg. Każda agencja ma swoją bazę, która nie funkcjonuje na zasadzie schroniska, ale jest otwierana tylko dla prowadzonych przez przewodników wycieczek. W drodze do niej nie mamy nad sobą bezchmurnego nieba, ale pogoda, jak na tę porę roku, jest przyzwoita i towarzyszą nam całkiem ładne widoki. Już dochodząc na nocleg Jasiek i ja bijemy swój rekord wysokości. Ja wejście na 5200 m n.p.m. znoszę dobrze, Jasiek gorzej i nie jest pewny, czy zdecyduje się na zdobywanie szczytu. Zaraz po kolacji kładziemy się spać, bo czeka nas pobudka o północy. Mnie zaczyna boleć głowa. Do tej pory nie pomagało mi na tę dolegliwość żucie liści koki, a jedynie sen, mam więc nadzieję, że i tym razem ta metoda zda egzamin.Po pobudce Jasiek i jeszcze jedna osoba decydują się nie wychodzić na szczyt. Przewodnicy dobierają nas w dwuosobowe zespoły, z których każdy jest prowadzony przez jednego z nich. Ponieważ Jasiek zrezygnował w ostatniej chwili i jest nas nieparzyście, ja idę sama z przewodnikiem. Wykorzystuję to, żeby jak najdłużej posiedzieć przy śniadaniu, muszę mieć przecież siły na wędrówkę. Wyruszamy jako ostatni, nie widzimy już nawet świateł czołówek naszych poprzedników i zaczynam się niepokoić, czy nie zaprzepaściłam przez to swoich szans na zdobycie szczytu, bo jeśli nie wejdziemy tam przed określoną godziną, to będziemy musieli zawrócić. Na szczęście tempo mamy niezłe i doganiamy, a nawet prześcigamy resztę grupy. Wszystkim daje się we znaki wysokość. Dopóki idziemy, nie zdaję sobie sprawy ze swojej zadyszki, ale na postojach, gdy nie koncentruję się na wysiłku, słyszę głównie swój oddech. Dyszymy jednak wszyscy bez wyjątku, niektórzy na każdym postoju padają na kolana. Przewodnicy częstują nas whisky z colą. Nie przepadam za mocnymi alkoholami, ale tym razem nie odmawiam. Ostatni łyk robimy dla uczczenia zdobycia szczytu, udało się!6088 m n.p.m.!!!Satysfakcja jest tak duża, że nie odczuwamy nawet niedosytu z powodu otaczającej nas mgły, a w efekcie niemożności podziwiania panoramy Cordillera Real. Mnie dodatkowo cieszą słowa mojego przewodnika, który chwali mnie mówiąc: „Ana, tu eres muy fuerte” („Ania, Ty jesteś bardzo silna”). Nie bawimy tutaj długo, bo w bezruchu szybko marzniemy.W bazie odpoczywamy około godziny jedząc i/lub drzemiąc, po czym schodzimy.W drodze powrotnej do La Paz widzimy przykład idealnego równouprawnienia –kobiety pracują na równi z mężczyznami pchając taczki pełne kamieni.W stolicy zastaje nas deszcz. Wiemy, że w okolicy są ciekawe miejsca, które być może poprawiłyby nasz odbiór tego miasta, ale wolimy wsiąść w najbliższy autobus do Copacabany.Rejs po największym wysokogórskim jeziorze na ziemi i jednocześnie najwyżej położonym jeziorem żeglownym dla dużych statków traktujemy jako nagrodę za wysiłek ostatnich dwóch dni. Słońce przygrzewa, ale delikatny wiatr sprawia, że upał nie męczy, coraz to nowe wysepki wyłaniają się i znikają na horyzoncie. Z dwiema z nich zaznajamiamy się z bliska, ponieważ w programie rejsów wycieczkowych ujęte są przerwy na krótki pobyt na wyspach Isla de la Luna i Isla del Sol.Na mającej nieco ponad 1 km kw powierzchni Wyspie Księżyca spędzamy godzinę zwiedzając ruiny klasztoru kapłanek słońca i wchodząc na jej najwyższy szczyt. Nasze organizmy dobrze znoszą wysokość ponad 3800 m n.p.m., aklimatyzacja pozwala nam bez zadyszki i zmęczenia cieszyć oczy ujmującą panoramą.Wyspa Słońcama znacznie większą powierzchnię oraz stopień komercjalizacji. Bardzo szybko natrafiamy na dzieci prowadzące lamę, jak na zawołanie pozujące z nią do zdjęcia i wyciągające ręce po drobne. W nas większą sympatię wzbudzają świnki taplające się radośnie w błocie. I za zdjęcia robione swojskim chrumkaczom nikt nie kasuje, dyskryminacja! Na tych 14 km kw powierzchni znajduje się niemało ruin inkaskich i większość turystów kieruje się właśnie do nich, a my przekornie wychodzimy na spokojny grzbiet wyspy. Przechodzimy z jednego punktu widokowego na drugi, cykamy zdjęcia, zachwycamy się widokami, ale statek nie zaczeka, więc po niespełna 3 godzinach opuszczamy to święte miejsce Boliwijczyków, Peruwiańczyków i Indian z plemienia Keczua wierzących, że właśnie tutaj urodził się biały bóg i pierwsi Inkowie oraz słońce, dając początek cywilizacji. Chętnie spędziłabym tutaj noc pod namiotem, podziwiając przy tej okazji zachód oraz wschód słońca. Kto wie...Z leżącej nad Titicacą Copacabany w końcu wysyłam pocztówki. Zadanie nie jest łatwe, bo wypisanych kartek nie ma gdzie wrzucić. Poczta zamknięta, chociaż powinna być jeszcze czynna o tej porze. Zastanawiamy się, czy nie zostawić kartek w hostelu z prośbą o wrzucenie ich do skrzynki, ale w ostatniej chwili zauważam skrzynkę wbudowaną z zewnątrz w mur budynku poczty. Z trudem wciskam tam kilka kartek, przepełnienie sięga już zenitu –tak wtedy pomyślałam. Teraz sądzę, że to nie był jeszcze zenit. Żadna z pocztówek nie doszła do adresata, więc pewnie nadal leżą w tej skrzynce, nie będąc już wcale na jej górze. Jako optymistka ciągle wierzę, że kiedyś pokonają ocean. Przecież znaczki nakleiłam.Wieczorem żegnamy Boliwię i przekraczamy granicę peruwiańską. To ma być dla mnie wisieńka na torcie. Od pierwszego zetknięcia ze zdjęciami kanionu Colca i ruin Machu Picchu zakiełkowała we mnie chęć przyjazdu tutaj. Witaj Peru!Na „pierwszy ogień” idą sztuczne wyspy Los Uros, które zostały zbudowane z rosnącej na jeziorze Titicaca przez Indian Uros trzciny totora. Obecnie są one uważane za żywy skansen i pewnie niektóre z nich zachowują nadal swój dawny charakter, ale te, na które płyniemy statkiem wycieczkowym, okazują się kwintesencją kiczu. Mieszkający (chociaż śmiemy wątpić, czy faktycznie tam mieszkają, a nie jedynie przypływają, aby robić marne przedstawienia dla turystów) na wyspie Indianie na hasło przewodnika pokazują turystom, jak robi się z trzciny te wyspy i mieszkania. Są przy tym bardzo spięci, niemalże zabijają się o własne nogi. Przejście się po wysepce to wpadanie na każdym kroku na stoiska z pamiątkami. W trakcie rejsu towarzyszy nam z kolei śpiew indiańskich dzieci wykonujących bardzo znane anglojęzyczne przeboje... Absolutnie nie czujemy, że poznajemy tradycyjne życie Indian, wręcz przeciwnie -jesteśmy rozczarowani i zniesmaczeni. Całe szczęście, że nie jesteśmy tu dzień później, przecież jutro niedziela.To ostatni dzień naszego wspólnego zwiedzania, jutro Janek ma bowiem samolot z Limy do Amsterdamu, a następnie do Polski. Trzeba to jakoś uczcić, próbujemy więc ceviche –surowej, posiekanej ryby zalanej sokiem z limonki z dodatkiem cebuli, papryki i soli, serwowanej ze słodkimi ziemniaki. Już wiem, że jeszcze nie raz skuszę się na tę potrawę.Z Puno jedziemy jeszcze wspólnie do Arequipy, gdzie Janek przesiada się naautobus do Limy, a ja do Cabanaconde będącego bazą wypadową na szlaki kanionu Colca.Na miejscu jestem rano, akurat kończę śniadanie, gdy otwierają informację turystyczną. Dostaję mapki, pani zaznacza na nich najciekawsze miejsca oraz noclegi, kupuję bilet wstępu za 70 SOL (ok. 80 PLN) i ruszam na szlak. Już sam jego początek z leżącą nieco wyżej kapliczką, do której podchodzę, obfituje w piękne widoki. Na tym wypłaszczeniu znajduje się arena sportowa pod gołym niebem. Na kwieciście zielonych łąkach przeciętych życiodajnym strumykiem i upstrzonych bogato kwitnącymi, żółtymi kwiatkami pasą się konie i osły, nieco dalej krajobraz urozmaicają tarasy uprawne. W dole, za krawędzią urwiska, wije się potężna Rio Colca, a za nią rozciąga się naprzeciwległa ściana kanionu przeorana drogą i ścieżkami. Jest wspaniale, natura namalowała tutaj bajeczny obraz.Kawałek dalej szlak zaczyna opadać w stronę Rio Colca i wędrówka z płaskiej zmienia się w schodzenie z zakosami na dno kanionu. Postanawiam dać na chwilę odpocząć kolanom i wyleguję się w słońcu, obserwując przelatujące w pobliżu kondory. Pora deszczowa sprawia, że te widoki dzielę z zaledwie kilkoma napotkanymi turystami.Stoję na moście, rzeka huczy, nad nią wznoszą się ściany przepaścistego kanionu, cholernie mi się tutaj podoba, widoki wręcz zniewalają.Szlak powoli delikatnie zaczyna się wznosić, mijam przyjemną lodgę, w której można wypożyczyć konie i zmierzam dalej do Llahuar –Colca Lodge, gdzie robię sobie dłuższą przerwę na sałatkę owocową i piwo Arequipeno.Jedno i drugie bardzo mi podchodzi, zastanawiam się, czy to piwo naprawdę jest takie dobre, czy panujący gorąc i ciężkie, przedburzowe powietrze dodają mu smaku. Otoczenie przypomina mi trochę panoramy z trekkingu do Base Camp Annapurny, tutaj również krajobraz jest urozmaicony tarasami. Przewagą Colci jest zdecydowanie mniejsza ilość turystów. Nawet w tej lodge, która z uwagi na termalne źródła jest najpopularniejszym miejscem na szlaku, panuje spokój i przez chwilę siedzę tutaj całkowicie sama. Z pewnością zmienia się to w porze suchej. Obecnie popołudniami przechodzą burze, ale nie trwają one długo. Właśnie w trakcie mojego odpoczynku przechodzi pierwsza z nich, ruszając oddycham więc nieco odświeżonym powietrzem.Dalsza wędrówka przebiega równolegle do Rio Molloco, aż w Llatice przechodzę przez most na jej drugą stronę i skręcam w stronę Fure. W pewnym momencie odsłania mi się ładny widok na Huaruro Waterfalls. Nie dochodzę do samego Fure, odbijam w stronę Miradoru Apacheta i po chwili po prawej stronie znajduję dogodne miejsce na wychodni do rozbicia namiotu. Nie wiem, czy biwakowanie tutaj jest legalne, ale nie widziałam nigdzie znaków zakazu, zakładam więc optymistycznie, że tak. Towarzysząca mi sceneria jest pięknym zwieńczeniem tego dnia. Chyba nie powinnam być zdziwiona, że jest tutaj tak pięknie, przecież dziś niedziela.Po śniadaniu ruszam dalej. Spotykam tubylców prowadzących objuczone osiołki, turystów o tej porze brak.Po dojściu do szerokiej jezdnej drogi idę w stronę Malaty. Czytałam wcześniejo samochodach dostawczych dowożących towary do leżącej na blisko 3 tys. m n.p.m. mieściny Tapay, pełniących jednocześnie funkcję autobusów i widząc, że właśnie taki nadjeżdża, zatrzymuję go. Wskakuję na pakę, siedzi tam już trzech turystów, każdy w innym rogu. Trzeba się dobrze usadowić, bo w środku trzęsie. Taki „PKS” ma swój niepowtarzalny urok, żal jedynie widoków.Zajezdnia, koniec kursu. Zeskakujemy z paki, płacimy, a przy samochodzie czeka już kolejka ludzi odbierających towary, które właśnie im dowieziono. Pueblo de Tapay leży na wysokości ok. 3 tys. m n.p.m., rozciąga się więc stąd okazała panorama kanionu, w szczególności naprzeciwległej strony, z której wczoraj rozpoczęłam wędrówkę. Z kolei po stronie, na której znajduję się obecnie, widzę górujące w oddali ośnieżone, groźne szczyty. Lenię się dość długo na dziedzińcu kościelnym, próbując nasycić oczy tym widokiem, ale w końcu zdaję sobie sprawę, że choćbym nie wiadomo jak długo tu leżała, to pewnie nie uda mi się to, ruszam więc w stronę San Juan de Chucho. Schodząc zatrzymuję się co chwila na przekąskę –jest tutaj gęsto od owoców opuncji. Już wczoraj zjadłam kilka, ale dziś już wręcz mnie atakują. Nie mogę się oprzeć i pomimo pokłutych dłoni i ust objadam się nimi. Są zarównosoczyste, jak i poniekąd sycące. To chyba właśnie one dodają mi sił i pomagają w podjęciu decyzji o podejściu z San Juan de Chucho do leżącego ok. 250 m wyżej Pueblo de Cosnirhua. Tam łapie mnie burza, podobno w porze deszczowej zdarzają się one niemalże codziennie. Przeczekuję ją na przystanku, a właściwie wiacie przystankowej osłoniętej wąskim daszkiem. Nie daje to zbyt wiele, bowiem zacina na mnie, ale opatulona peleryną nie przemakam doszczętnie. Wreszcie rozjaśnia się i ruszam do niedalekiej już Malaty, a z niej w dół do Rio Colci. Im bliżej rzeki, tym większa szansa na tereny nadające się na rozbicie namiotu i w końcu udaje mi się znaleźć odosobniony zakątek na nocleg. Ten biwak stoi w opozycji do wczorajszego –wczoraj nocowałam wysoko, parę metrów od urwiska, dziś w dole, mając nad sobą ściany kanionu; wczoraj na otwartej przestrzeni, całkowicie odsłonięta, dziś schowana, prawie niewidoczna. Ale obydwie noce przesypiam tak samo, czyli jak zabita.
Kanion Colca
Mocny sen pozwala nabrać sił, które będę mi dzisiaj potrzebne, bo po przejściu mostem nad Rio Colca czeka mnie blisko 1200-metrowe podejście z San Galle do Cabanaconde. Czuję się już podmęczona pokonywaniem tych różnic w poziomach wysokości z dość ciężkim plecakiem i przy niewielkich racjach żywnościowych, idę więc powoli, piękne widoki dają mi wiele pretekstów do przerw na ich kontemplowanie, aż w końcu niemalże niepostrzeżenie wracam do punktu, który zapoczątkował mój trekking. Cały czas trwam w zachwycie nad tym uważanym przez niektóre źródła za najgłębszy na świecie kanion. Jego ściany po lewej stronie rzeki wznoszą się na ponad 3200 m n.p.m., a po prawej na ponad 4200 m n.p.m. Człowiek stojący na jednym z mostów nad Rio Colca to mikroskopijna istota przytłoczona imponującymi, otaczającymi go ścianami.Ciężko rozstać mi się z kanionem, na deser postanawiam więc podjechać autobusem do punktu widokowego Cruz del Condor leżącego kilkanaście kilometrów od Cabanaconde. Przybywa tutaj wielu turystów chcących zobaczyć na żywo szybujące kondory, które prawie każdegoranka korzystają z rozgrzanego powietrza i wznoszących prądów, dzięki którym unoszą się w górę wąwozu. Ja docieram do Cruz del Condor zdecydowanie zbyt późno, aby móc zobaczyć te ptaki, ale zatrzymuję się tutaj głównie po to, aby móc po raz ostatni spojrzeć na kanion. Kondory widziałam już wcześniej w miejscu, które uważam za zdecydowanie przyjemniejsze od tego położonego tuż przy drodze punktu widokowego. Zapewne wielu turystów podziwianie kanionu i kondorów ogranicza do wizyty właśnie w tym punkcie, wiele przy tym tracąc. Owszem, panorama jest ładna, zejście w głąb wąwozu wiąże się jednak z nieporównywalnie większymi doznaniami. Tymczasem groźne chmury dają niezaprzeczalny sygnał, że za chwilę codziennej tradycji stanie się zadość i burza rozpocznie swojeharce. Szczęśliwie udaje mi się przed nimi zbiec z pomocą kierowcy, który reaguje na mój wyciągnięty w górę kciuk.Niespodziewanie dla mnie samej udaje mi się dotrzeć ok. 22 do Arequipy. Ostatniego stopa złapałam po ciemku, oczekując w Vacas na autobus jadący z Juliaci właśnie do Arequipy. Miasto tętni życiem, na Plaza de Armas zaczepiają mnie dwaj chłopcy popijający wódkę. Częstują mnie, nie wypada odmówić. Rozmawiam z nimi zaledwie chwilę, namawiają mnie na wspólną imprezę, ale priorytetem jest dla mnie zrzucenie plecaka w bezpiecznym miejscu. Bawiąc się z tutejszą młodzieżą mogłabym go jeszcze gdzieś zapodziać. Chłopcy nie znają żadnego taniego hostelu w pobliżu, przypuszczają, że w centrum może być o taki ciężko. Dostrzegam za to jeszcze czynną informację turystyczną, gdzie uzyskuję informację o tanim hostelu położonym zaledwie dwie przecznice dalej. Ucieszona natychmiast się tam udaję i zakwaterowuję się.Zwiedzanie Arequipy rozpoczynam od porównania twarzy Plaza de Armas oświetlonego przez latarnie oraz przez słońce. Obydwie prezentują się bardzo przystojnie. Całe historyczne centrum bardzo mi się podoba, włóczę się po nim przez kilka godzin, zbaczam też na mercado, potrzebuję nadrobić zaległości z ostatnich trzech dni. Po mieście kręci się niemało turystów, jednak nie ma ich zatrzęsienia, a po urokliwych, zadbanych uliczkach spaceruje się przyjemnie, nie będąc atakowanym przez natarczywych sprzedawców. Jedynie popołudniowej burzy brakuje do pełni szczęścia.Wieczorem zabieram rzeczy z hostelu i udaję się na nocny autobus do miasta uznawanego powszechnie za najładniejsze w całym Peru.„Taksi, taksi!”. Dobiegające zewsząd okrzyki skutecznie mnie budzą, jednak nie ulegam im i pieszo obieram kierunek na centrum.„Massage, massage!” -nawoływań zachęcających do skorzystania z masażu kompletnie się nie spodziewałam. Padające po chwili „hostel, hostel” uznaję za niemalże przyjemne, to przynajmniej faktycznie jest mi potrzebne. Dziwi mnie również tłok panujący na Plaza de Armas w porze śniadaniowej. Turyści mieszają się z naganiaczami, razem tworzą mieszankę niezachęcającą mnie do pobytu tutaj, ale opinia najpiękniejszego miasta Peru musi być przecież czymś poparta. Mam nadzieję odkryć i poczuć to coś.Pozwalam dwóm naganiaczkom zaprowadzić się do reklamowanego przez nie hostelu. Cena jest przyzwoita, patio bardzo przyjemne. Jedynie zainteresowania ze strony właściciela brak. Wpierw stwierdza, że ma wolne miejsca, ale muszę chwilę poczekać. Zasiadam więc z naganiaczkami przy stoliku na patio, zostajemy poczęstowaneśniadaniem i tak mija już pół godziny. Kobiety powoli zaczynają się niepokoić, przywołują właściciela, który odpowiada, że jeszcze minuta i pójdziemy do pokoju. Minuta przedłuża się do 15-stu, a sytuacja nie zmienia się. Jedna z kobiet idzie skorzystać z wc, druga odbiera telefon i odchodzi z nim na bok, a ja wykorzystuję tę chwilę swobody do wzięcia nóg za pas. Wracam na plac i sama podchodzę do wyglądającej na uczciwą, nie zaczepiającej nikogo, a tylko trzymającej w ręku ulotki spokojnej kobiety. Okazujesię, że zna niedrogi hostel, prowadzi mnie do niego, nie ma tutaj co prawda patio, ale od razu zostaje mi przydzielony kilkuosobowy pokój, w którym jestem sama, a cena jest niższa niż w poprzednim.Spacerując po Cusco bez plecaka nie wzbudzam już zainteresowania osób będących na usługach licznych hosteli, ale masaż i rozmaite wycieczki są mi oferowane nieustannie. Nieco odbiera mi to przyjemność ze spaceru po niewątpliwie bardzo ładnym mieście. Obrazu komercji dopełniają dzieci trzymające na sznurkach lamyi oferujące zdjęcia z nimi. Już na Isla del Sol nie podobało mi się to, a widok nieszczęśliwego zwierzęcia męczącego się w murach przeludnionego miasta odrzuca mnie jeszcze bardziej.Wieczorem kupuję w tutejszym Wydziale Ministerstwa Kultury wejściówkę naHuayna i Macchu Picchu za 2 dni. Do tego pakiet pakiet zawierający przejazd busem z Cusco do Hydroelectici, 2 noclegi w Aquas Calientes, powrót autobusem z Hydroelectici do Cusco oraz 2 posiłki w pierwszy dzień i śniadania w 2 kolejne. Pierwotnie planowałam trekking Salkantay Trail, ale pora deszczowa i jej uroki skutecznie mnie do tego zniechęcają. Powyżej 3 tys. m n.p.m. podobno panuje głęboka mgła, często pada, niżej jest niewiele lepiej.Po śniadaniu właścicielka hostelu prowadzi mnie na miejsce odjazdu busa. Wszyscy zjawiają się punktualnie, możemy więc ruszać.Kilkugodzinna droga prowadzi m.in. przez Ollantaytambo, gdzie zachowała się forteca inkaska. Momentami pada, jezdnię przecinają gdzieniegdzie strumyki utworzone przez wodę spływającą wartko z gór.
Przed 11-kilometrowym spacerem z Hydroelectrici do Aquas Calientes posilam się w bufecie, wykorzystując talon otrzymany w zakupionym pakiecieMaszeruje się przyjemnie, przeważnie w cieniu, niemalże płasko, teren bardzo nieznacznie wznosi się, okala nasbujna roślinność. Ten odcinek można również pokonać pociągiem, za co trzeba słono zapłacić. Przy soku ze świeżo wyciskanych owoców przysiadam na chwilę. Ceny są to już turystyczne, za taki sok płacę bowiem równowartość złotówki, wcześniej płaciłam połowę z tego, a w Boliwii jeszcze mniej.W Aquas Calientes znajduję swój hotel, recepcjonistka stwierdza jednak, że mają pełne obłożenie. Podaję jej numer do właścicielki hostelu w Cusco, u której wykupiłam cały pakiet. Rozmawiają chwilę, w międzyczasie w hoteluzjawia się przewodnik, który ma mnie jutro oprowadzać po Machu Picchu. Każda osoba wykupująca pakiet może skorzystać z takiej możliwości. Umawiamy się przed wejściem o 11, wyjaśnia się też kwestia mojego noclegu -zostaję przekierowana do sąsiedniego hostelu, zdaniem przewodnika, lepszego.W pobliskiej restauracji konsumuję jeszcze kolację, również zawartą w pakiecie i wracam do swojego pokoju.Jest jeszcze ciemno, gdy ruszam w górę po betonowych schodach. Przecinają one drogę, którą wyjeżdżają autobusy doMachu Picchu, bilet w jedną stronę kosztuje ok. 10 USD. Podejście zajmuje mi nieco ponad godzinę. Ustawiam się w kolejce do bramek wejściowych. Zdecydowałam się na poranną turę, ponieważ w porze deszczowej właśnie z rana jest większa szansa na dobrą widoczność, ale dziś ta zasada nie działa. Od rana pada i jest mgliście. Drugi powód wybrania przeze mnie właśnie tej tury, to możliwość spędzenia na terenie ruin całego dnia. Chociaż o 13-tej wchodzi popołudniowa tura, to osoby z porannej nadal mogą tam przebywać, nikt nie sprawdza, czy opuściły teren ruin. Za to osoby z drugiej tury nie mają możliwości wcześniejszego wejścia.Na początek wychodzę na Huayna Mountain. Kupując wejściówkę mamy kilka opcji: only Machu Picchu, Machu Picchu & Machu Picchu Mountain, Machu Picchu & Huayna oraz Machu Picchu Muzeum. Na opcję drugą nie było już biletów, zdecydowałam się więc na trzecią. Niestety ciągle mży i mgła nie pozwala mi podziwiać Machu Picchu z góry.Schodzę, kręcę się po ruinach, prawie cały czas pada, ale mgła odsłania częściowo widoki. Nawet w takich warunkach robią wrażenie, mgła spowija je aurą tajemniczości, czuję jednak niedosyt. Znajdując ścieżkę odbijającą między bananowcami w las zastanawiam się nawet, czy dałoby się tam przeczekać noc w nadziei na lepsząpogodę w dniu jutrzejszym. Ucinam sobie krótką pogawędkę z panem z obsługi, który spisuje turystów idących do El Puente Inca. Nie pociesza mnie stwierdzeniem, że będzie dziś padać przez cały dzień.W trakcie oprowadzania naszej 4-osobowej grupy przez przewodnika mgła odsłania nieco więcej, jednak nieustanna mżawka nie zwiastuje jeszcze poprawy pogody.Po skończonym oprowadzaniu większość osób z porannej tury wychodzi na zewnątrz. Mnie nadal coś tu trzyma, nie mogę uwierzyć, że nie ujrzę Machu Picchu w pełnej krasie. Gdy deszcz w końcu ustaje, kurtka i spodnie przepuszczają już deszcz. Za to Machu z początku nieśmiało, a później coraz odważniej odsłania się. Nie mogę nachodzić się wśród ruin. Jeszcze raz zmierzam do Mostu Inków. Ku mojemu zaskoczeniu pan prognozujący cały dzień deszczu rozpoznaje mnie! A przecież przez jego budkę przewijają się prawdziwe tłumy. Dziwi się, że nadal tu jestem, jednocześnie ciesząc się, że doczekałam się rozjaśnienia i słońca.Na terenie ruin zostaję niemal do ich zamknięcia, tj. do 18-tej. Pod koniec jest nas już tutaj bardzo niewiele, miła odmiana po porannych tłumach, a do tego wspaniała sceneria jako nagroda za cierpliwość. Udaje mi się nawet zrobić zdjęcie bez ani jednego turysty! I obyło się bez przeczekiwania nocy wśród bananowców.
Opustoszałe Machu Picchu tuż przed zamknięciem
Szczęśliwa schodzę w dół.Niedziela dniem lenistwa. Moczę się w termalnych basenach w Aquas Calientes, a później spokojnym tempem wędruję do Hydroelectrici, gdzie wsiadam do busa jadącego znaną mi już trasą do Cusco.W mieście idę prosto do hostelu, w którym zostawiłam część rzeczy, i nocuję tam.W poniedziałek spędzam ostatnie godziny w Cusco. Miasto obfituje w zabytki, jest bardzo ładnie położone, lecz mimo wszystko nie podchodzi mi. Może gdybym skusiła się na "massage", to zmieniłabym zdanie. Nawet Free Walkig Tour zaczynał i kończył się w sklepie z czekoladami, gdzie wpierw nas nimi częstowano, a następnie namawiano nas na ich zakup. I tylko tutaj spotyka mnie próba oszustwa przy wymianie pieniędzy w kantorze, na szczęście za każdym razem dokładnie przeliczam otrzymaną gotówkę. Za najbardziej autentyczne uważam murale ukazujące Inków, które podziwiam w drodze na dworzec autobusowy.Reszta dnia oraz cała noc mijają mi w autokarze jadącym do stolicy.Po dotarciu do Limy decyduję się na ponad 7-kilometrowy spacer do leżącego w dzielnicy Miraflores Mana Lima Hostel, gdzie zarezerwowałam nocleg. Już po raz drugi dostrzegam Stadion Narodowy, za pierwszym razem widziałam go z okna autobusu. Leżący przyjednej z głównych arterii miasta dumnie się prezentuje, ma zresztą ku temu powody, bowiem wkrótce reprezentacja Peru zagra po 36-letniej przerwie w Mistrzostwach Świata.Lima pozytywnie mnie zaskakuje. W drodze do Miraflores mijam kilka ciekawych budynkóworaz przyjemnych parków, również na szerokim pasie dla pieszych jest sporo zieleni. Już w samym Miraflores obowiązkowo przysiadam na ławce w Parque Kennedym, który jest najbardziej znanym parkiem w tym mieście oraz najczęstszym miejscem wieczornych spotkań. Pełno tutaj kotów wylegujących się w słońcu. Stąd mam już rzut beretem do hostelu, więc zrzucam tam plecak, odpoczywam i ponownie wychodzę na miasto, aby tym razem chłonąć widoki Oceanu Spokojnego z wybrzeża Costa Verde. Promenada przecina liczne parki,między innymi Park Zakochanych. To idealne miejsce na wieczorny spacer bądź przejażdżkę rowerową, można również skorzystać z siłowni na powietrzu. Obserwuję surferów oraz paralotniarzy. Położenie na klifie i wiatr znad oceanu sprawiają, że warunki do uprawiania tych sportów są tutaj idealne. Osobom niepotrzebującym takich zastrzyków adrenaliny wystarczają piękne widoki klifów i niezmierzonych wód Pacyfiku. Dopiero po zachodzie słońca opuszczam Costa Verde i kręcę się pomiędzy nowoczesnymi wieżowcami. Życienocne kwitnie zarówno w lokalach, jak i w parkach, ale przy tym jest spokojnie, czuję się tutaj bezpiecznie i bez żadnych obaw wracam powoli do hostelu.Od pewnego czasu sprawdzam loty do Madrytu z Limy, Quito i Bogoty, licząc na znalezienie rozsądnej cenowo oferty przed 1-szym kwietnia. Tego wieczoru znajduję lot Iberią z Quito do Madrytu w dniu 29.03. za 431,45 EUR. Szybko przeglądam mapę i czytam w internecie o największych atrakcjach Ekwadoru. Od wizyty w kanionie Colca dojrzewa we mnie decyzja o rezygnacji z trekkingu w Cordillera Blanca, powinnam więc zdążyć dotrzeć do Quito. Klamka zapada -kupuję bilet powrotny. A Peru dostanie swą drugą szansę w porze suchej.Kolejny dzień zaczynam od podejścia do stanowiska archeologicznego Huaca Pucllana, któregogłówną atrakcją jest wykonana z cegły adobe i gliny piramida. Niestety pozostałości oglądam tylko z zewnątrz, gdyż kasa jest zamknięta i nie ma żadnej informacji o godzinach otwarcia, a zaczepiony przeze mnie taksówkarz oświadcza, że obecnie nie udostępnia się ruin do zwiedzania. Oddalając się stamtąd słyszę polski język, nie mogę się powstrzymać i podchodzę do pary dwudziestokilkulatków. Dowiaduję się, że spędzają wakacje w Peru i Boliwii. Ona, Ania, mieszka na co dzień w Warszawie, a jej towarzysz Michałw Bielsku. Prawie krajan! Również wyrażają zgorszenie "massage'owym" Cusco, a wrażenia z Machu Picchu wieńczą stwierdzeniem, że tam goretexy przemakają. Po krótkiej, ale bardzo sympatycznej pogawędce rozchodzimy się w swoje strony.Centro Historico zwiedzam z Free Walking Tourem. Zbiórka oczywiście na Plaza Mayor, zwanym również Plaza de Armas. Okalają go pokryte żółtą ochrą budynki La Cathedral (Katedry), Palacio de Arzobispo (Pałacu Arcybiskupa), Palazio de Gobierno (Pałacu Gubernatora) i Minicipalidad (ratusza). W trakcie zwiedzania wchodzimy do Casa de Literatura Peruana, teatru i Mercado Central -tutaj wrócę później sama na obiad. Wycieczka dobiega końca na drugim największym, całkowicie odnowionym placu miasta, którym jest Plaza de San Martin ze stojącą w centralnym punkcie rzeźbą generała Jose de Sant Martin.Na Mercado Central nie wracam sama, lecz w towarzystwie Peruwiańczyka, który zaczepił mnie na ulicy. Poleca mi miejsca, które warto jeszcze zwiedzić w Peru, jest również obeznany w komunikacji publicznej, oferuje także nocleg u siebie w domu, czyli niedaleko Caral. Odmawiam, on nalega, żebym się jeszcze zastanowiła, chcąc się go pozbyć obiecuję to zrobić. Wieczorem mam mu dać znać na Whatsapp'ie, co postanowiłam. Być może do dziś się zastanawia, co zdecydowałam, gdy wieczorową porą przechadzałam się po kolorowej, pełnej modnych restauracji i hipsterskich kawiarni, od których popularniejszy jest jednak Most Westchnień, dzielnicy Barranco. Ten spacer również kończę zachodem słońca podziwianym z Costa Verde. Bez obaw wracam po ciemku do hostelu, z opowieści przewodnika Free Walking Touru wiem jednak, że w Limie są również miejsca bardzo niebezpieczne, jak np. położone na wzgórzach favele. Z tego powodu turyści nie powinni przekraczać mostów prowadzących na tę drugą stronę miasta.W czwartek spędzam ostatnie godziny w Limie, po czym w południe wsiadam w autobus jadący na północ. Krajobraz znacząco różni się od tego z południowej części kraju, jest tutaj pustynnie i zdecydowanie bardziej płasko.Przy ostatnich promieniach słońca wysiadam w miejscowości Barranco. Nocleg znajduję w hospedaje, której drzwi są okratowane, a pokoje nie mają okien. Tylko na chwilę wychodzę na miasto, aby zrobić zakupy w najbliższym sklepie i w tym czasie pewien mężczyzna nadchodzący z naprzeciwka krzyczy do mnie "gringo!". Czuję się tutaj bardzo niepewnie, wracam więc prędko do mrocznego pokoju.Rano miasto wydaje się być bardziej gościnne. Zostawiwszy większość rzeczy w hospedaje, jadę autobusem do Supe, a stamtąd do Caral zwiedzić położone w Dolinie Supe stanowisko archeologiczne będące najstarszym znanym ośrodkiem miejskim na półkuli zachodniej. Współczesne Caral to rolnicza wioska, ludzie hodują tutaj również trzodę chlewną i pomimo wpisanych na listę UNESCO pozostałości prekolumbijskich nie są nastawieni na zbijanie pieniędzy z turystów, których dociera tutaj chyba niewielu. Wraz ze mną naliczyłam 5 zwiedzających. Całokształt spokojnej wioski i stanowiska archeologicznego jest przyjemny, lecz nie robi oszałamiającego wrażenia, nie dziwię się więc, że nie cieszy się wielką popularnością.
Wracam do Barranci, która plusuje w moich oczach ładną, a przy tym nieobleganą plażą. Powoli spaceruję brzegiem oceanu, obserwuję rybaków wypływających na połów, wdrapuję się na niewielkie wzniesienie z pomnikiem Chrystusa, gdzie delektuję się lodami i panoramą. Zrelaksowana zabieram rzeczy z hospedaje i stawiam się w siedzibie firmy przewozowej obsługującej trasę Lima -Trujillo przez Barrancę. Jest już ciemno, więc po nabyciu biletu nie oddalam się za nadto, a jedynie do najbliższych garkuchni z jedzeniem. Najedzona wsiadam w swój autobus.Ok. 03:30 kierowca budzi mnie w Trujillo. Przystanek jest trochę oddalony od centrum, nie ma tu żadnego dworca z poczekalnią. Na szczęście dostrzegam światłastacji benzynowej, na której przy gorącej czekoladzie doczekuję do świtu.Po dojściu do centrum zaczynam zwiedzanie od ładnie prezentującago się Plaza de Mayor. Być może dlatego, że przyjeżdżając tutaj nastawiłam się głównie na Chan Chan, Trujillo wraz z jego pałacami takimi jak Casa de Urquiaga, Placia Itturegui, Casona Orbegoso, Casona Ganoza Chopitea wywiera na mnie pozytywne wrażenie. Dołożywszy do tego świątynie Huaca de la Luna y Sol otrzymujemy całkiem przyzwoity zestaw atrakcji, a plażowicze mogą jeszcze wybrać się do oddalonego o kilkanaście kilometrów Huanchaco. W tym samym kierunku od Trujillo znajdują się pozostałości największego miasta Ameryki Południowej epoki prekolumbijskiej, Chan Chan. Wybudowane z glinianej cegły adobe wysuszonej na słońcu i pokrytej lekkim tynkiem, w którym rzeźbiono ornamenty o tematyce zwierzęcej zajmuje powierzchnię ok. 28 km kw. Tylko niewielka część jest ogrodzona i wymaga nabycia biletów, które uprawniają również do wejścia do niewielkiego muzeum. Wpierw zwiedzam właśnie muzeum i ogrodzoną część, później wchodzę również do ogólnodostępnych pozostałości, w których widać robotników zajmujących się konserwacją i ochroną przed erozją tej spuścizny prekolumbijskiej. Całość bardzo mi się podoba, obrazu dopełniają kondory siedzące u szczytów budowli i lustrujące groźnie teren niczym strażnicy historii.Wracając z Chan Chan do miasta zatrzymuję się jeszcze w swojskiej jadłodajni na obiad, po czym zmierzam prosto na dworzec. Przede mną kilkunastogodzinny kurs do Tumbes, skąd jest już blisko do granicy ekwadorskiej. O jej przekraczaniu na własną rękę i związanych z tym niebezpieczeństwach naczytałam się cudów, ludzie zdecydowanie bardziej polecali przejazd autobusem bezpośrednio do leżącego już w Ekwadorze Guayaquil, postanowiłam to jednak sprawdzić na własnej skórze.W sobotę rano szybko łapię w Tumbes busa do przygranicznej mieściny. Tutaj zaczyna robić się ciekawie –jeszcze dobrze nie wysiadam z busa, a już zaczepia mnie kilku taksówkarzy chcących zarobić zawożąc mnie na granicę. Jestem zdziwiona aż taką ich ilością, przecież z mapy wynika, że granica jest już bardzo blisko i bez problemu można do niej dojść. Gdy taksówkarze stwierdzają, że to 20 km, dopada mnie konsternacja. Nie dowierzam im jednak i ruszam przed siebie. Po chwili docieram do przygranicznego targowiska pełnego stoisk ze wszelkimi rozmaitościami –od odzieży i obuwia, przez kasety magnotofonowe do garnków. Między nimi chowają się jeszcze jadłodajnie i garkuchnie. W jednej z nich wydaję ostatnie sole peruwiańskie na aji de gallina, czyli kurczaka w żółtym sosie z ostrej papryki podanego z ryżem. W zasięgu wzroku mam już ekwadorską, różniącą się budownictwem ulicę, tym bardziej zadziwia mnie kolejny taksówkarz oferujący usługę transportu do granicy. Twierdzi, że nie mogę dojść do niej pieszo. Skołowana wracam do niewielkiego posterunku policji i pytam stróżów prawa, czy mogę pieszo przejść tędy do Ekwadoru. Dowiaduję się, że tak i że już za kilkaset metrów zmienię państwo pobytu. Ruszam więc ponownie przed siebie ipo chwili z prowizorycznych, zatłoczonych straganów wchodzę w otoczenie murowanych budynków sklepów znajdujących się w kraju dużo spokojniejszym, w którym nie zaczepia mnie już żaden taksówkarz. Nie przechodzę jednak przez posterunek graniczny. W kantorze upewniam się, że stąpam już po ziemi państwa, w którym walutą obowiązującą jest dolar amerykański. Nie mając pojęcia, o co w tym chodzi, idę przez miasto i macham na przejeżdżający autobus. Wsiadam z myślą kupna biletu prosto do Guayaquil, ale wpierw pytam kierowcy, czy będziemy jeszcze przejeżdżać przez przejście graniczne, bo nie posiadam pieczątki wyjazdowej z Peru i wjazdowej do Ekwadoru. Okazuje się, że formalne przejście faktycznie znajduje się kilkanaście kilometrów stąd i muszę mieć pieczątki stamtąd. Autokar przejeżdża kilkaset metrów od przejścia, więc tam muszę wysiąść. Za tę podwózkę kierowca nie przyjmuje nawet dolara, a ja w końcu dopełniam formalności. Nachodzą mnie teraz refleksje dotyczące mojego pobytu w Peru. Mam bardzo mieszane uczucia odnośnie tego kraju, który miał być wisienką na torcie tej podróży. Ogromnie zachwycił mnie kanion Colca, doceniłam Machu Picchu, bardzo przypadło mi też do gustu Chan Chan, ale bardzo rozczarowałam się kiczem Los Uros, komercją w Cusco, próbą oszustwa w kantorze, nazwaniem mnie „gringo", nie czułam się też tutaj tak bezpiecznie jak chociażby w Argentynie, a od ludzi nie biła aura życzliwości. Nasuwa się wniosek, że najpiękniejsza w Peru była blisko dwumiesięczna podróż prowadzącą do niego. Mimo wszystko chciałabym tam wrócić, aby lepiej poznać to państwo, powłóczyć się po Cordillera Blanca, zwiedzić inne, mniej skomercjalizowane ruiny Inków, porównać peruwiańskie tęczowe góry z tymi z Argentyny i Boliwii. Może wtedy droga nie przerośnie celu.Od granicy wracam do miejsca, w którym wysiadłam z autobusu. Idę jeszcze dalej, mając nadzieję dojść do przystanku. Nie mam jednak szans na to, gdyż przed rondem zatrzymują mi się –chociaż nie łapałam stopa -jednocześnie 2 samochody, a ich kierowcy pytają, dokąd zmierzam. Słysząc, że szukam transportu do Guayaquil lub Cuenci ustalają między sobą, który z nich może mi bardziej pomóc i po kilku minutach wsiadam do samochodu pary jadącej do Santa Rosy, z której odjeżdża dużo autobusów do największych miast Ekwadoru. Już od pierwszych minut czuję się w tym państwie dużo lepiej niż w Peru, a zachowanie tych ludzi przypomina mi pobyt w Argentynie i na południu Chile.Z Santa Rosy już za pół godziny mam autobus do Cuenci. Korzystając z dworcowego wi-fi, rezerwuję nocleg w tym mieście.W trakcie jazdy podziwiam plantacje bananowców i pracujących na nich ludzi.W trzecim największym mieście Ekwadoru turystów nie brakuje, już przed dworcem, widząc, że rozglądam się niepewnie w każdym kierunku, zagaduje do mnie Anglik, z którym idędo centrum, przy pożegnaniu daje mi jedną z jego map miasta.Miasto opływa w brukowane uliczki, pełne kolorowych, bardzo zadbanych kamienic, kościołów, katedr, placów, a przy tym centro historico nie jest zbyt duże, można więc powoli spacerować zaglądającdo każdego zaułka, zaspokajając głód smakołykami z garkuchni. Tak właśnie spędzam popołudnie i wieczór.Z tarasu mieszczącego się na dachu hostelu obserwuję miasto tonące w blasku zachodzącego słońca i z tym obrazem pod powiekami kładę się spać.W niedzielę jeszcze raz, tym razem dokładniej, obchodzę urocze, w moim odczuciu bardziej hiszpańskie niż południowoamerykańskie, centrum miasta, po czym przechodzę przez most na Rio Tomebamba na drugą stronę rzeki, gdzie na terenie campusu odbywa się akurat bieg charytatywny. Pomimo tego jest dość spokojnie. Kupuję chipsy z bananów i rozkładam się z nimi nad rzeką. Wypada w końcu spróbować tutejszego specjału. Nie podchodzą mi jednak chipsy na słodko, na szczęście paczka nie jest duża.O 14 wyjeżdżam z Cuenci, którazdecydowanie okazała się być godna spędzenia tam znacznej części niedzieli, autobusem do Guayaquil. Droga wiedzie m.in. przez Parque Nacional Cajas. Do pewnego momentu podziwiam ładne panoramy górskie, lecz im wyżej, tym pogoda gorsza, w końcu zaczyna padać, a chmury i mgła znacznie ograniczają widoczność. Pora deszczowa trwa w najlepsze.Do największego miasta Ekwadoru docieram pod wieczór. Dworzec znajduje się dość daleko od centrum, do którego dojeżdżam tramwajem. Nie chcę kupować karty na komunikację publiczną, proszę więc życzliwie wyglądającą kobietę o możliwość odbicia się za pomocą jej karty, trzymając w ręku odliczone pieniądze w wysokości opłaty za jednorazowy przejazd. Zgadza się bez problemu.W hostelu panuje bardzo luźna, hipisowska atmosfera. Być może tutejsze banany, których największa ilość wypływa do Europy właśnie z portu w Guayaquil, zawierają niekoniecznie śladowe ilości innych roślinnych środków rozweselających.Po nocy spędzonej w tym wesołym przybytku ruszam na zwiedzanie miasta. Rozpoczynam od spaceru kilkukilometrową, zieloną promenadą nad ujściem rzeki Guayas do zatoki Guayaquil.
Wyposażona jest nie tylko w wi-fi, ale również w stanowiska do ładowania telefonów! Dochodzę nią do nowoczesnych wieżowców, a następnie do barrio Santa Ann.Główną atrakcję tej dzielnicy stanowi wzgórze o tej samej nazwie, na które prowadzi 400 schodów. Wiodą one wąskimi uliczkami między kolorowymi budynkami mieszkalnymi, restauracjami, kawiarniami oraz sklepami z pamiątkami. Napotykani na niemalże każdym rogu policjanci zdają się potwierdzać wyczytane przeze mnie w relacjach internetowych informacje o napadach na turystów w tej części miasta. Odnoszę wrażenie, że skoro jest tutaj tyle stróżów prawa, to faktycznie musiały zaistnieć powody, dla których właśnie w tym miejscu skumulowali swoje siły.Na szczycie wzgórza znajduje się kapliczka i roztacza się imponujący, wart pokonania tych schodów krajobraz miasta i okolicznych wzgórz.W drodze powrotnej do hostelu przechodzę przez centrum, gdzie stare kamienice, kolorowe domki i liczne kościoły przeplatają się z luksusowymi hotelami. Jednak żaden z budynków nie może konkurować z Parque de Los Iguanas. Jaszczurki wylegują się tam na słońcu, nie zważając na bacznie je obserwujących ludzi, raczą się podawaną im sałatą,co chwila któraś z iguan spada z drzewa, aż dziw, że żadna z nich nie ląduje na ludzkiej głowie. Istnieje też niebezpieczeństwo bardzo bliskiego spotkania z odchodami tych stworzeń, które przymuszone potrzebą bynajmniej nie zwracają uwagi na to, czy ktoś akurat przechodzi pod ich gałęzią –przecież są u siebie.Wróciwszy do hostelu zabieram plecak, podjeżdżam na dworzec i wsiadam do nocnego autobusu do stolicy.Na miejsce docieram w porze śniadaniowej i właśnie temu zajęciu oddaję się po podjechaniu do centrum. W drugiej kolejności znajduję zarezerwowany uprzednio hostel, niestety, podobnie jak w peruwiańskiej Barrance, pokój nie ma okien. Nie spędzam tam więcej czasu niż to niezbędne i po rozpakowaniu się zaczynam zwiedzanie miasta. Włóczę się aż do wieczora po centro historico i przylegających do niego dzielnicach, zaglądam również do parków nowego miasta. W Quito nie brakuje ładnych budynków z czasów kolonialnych, w szczególności kościołów, w tym katedry z obrazem ostatniej wieczerzy, na którym Jezus je... świńkę morską, na będącym sercem miasta Placa Grande warto zobaczyć w samo południe uroczystą zmianę warty przed Palaco del Gobierno. Urzeka mnie wąska i kolorowa uliczka Calle la Ronda. Z kolei nad miastem góruje skrzydlata Madonna -La Virgen de Quito.Całokształt wywiera na mnie jednak średnie wrażenie.Ostatni pełny dzień spędzony w Ameryce Południowej poświęcam na symboliczne przejście z półkuli południowej na północną. Co prawda „pobyt" na tej północnej trwa teraz tylko chwilkę, traktuję to jednak jako symboliczne rozstanie z tą częścią świata i powrót na tę jego część, gdzie toczyło i zapewne toczyć się będzie niemal całe moje życie.Mitad del Mundo (Środek Świata) w rzeczywistości znajduje się nieco dalej na północ, aniżeli pierwotnie uważano i obok większego, obfitującego w sklepy z pamiątkami, restauracje, kawiarnie, muzea funkcjonuje również skromniejszy punkt chlubiący się tym mianem.Zaczynam od tego „fałszywego", rządowego. Podjechawszy autobusem miejskim i zapłaciwszy wstęp, spędzam sporo czasu w tym leżącym w otoczeniu gór miejscu, przeciętym linią, mającą oznaczać ecuador (równik). Turyści mogą przeprowadzić tutaj eksperymenty, które udają się tylko na równiku –np. postawienie nieugotowanego jajka na sztorc. Innym dowodem na fakt, że stoimy na równiku, są sąsiadujące ze sobą, lecz leżące na różnych półkulach krany z wodą, która odkręcona wiruje w każdym z nich w przeciwną stronę. Znajduje się tutaj również symboliczna stacja kolejowa Estacion del Tren Ciudad Mitad del Mundo z jednym wagonikiem, najważniejszym jednak budynkiem jest umiejscowiony centralnie obelisk, w którego wnętrzu mieści się muzeum etnograficzne, a ze szczytu możemy podziwiać ładną panoramę okolicy.Kupuję pamiątkowe breloczki z lamami icukierki z koką dla rodziny i znajomych oraz szalik jednej z piłkarskich drużyn ekwadorskich dla Jaśka. Teren jest wysprzątany, bardzo zadbany, czuję się trochę jak w sztucznej, sterylnej, ogrodzonej enklawie dla turystów. Zjadam jeszcze zupę, degustuję tutejsze piwo Pilsener (przeciętne jak większość południowoamerykańskich piw) i wychodzę na spotkanie z prawdziwym środkiem świata.
„Fałszywy”, rządowy równik
Dojście do niego zajmuje mi kilka minut. Teren funkcjonuje jako prywatne muzeum Sitio Intinan i tutaj również pobiera się wstęp, jednak choćbym chciała, to nie mogę go zapłacić, bo w okienku lądowym kasowym nikogo nie ma. Najważniejsze, że furtka jest otwarta i bez przeszkód mogę wejść. Spotykam trochę turystów, lecz zdecydowanie mniej niż w rozleglejszym, bardziej rozreklamowanym, pierwotnie wyznaczonym terenie, na którym miał znajdować sięć równik. Znów mam możliwość odkręcenia wody w trzech kranach, pojawiają się więc pierwsze wątpliwości, czy skoro eksperyment wypada tak samo zarówno na „fałszywym”, jak i na „prawdziwym” równiku, to można wierzyć w to, że w tej chwili znajduję się na tym autentycznym. Nie brakuje również linii mającej wyznaczać równik, ale właśnie –kluczowym słowem jest tutaj „mającej”, bowiem z rozmowy anglojęzycznych turystów dowiaduję się, że ten prawdziwyrównik przebiega jeszcze dalej, w miejscu w żaden sposób nieogrodzonym, za domami, niedaleko ruchliwej drogi. Dla pewności idę więc blisko dwa kilometry we wskazanym przez nich kierunku, chyba wreszcie przekroczyłam równoleżnik 0, a jako puenta poszukiwańrównika przypomina mi się tekst „coraz więcej przebierańców, coraz trudniej o oryginał” kończący piosenkę „Chłopcy radarowcy”.Wracam autobusem do centrum Quito, zasiadam jeszcze w swojskiej knajpce i raczę się kurczakiem, po czym kieruję się już prosto do hostelu.Nastał czas pożegnania nie tylko z Quito i Ekwadorem, ale z całą Ameryką Południową. Sprawdzam w Google Maps jak dojechać na lotnisko, na wszelki wypadek zostawiam włączoną nawigację i idę na autobus. Jadę z jedną przesiadką, w trakcie której wyciągam telefon, aby upewnić się, czy na pewno dobrze zapamiętałam numer autobusu i, ku mojemu zaskoczeniu, zaczepia mnie stojąca obok kobieta ostrzegając mnie, żebym lepiej nie wyciągała telefonu na wierzch. Dziwię się tym bardziej, że w pobliżu nie ma żadnych domostw, ani podejrzanych osobników, a jedynie kilka spokojnych, a przynajmniej na takich wyglądających, osób czekających na autobus. Stosuję się jednak do rady i bezpiecznie dojeżdżam na lotnisko.
Bagaż nadany, kontrola bezpieczeństwa odbyta, wsiadamdo samolotu, który po chwili wzbija się do góry. Pozostaje mi tylko pomachać Ameryce Południowej na pożegnanie i obiecać, że kiedyś tu wrócę. O tym jestem zresztą przekonana, przecież mam tyle planów na następny raz...Lot do Madrytu mija mi bardzo szybkoi komfortowo -posiłki w Iberii są znacznie lepsze niż w TAPie (w TAPie przespałam kolację, więc porównanie jest niepełne, ale szanse, że była lepsza niż w Iberii oceniam jako nikłe), wybór filmów całkiem niezły, miejsca dużo. Oglądam Australię oraz 127 godzin, przez cały lot śpię bardzo niewiele, pewnie dzięki temu wieczorem zasnę w kilka sekund, nie odczuwając w ogóle zmiany czasu.Z lotniska metrem udaję się do miasta i zaczynam zwiedzać. Co prawda niebo jest bezchmurne, słońce świeci, ale wiatr sprawia, że odczuwam lekki chłód. To nie to co na drugiej półkuli! Następna różnica, która mi się nasuwa, to "sterylność" Madrytu. Nie wystarczy wyjść ze ścisłego centrum, aby zobaczyć mniej okazałe budynki, biedę. Chociaż pod wieczór spotyka mnie niespodzianka -pod jednym z mostów dostrzegam "osiedle zielonych pałacyków"! Mieszkają tutaj bezdomni, bez wyjątku w zielonych namiotach. Co prawda sceneria jest całkowicie odmienna od tej, którą miał na myśli Milo Nevrly pisząc: „Kiedy mam namiot, to jestem milionerem,obojętny, nie zwracający na nic uwagi, pewny siebie. Dojdę dokąd mi się spodoba, rozwinę zielony pałacyk, strach z nocy znika”, lecz i tak po raz ostatni na tej wyprawie przywołuję w myślach jego słowa.A ja zarezerwowałam nocleg w schronisku młodzieżowym, zdradziłam swój zielony pałacyk.Cały dzień powoli spaceruję po mieście, korzystam z jednego z Free Walking Tourów, a wieczorem docieram do wspomnianego schroniska młodzieżowego. W międzyczasie dzwonię do rodziców przez Vibera, aby nie zorientowali się, że już jestem w Europie. W pewnym momencie mama mówi, że po raz pierwszy wyczuwa w moim głosie smutek. Cóż się dziwić, przecież jestem już w drodze powrotnej. Muszę jednak przyznać, że cieszę się na niespodziankę, którą zrobię im za dwa dni.Jem tutaj drugie najlepsze śniadanie, miano pierwszego już na zawsze przypada temu w hostelu CabanaCopa w Rio de Janeiro, ale tutaj również jest szwedzki stół, duży wybór wędlin, serów, dżemów, owoców, do picia są zarówno herbata, kawa, jak i soki. Jedynie arbuza i brownie brakuje.Całą sobotę spędzam jeszcze na spokojnym zwiedzaniu stolicy Hiszpanii, robi na mnie całkiem przyjemne wrażenie i chyba na zawsze będzie kojarzyło mi się z powrotem z wyprawy życia. Chyba że okaże się, iż ta prawdziwa wyprawa życia dopiero przede mną. Nie mam nic przeciwko temu.Ostatnią noc spędzam na lotnisku.Powrót nie obywa się bez niewielkiej przygody -pilot dwa razy schodzi do lądowania w Modlinie, i dwa razy musi poderwać maszynę do góry, mgła sprawia, że nasz lot zostaje przekierowany na Okęcie i ostatecznie ląduję na tym samym lotnisku, z którego startowałam. Krzyżuje to nieco plany Jaśka, który chciał zrobić mi niespodziankę i czekał na mnie z jajecznicą w Modlinie, a w tej sytuacji spotkaliśmy się na Dworcu Centralnym.Teraz przede mną już tylko krótka podróż przez Polskę i będę mogła wejść do domu wymawiając "Prima Aprilis!". Ot, zwyczajna niedziela.