Himalaje Indyjskie - Mały Tybet i wejście na Stok Kangri 6153 m n.p.m.
Gerta Sochańczak Nowakowski – sierpień 2017
Pomysł wyjazdu i wejścia na 6-cio tysięcznik narodził się zaraz po trekkingu wokół Annapurny czyli w listopadzie 2016 r. Po wejściu na przełęcz Thorong La na wysokości 5416 m n.p.m. z całym dobytkiem czyli około 15kg na plecach, tak posmakowałam wysokich gór i większych wyzwań, że zaraz po powrocie do Polski usiadłam nad nowym projektem - celem, który obejmował większe wyzwanie jakim było zdobycie sześciotysięcznika. Opcje były dwie: Stok Kangri w Himalajach Indyjskich lub Huayna Potosi w Boliwii. Ze względu na miłość, jaką darze Azję a zwłaszcza Himalaje oraz koszty organizacji padło na Stok Kangri, szczyt o wysokości 6153 m n.p.m. Po wybraniu celu, kolejnym krokiem była organizacja, zwerbowanie przyjaciół, kupowanie biletów i czekanie na sierpień. Naszym głównym celem był Ladakh – kraina pomiędzy głównym pasmem Himalajów a górami Karakorum zwana „Małym Tybetem”, jest to najbardziej wysunięta na zachód część Wyżyny Tybetańskiej. Wchodzi w skład indyjskiego stanu Dżammu i Kaszmir, a jej stolica to Leh położona na wysokości około 3500 m n.p.m. Obszar ten został otwarty dla ruchu turystycznego dopiero w 1974 r.
Nasz lot rozpoczął się w Warszawie z przesiadką we Frankfurcie, następnie lot do Delhi, kolejna przesiadka i lot do Leh. Cała podróż finalnie trwała długo bo 40 godzin. Wynikało to ze złego poinformowania nas na lotnisku w Warszawie, że nasz bagaż główny leci prosto do miejsca docelowego czyli do miejscowości Leh. Co niestety okazało się nieprawdą, bowiem w New Delhi trzeba odebrać bagaż z lotniska międzynarodowego i nadać go w dalszą podróż już na lotnisku krajowym. Ta pomyłka kosztowała nas dużo czasu, nerwów i wyjaśnień. Ostatecznie dowiedzieliśmy się, że musimy zakupić nowe bilety i możemy udać się w dalszą podróż… ale dopiero za dwa dni!!! Chyba każdy zrozumie naszą ogromną irytacje z tego powodu, chciano nam zabrać dwa dni z naszej górskiej włóczęgi – nie do przyjęcia!, ale po twardych negocjacjach na szczęście wylecieliśmy tego samego dnia. Jeżeli Wasze plany będą związane z tym kierunkiem, proszę miejcie to na uwadze. Samo lądowanie w Leh, bliskość gór podczas lądowania było zapowiedzią niezłej przygody, muszę szczerze przyznać, że dla mnie było to bardziej emocjonujące niż np. lądowanie na najniebezpieczniejszym lotnisku świata w Lukli. Po wylądowaniu na 3500 m, naszym oczom ukazał się nasz główny cel trekkingu Stok Kangri, serca jakby zaczęły szybciej bić. Wymęczeni ale również podekscytowani, udaliśmy się taksówką do naszego hotelu, który wcześniej zarezerwowaliśmy na booking.com. Jak się później okazało hotel ten stał się nasza bazą wypadową. Plan zakładał dwa dni spędzenia w Leh w celu aklimatyzacji, zwiedzania okolicy, a następnie wyruszenie na trekking pod Stok Kangri i zdobycie góry. Plany się zmieniły kiedy udaliśmy się zakupić permit (pozwolenie na szczyt w cenie 50$), ponieważ przy zakupie trafiliśmy na doświadczonego Szerpę Sonama Wangyalla, który jest legendą himalaizmu indyjskiego. Pan Sonama poświęcił nam sporo czasu, zlustrował nas z góry na dół i zaproponował abyśmy więcej czasu poświecili na aklimatyzację i w pierwszej kolejności zrobili wypady, które planowaliśmy zrobić po zejściu z gór. Decyzja była jednogłośna, zmieniamy plany, najpierw udajemy się na poznawanie tej wspaniałej krainy z przełęczami powyżej 5 tys. m n.p.m. i noclegami na wysokości około 4 tys., czyli zgodnie ze sztuką aklimatyzacji. Czas na przedstawienie naszej ekipy. Najmłodsza uczestniczka Pola – 14 latka, Mama Poli - Ania, Beatka, Ela, mój mąż Krzyś i ja (w naszym wypadku wiekiem się nie chwalę;). Skład 6 osobowy. Osobiście wolę podróżować ze znaną mi ekipę, z którą dobrze się czuję, świetnie rozumiem a w chwilach kiedy jestem spełniona i szczęśliwa, cieszę się, że mogę te emocje dzielić z bliskimi mi osobami. Z drugiej strony znam osoby które cenią sobie samotność na takich wyprawach lub poznawanie ludzi na trasie. Ok wracamy do wyprawy :) Pierwszy dzień rozpoczęliśmy od zwiedzania królewskiego pałacu, który góruje nad miastem, jego wysokość to 9 kondygnacji. Pałac został ukończony w I poł. XVII i do 1834 roku zamieszkiwała go rodzina królewska. Obecnie prowadzone są renowacje tego kompleksu, który częściowo jest udostępniony do zwiedzania. Z pałacowego dachu, gdzie znajduje się punkt widokowy, rozciąga się rozległa panorama na Leh i okolicę, m.in na górę Stok Kangri. W samym Leh jest mnóstwo agencji, które mają bardzo podobne ceny w organizowaniu wyjazdów. Plusem naszej 6-cio osobowej grupy było to, że byliśmy niezależni i mogliśmy od razu wynająć samochód bez zbędnego oczekiwania na partnerów do zapełnienia samochodu, dlatego zakupiliśmy wyjazd bezpośrednio w naszym hotelu, ceny praktycznie takie same jak w agencji. Naszym pierwszym celem był wyjazd do Doliny Nubry. Dolina ta oddziela pasmo Ladakhu od pasma Karakorum, w pobliżu znajduje się granica indyjsko-pakistańska oraz lodowiec Siachen. Droga do doliny Nubry prowadzi przez Khardung-La 5359 m n.p.m. do niedawna uznawaną za najwyższą przejezdną przełęcz na świecie. W planach mieliśmy zjazd z tej przełęczy wypożyczonymi rowerami, ale jak to w życiu bywa, na miejscu plany się pozmieniały. Okazało się, że trasa oprócz tego, że jest malownicza z niezliczoną ilością serpentyn, niebezpieczna co może stanowić dużą dawkę adrenaliny to przede wszystkim jest uciążliwa z uwagi na liczne bazy wojskowe i ciągnące się niezliczone kordony wojskowych ciężarówek. A zwały wydobywających się czarnych spalin i smrodu skutecznie wybiły nam rowery z głowy. Wystarczy nam smogu w grodzie Kraka.
Zapytacie może skąd tam tyle wojska? Tłumaczę, od uzyskania pod koniec lat 40-tych XX wieku niepodległości od Wielkiej Brytanii Indie i Pakistan uznają Kaszmir za terytorium sporne i oba kraje roszczą sobie do niego prawo, teren ten od ponad 60 lat jest punktem zapalnym i powodem konfliktów zbrojnych miedzy tymi krajami. Oba kraje utrzymują oddziały wojskowe na terenie położonym ponad 6000 m n.p.m. Znaczenia temu konfliktowi nadaje fakt, iż zarówno Indie, jak i Pakistan dysponują bronią jądrową. Większość mieszkańców Dżammu i Kaszmir stanowią wyznawcy islamu. Sama przełęcz Khardung-La oblegana jest głównie przez ichniejszą ludność na motocyklach. Nas spotkała miła niespodzianka, kiedy weszliśmy na pobliską małą stupę, kobieta o rysach europejskich zagrała mini koncert na skrzypcach. Dziwne i niesamowite uczucie, jesteś na 5 tys.m n.p.m. i słuchasz muzyki klasycznej na żywo :) coś pięknego. Po zjeździe z przełęczy, droga ciągnie się malowniczo wzdłuż rzeki, którą zewsząd okalają majestatyczne, piaskowe góry. Dostęp do wody powoduje iż dotychczasowy piaskowo, żwirowy krajobraz zmienia się w oazy zieleni z bujną roślinnością, to miła odmiana dla oka. Następnie krajobraz powoli zmienia się w pustynię, to znak że zbliżamy się do Nubry. Po drodze mijamy wielbłąda… hm nie będę ukrywać, że widok ten robi wrażenie, jesteś w Himalajach, które kojarzą się ze śniegiem, zimnem a tu pustynia, gorąco, wielbłądy, a w oddali ośnieżone góry. Po prostu rewelka! Dolina Nubry to jedyne miejsce w Indiach, gdzie można spotkać wielbłądy dwugarbne (baktriany), tędy przed wiekami prowadził Jedwabny Szlak. Naszą uwagę przyciąga zawieszony groźnie ponad 3000 m n.p.m na skraju pustyni otwierającej się na Doline Shyok - klasztor Diskit. Zrobił on na mnie i na naszej grupie największe wrażenie, jest to jeden z największych i najstarszych klasztorów Ladakhu, powstał w XIV w. Po zwiedzeniu klasztoru udaliśmy się w dalszą podróż, zaczęło się już ściemniać, a nie ukrywam, iż podróżowanie tamtejszymi drogami o zmroku do przyjemności nie należy, drogi są bowiem bardzo wąskie i zawieszone nad urwiskami. Na szczęście do przejechania zostało tylko parę kilometrów i dotarliśmy na miejsce. Podróż, która liczyła 150 km trwała około 6 godzin. Na miejscu naszego obozowiska przyjął nas gospodarz i zaprowadził do ogromnych dwuosobowych namiotów z łazienkami, które miały około 15 metrów kw., w sumie to takie małe domki. Podano nam pyszną kolację i po raz pierwszy w Himalajach spotkaliśmy się ze szwedzkim stołem. Spędziliśmy miły wieczór z widokiem na góry. Drugi dzień to odwiedziny oazy z wielbłądami, relaks na pustyni i powrót tą samo droga przez Khardung-La do Leh. Po powrocie do Leh, zajęliśmy się między innymi planowaniem kolejnego wypadu, tym razem zdecydowaliśmy się na wyjazd jeepem nad jezioro Pangong, które leży na wysokości 4300 m. n.p.m., jest to najwyżej na świecie położone słone jezioro, na pograniczu Chin 70% i Indii 30%. Wyjazd tam wiązał się z podróżą przez kolejną z najwyższych przejezdnych przełęczy na świecie, tym razem - Chang La 5360 m n.p.m., która bardziej skradła moje serce. Po pierwsze, nie jest tak oblegana jak Khardung La, jest spokojniejsza, mija się mniej samochodów po drodze, co jest bardzo ważne zważywszy, iż droga prowadzi krętymi górskimi zboczami i każde wymijanie się z innym pojazdem jest nie lada wyczynem i dawką adrenaliny. Co rusz na drodze napotykaliśmy znaki ostrzegające przed nadmierną prędkością, nie będę ukrywać, że są one opisane w zabawnej formie i ciągle ich wypatrywaliśmy. Muszę też przyznać, że mieliśmy świetnego kierowcę, który przez cztery dni obwoził nas swoim jeepem. Zjazd z Chang La to już powolne oczekiwanie na jezioro i okrzyki zachwytu, kiedy ujrzeliśmy go po raz pierwszy. Kolor turkusowej tafli jeziora, na tle żółto-brązowo-czerwonych gór, wyglądał obłędnie. Kolejna wspaniała wycieczka którą gorąco polecam. Po przyjeździe wspólna kolacja i nocleg w namiotach podobnych do tych w Nubrze. Noc była przepiękna z granatowym niebem i mnóstwem spadający gwiazd, akurat była to noc Perseidy, co chwilę wypowiadaliśmy marzenia u mnie królowało jedno – wejść na szczyt :) Niedaleko nas tamtejsza młodzież paliła ognisko i bawiła się przy pięknej muzyce, która tego wieczoru nam również towarzyszyła. Nazwaliśmy ich „Shaolinowcy”, ponieważ nosili stroje takie same jak mnisi, prawdopodobnie byli to uczniowie jednego z tamtejszych klasztorów. Następnego dnia robiliśmy sobie wspólnie zdjęcia, my byliśmy ciekawi ich a oni nas.
To był piękny wieczór można by rzec wyjątkowy i bez zmartwień... ale mnie martwiło jedno, stan naszego auta. Kierowca ściągnął koło i długo grzebał w podwoziu, hmm myślę, że nie jeden Pan z bardziej cywilizowanego warsztatu złapał by się za głowę patrząc co on z tym kołem i samochodem robi, jakiego sprzętu używa;). Zbiegło się parę osób, podejrzewam, że to inni kierowcy i próbowali coś zaradzić. Na drugi dzień było widać, że z samochodem jest coś nie tak ponieważ nasz wspaniały kierowca pozwalał się wyprzedzać, czego wcześniej z nim jeżdżąc nie doświadczyliśmy. Po wojażach zarówno do doliny Nubry jak i nad jezioro Pangong, aklimatyzacji powyżej 5 tys. i spaniu na wysokości ok. 4 tys. uznaliśmy że jesteśmy gotowi na trekking. Pogoda dopisywała, w Lehu było wręcz upalnie, miło było pomyśleć, że za chwilę przeniesiemy się w nieco chłodniejszy klimat. Trekking rozpoczęliśmy z miejscowość Stok, to jest jakieś pół godziny jazdy samochodem od Leh. Trasa pierwszego dnia jest w miarę spokojna i łagodna, szło się fajnie, częściowo wzdłuż koryta rzeki, która dawała trochę ukojenia i powiewu chłodu.
Nie mieliśmy osła ani tragarza, więc cały dobytek potrzebny na 4 dni + 2 namioty targaliśmy na plecach. Nie ukrywam, że byliśmy jedną z nielicznych grup, która dźwigała wszystko na sobie. Dziś stwierdzam, że niepotrzebnie. Oczywiście taki zamysł, że wszystko nosimy sami, mieliśmy od początku, takie poniekąd sprawdzenie siebie, ale jeśli miałabym teraz doradzić to lepiej wynająć osła, który odciąży nas od ciężkiego sprzętu typu raki, czekan, namiot. Po około 6 godzinach dotarliśmy do campingu Mankarmo na wysokości 4380 m n.p.m. Na miejscu jest messa, w której można było zjeść, napoić się, porozmawiać z innymi osobami. Osobiście indyjskie menu nie jest moim ulubionym, zdecydowanie za dużo kolendry;) Wieczór błogi, z polskimi rarytasami tzn. barszczyk z torebki, kiełbasa, chlebek a w oddali on - nasz cel, który z tej perspektywy i w tle zachodzącego słońca wydawał się być naprawdę groźną górą.
Na drugi dzień obudził nas odgłos dzwoneczków, okazało się, że to dzwonki osiołków, które niedaleko naszego namiotu miały postój w drodze do bazy. Śniadanie, zwijanie namiotów i droga do Base Camp. Góry w Himalajach Indyjskich bardzo się różnią od nepalskich, swoimi kształtami przypominają grzbiet smoka, pięknie mieniły się w słońcu, kolorami brązu, czerwieni, żółci i zieleni. Widoki cudowne a zarazem całkowicie odmienne od innych gór. Ten dzień był dla mnie cięższy od pierwszego, po około 2-3 godzinach dotarliśmy do Base Campu na wysokości 4969 m n.p.m. Ponownie rozbiliśmy namioty, zorientowaliśmy się w terenie, baza podobna do poprzedniej, głównym punktem była messa gdzie można było zakupić prawie wszystko (z wyjątkiem kleju ale o tym za chwilę), jest tam również możliwość wypożyczenia namiotów oraz raków. Niestety w drodze do BC, Beatkę spotkała przykra przygoda, mianowicie odeszła jej podeszwa od buta. Podklejenie buta mocnymi taśmami, które ze sobą mieliśmy nie przyniosło efektu, taśma po dłuższym ocieraniu o kamienie po prostu się przecierała. Beatka szukała rozwiązania w messie, u przewodników, u innych trakersów. Niestety okazało się, że w bazie nikt nie posiadał kleju typu „super glue”, który tak naprawdę uratowałby sytuacje. To jest cenna nauczka na przyszłość, do tak zwanego niezbędnika należy również spakować szybkoschnący klej. Odchodząca podeszwa a w sumie to jej brak spowodował, że Beata nie była w stanie podjąć próby ataku szczytowego. Było nam z tego powodu bardzo przykro. Po odpoczynku postanowiliśmy, że w takim wypadku w piątkę wyruszamy w stronę szczytu zaraz po północy. Położyliśmy się w miarę wcześnie aby trochę odpocząć przed wymarszem w górę, ale nie ukrywam, iż nie byłam w stanie zasnąć. Chyba emocje wzięły górę i już tylko oczekiwałam wyjścia. Około godziny 00:20 wyszliśmy z bazy i po przejściu jakiś 200 m na wysokość około 5100 m. Pola nasza najmłodsza uczestniczka nie do końca czuła się w formie, decyzja była szybka, schodzi z mamą z powrotem do bazy. My w trójkę podjęliśmy dalszą próbę zdobycia góry. Pierwszą cześć trasy zanim dojdzie się do lodowca wyznaczają co rusz ułożone małe kopczyki. Po około godzinie czasu od rozejścia się z dziewczynami, przeskoczyliśmy szczelinę w lodowcu, która jest wskazywana, jako najniebezpieczniejszy moment. Potem była mozolna praca każdego z nas ze sobą i wspinanie się coraz wyżej. Odczuwałam zimno głównie podczas postojów, marzły mi palce u stóp, butami mocno uderzałam o śnieg lub skały, aby je ogrzać, wraz z pierwszymi promieniami i wschodem słońca robiło się cieplej i milej. Po dojściu do grani pozostało nam jeszcze około godziny drogi na szczyt. To był piękny czas, ponieważ wewnętrznie już czułam, że dojdę do celu. Wejście na szczyt to małe wypłaszczenie z mnóstwem modlitewnych chorągiewek. Po wejściu na szczyt, byłam najszczęśliwszą osobą na Ziemi. Ogromnie się wzruszyłam, poleciały łzy. Tego tak po prostu nie da się opisać, ale każdy kto walczy ze słabościami z samym sobą i spełnia swoje marzenie zapewne wie o czym pisze. Po prostu niesamowita chwila szczęścia. Wejście zajęło nam około 8 godzin. Po raz pierwszy byłam na takiej wysokości, wszystko inne było niżej, z jednej strony rozpościerał się widok na przepiękne pasmo Zanskar a z drugiej na pasmo Karakorum z K2 na czele przykryte chmurami. Na górze obowiązkowa sesja zdjęciowa, powiesiliśmy chorągiewki które przyleciały z nami z wyprawy w Nepalu z wypisanymi naszymi imionami i datą wejścia. Dla Krzysia to również była najwyższa zdobyta wysokość, Ela była już wyżej zdobyła Pik Lenia 7134 m n.p.m. Po jakimś półgodzinnym pobycie na górze zaczęliśmy schodzić. Po przejściu grani, zrobiło się bardzo ciepło, zaczęliśmy trawersować górę, niestety moja chwila braku skupienia spowodowało, iż zaliczyłam upadek i zjazd około 150-200 metrów w dół. Nie ukrywam, że trochę najadłam się strachu, na szczęście skończyło się tylko na obdarciu dłoni ze skóry, z którym borykałam się przez pół roku. Przez mój upadek powrót się przedłużył, słoneczna pogoda spowodowała również, że zmienił się lodowiec, w wielu miejscach były niewielkie szczeliny i za bardzo nie wiedzieliśmy, w którym miejscu trzeba go bezpiecznie przejść. Widzieliśmy jednak, że za nami idzie przewodnik z japońskim turystą wiec poczekaliśmy na nich i wspólnie przeszliśmy to miejsce. Po przejściu lodowca, spotkaliśmy się z naszymi dziewczynami, które martwiąc się że długo nie wracamy wyszły nam naprzeciw. Gratulacjom nie było końca. To był piękny dzień, okraszony piwkiem, który Beatka dla nas zakupiła. Tego samego wieczoru o 23:00 na szczyt z przewodnikiem wyruszyła ponownie Pola z Anią, udało im się zdobyć szczyt w wyjątkowo dobrym tempie i około godziny 10:00 były już z powrotem w bazie (dla porównania nam zajęło to około 4 godzin więcej). Ogromy szacunek dla nich a zwłaszcza dla Polki, która miała ogromny zapał, determinacje i być może jest najmłodszą Polką, która zdobyła ten 6-cio tysięcznik, a nagrodą za ich trud był piękny widok na K2. Szkoda, że nie jest prowadzony dziennik wejść na Stok Kangri, tak ja czyniła to pięknie przez tyle lat Pani Elizabeth Hawley, kronikarka wypraw w Himalaje. Mielibyśmy wtedy pewność… aczkolwiek tak naprawdę to jest najmniej istotne. Podsumowując wejście na szczyt to cała nasza piątka podczas podejścia czuła się bardzo dobrze, byliśmy dobrze zaaklimatyzowani. Pomimo naszego jakiegoś tam górskiego doświadczenia wiemy, że źle zaplanowaliśmy początek naszej wyprawy, dlatego tym bardziej doceniliśmy radę Sherpy Sonama i uważamy, że dzięki niemu udało nam się wyjść na szczyt w tak dobrej formie. Pamiętajcie aklimatyzacja najważniejsza! Pozostało szczęśliwie zejść do Leh, po lekkim odpoczynku o godzinie 14.00 zaczęliśmy schodzić. To była bardzo długa droga powrotna, zmęczenie dawało znać o sobie. Tym razem wynajęliśmy osiołka, który wziął nasze namioty i cięższe rzeczy i około godziny 19-20 byliśmy w hotelu. Emocje i zmęczenie wzięły górę, mieliśmy świętować urodziny Krzysia ale przenieśliśmy tę uroczystość na następny dzień i przysłowiowo padli na pyski do łóżek. Kolejne dwa dni to zwiedzanie przepięknie położonych buddyjskich klasztorów: Spituk -założony w XI wieku, znajduje się w nim gigantyczny posąg Kali. Hemis - to największy i najbogatszy klasztor środkowego Ladakhu. Ufundowany w latach 30. XVII wieku przez króla Sengge Namgjala dla szkoły Drukpa. Thikse - z XV wieku wzniesiony na szczycie wzgórza na wzór pałacu Potala w Lhasie. W klasztorze znajduje się największy w Ladakhu posąg Buddy Przyszłości – Maitrei, który zajmuje aż dwie kondygnacje a z dachu rozpościera się piękny widok na dolinę Indusu oraz pasmo Zanskar. Pałacu Shey – wybudowany ok 1650 r, w którym do XIX wieku zamieszkiwała rodzina królewska. W pałacu znajduje się największa stupa w Ladakh, a jej wierzchołek wykonany jest z czystego złota. Tylko dzięki położeniu w granicach Indii nie podzieliły one losu klasztorów w chińskiej części Tybetu i stoją nadal jak za czasów wiodącego tędy niegdyś Jedwabnego Szlaku. Wieczorem rozpoczęliśmy świętowanie urodzin Krzysztofa i oczywiście oblewanie naszego sukcesu. Z tym oblewaniem musieliśmy się troszkę natrudzić, ponieważ rejon Lakdah zamieszkuje głównie ludność muzułmańska, co oznacza, że legalnie alkoholu nie uświadczysz nawet w restauracji (wyjątkiem była messa w BC;)). A tu przed nami takie dwie piękne uroczystości więc musieliśmy się nieźle nakombinować. Nie będę opisywać jak go zakupiliśmy dodam tylko, że chwilowo śmiesznie, chwilowo strasznie ale wieczór był nasz;) Powoli zbliżał się czas wyjazdu, na ostatni dzień zostawiliśmy sobie do zwiedzenia Shanti Stupe, która została ufundowana w 1985 roku przez japońskiego mnicha Gyomyo Nakamura. Jest ona położona na wzgórzu i rozpościera się z niej naprawdę przepiękny widok na całą dolinę Indusu z okalającymi ją białymi szczytami. Jej biały kolor na tle błękitnego nieba i „naszej góry” dawał ukojenie i poczucie spokoju. I z takim spokojem, z planami na przyszłość, z radością w sercu wracaliśmy do Polski. Nie mogę nie wspomnieć, o przepięknej panoramie widzianej z samolotu, podejrzewamy że to góra K2 a obok kolejne ośmiotysięczniki, do dziś zastanawiam się czy to Gaszebrumy a może Broad Peak? Po lądowaniu w Delhi mieliśmy parę godzin na lot powrotny do Polski więc wykorzystaliśmy ten czas na zwiedzanie stolicy. Wynajęliśmy dwa tuk-tuki i na ile czas pozwolił zobaczyliśmy najciekawsze atrakcje Delhi: India Gate, Czerwony Fort, Park Gandhiego, Rajpath – Central Secretariat, czyli polityczne serce kraju. Wyprawa się udała, cel osiągnięty, ekipa fantastyczna czy czegoś można chcieć więcej? Tak, można. Więcej takich wypraw, w takim towarzystwie i w takim zdrowiu. A w głowie już marzenia o trekkingu wokół tej pięknej, majestatycznej góry, jedynej jeszcze niezdobytej zimą ;) Małe podsumowanie: najlepszy czas na trekking oraz zdobywanie szczytu to koniec wakacji, początek jesieni. Naszym głównym celem było nie tylko zdobycie 6-cio tysięcznika, ale również poznanie kultury tybetańskiej. Ladakh jest głównie zamieszkały przez ludność pochodzenia tybetańskiego, ta część kraju bardzo różni się od Indii. Spotkaliśmy się z dużą życzliwością oraz bezinteresowną pomocą ze strony miejscowych. Na powitanie, na trasie wita się zwrotem Jullay ale zdarzyło nam się również usłyszeć ukochane przeze mnie słowa Namaste ( powitanie po nepalsku) Całość wyjazdu organizowaliśmy sami, najważniejsze to kupić w miarę w dobrej cenie bilety na lot do Indii, a później do miejscowości Leh. Praktycznie cena biletu to połowa kosztów całego wyjazdu. Najlepiej już na początku roku szukać lotów nie tylko z Polski ale również z pobliskich lotnisk w innych krajach. Pomimo, iż co jakiś czas słyszymy niepokojące informacje odnośnie sytuacji politycznej w Kaszmirze, tam na miejscu nie czuliśmy zagrożenia ale również nie czuliśmy się w jakiś sposób przytłoczeni przez wojsko. Jednak za każdym razem wyjeżdżając z Leh napotykaliśmy na liczne punkty kontrolne. Odnośnie permitów to mieliśmy je tylko sprawdzane w Base Campie przy opłacie za pole namiotowe. Jeśli chodzi o spanie i jedzenie to w samych Leh, jest mnóstwo hoteli, guest house oraz restauracji, które serwują zarówno lokalną kuchnię jak również i europejską. Jeśli ktoś z Was myśli i marzy o zdobyciu sześciotysięcznika, i zetknięciu się z kulturą Tybetu to mam cichą nadzieję, że moja relacja troszkę go do tego przybliży. Dziękuje moim kochanym towarzyszom podróży, bez których ten wyjazd nie byłby takim jakim był a w szczególności Ani za wspaniałe zdjęcia, które miedzy innymi wykorzystałam w publikacji. Dziękuje Wam drodzy czytelnicy, że poświeciliście mi swój czas.