Droga Martina na Gerlach - Relacja z wyprawy

Droga Martina na Gerlach - Relacja z wyprawy

Droga Martina na Gerlach

 
Łukasz Kocewiak


  Gerlach jako najwyższy szczyt w Tatrach Wysokich i całych Karpatach jest marzeniem i celem wielu śmiałków, którzy chcą postawić stopę na czubku tego szczytu, który liczy sobie 2655m n.p.m. Jak najwyższy szczyt Tatr jednakże nie znajduje się w grani głównej, lecz trochę na uboczu od wierzchołka zwornikowego - Zadniego Gerlachu, który też jest kuszącym celem samym w sobie dla wielu taterników.


 


Naturalnym jest, że na taki pokaźnych rozmiarów masyw prowadzi wiele dróg taternickich i wspinaczkowych o różnym stopniu trudności. Którą jednak wybrać? Tutaj pragnę skupić się na jednej z najpiękniejszych graniówek w całych Tatrach, drodze Martina. Prowadzi ona przez cały czas pięknie wyeksponowaną granią począwszy od Polskiego Grzebienia aż po sam wierzchołek.
Droga została wyznaczona w 1905 roku przez zapaleńca gór niemieckiego pochodzenia - Alfreda Martina. Co ciekawe całą trasę pokonał samotnie, co w owych czasach było nie lada osiągnięciem. Do dzisiaj droga Martina jest uznawana za jedną z najbardziej spektakularnych dróg w Tatrach Wysokich, która każdemu może dostarczyć niezapomnianych widoków i wrażeń. Co tu wiele pisać, każdy szanujący się tratrofil lub górołaz musi koniecznie tam pójść.
Tak samo i mnie koncepcja przejścia Martinovki drążyła w głowie drogę do realizacji. Na Gerlach już się zasadzałem od pewnego czasu. To raz latem, to raz zimą, dopiero za trzecim razem udało się doprowadzić wyprawę do skutku. I tak dnia 27 czerwca roku 2015 samodzielnie zorganizowana wyprawa na Gerlach w Tatrach słowackich zakończyła się pełnym sukcesem.
Wyruszamy z samego rana po lekkim śniadaniu z Białki Tatrzańskiej na Słowację do Tatrzańskiej Polanki i stamtąd już tylko na szlak. Szykuje się ostra wyrypa, więc za dużo czasu nie przeznaczamy na odpoczynki na szlaku, a Śląski Dom to nawet staramy się ominąć jak najszerszym łukiem. Jeszcze trochę gramolenia się po ładnie ułożonych na szlaku kamieniach i już jesteśmy na Polskim Grzebieniu. Stąd dopiero zaczyna się cała przygoda. Jesteśmy trochę później na przełęczy niż zaplanowaliśmy i dlatego decydujemy się nie wiązać liną tak długo, jak skała nas będzie puszczać.
 
 

 


Jakoś to wszystko gładko idzie, bo w szybkim tempie przeżywcowaliśmy grań na Zadni Gerlach. Po drodze minęliśmy ekipę książkowo pokonującą grań zakładając przeloty co kilka metrów i asekurując się spod jaja. Jakby nie patrzeć bardzo wolno im to wszystko szło. Z Zadniego to już tylko rzut beretem na najwyższy szczyt Tatr i Karpat. Nie ma co biadolić i siedzieć dłużej w tym mleku. Jeszcze tylko krótki wpis do zeszytu wejść i napieramy dalej.
Rano to jeszcze było widać sąsiednie turniczki, teraz natomiast poruszamy się prawie po omacku w gęstej mgle. Może i lepiej, bo przy pokonywaniu ostrych odcinków grani nie widać, że po obu stronach jest pionowa lufa. Przynajmniej czynnik psychologiczny został zredukowany do minimum. Jeszcze przez około pół godziny gibamy się po grani i pewnym krokiem dochodzimy do wierzchołka. Tutaj jesteśmy zupełnie sami. Nic nie widać, nic nie słychać, idealne miejsce, żeby pofilozofować, porozmawiać o istocie tego świata i oszamać jakieś żelki.
 


 
 


 


Jednakże nie ma co z długo biadolić na szczycie, ponieważ przed nami jeszcze długa droga na dół. Decydujemy się na powolne, ale łatwe w nawigacji zejście Próbą Batyżowiecką. Wydaje mi się, że to wszystko trwa w nieskończoność i samo zejście zajmuje dłużej niż Martinovka. Na dodatek jeszcze na samym dole Żlebu Batyżowieckiego jest zlodowaciałe pole śnieżne. Bez raków lub chociaż czekanu nie ma co się ładować na dość stromo nachylony śnieg. Ponownie stosujmy różnego rodzaju sztuczki akrobatyczne, żeby jakoś zejść wzdłuż ściany. Tak długo się nie da! Zakładamy stanowisko zjazdowe z taśmy rurowej i heja na dół.
Potem już bez trudności, więc przez dalszą drogę do samochodu prowadzimy ożywione dyskusje odnośnie polityki, rynku pracy, dobrym polskim jedzeniu oraz sensie życia. Na parking docieramy już po zachodzie słońca i jeszcze tego samego wieczora zamawiamy pizzę w non-stopie w Krakowie z dowozem do domu. Trzeba czymś w końcu zapchać kichę po takiej wyrypie. Muszę przyznać, że nawet największa zelówa smakuje wybornie po wyczerpującym dniu w Tatrach.
Autorem relacji oraz zdjęć jest Łukasz Kocewiak.
 
Więcej można wyczytać na blogu www.kartkazpodrozy.pl
 
 

Pokrewne artykuły

Administratorem Twoich danych osobowych jest Fundacja Klubu Podróżników Śródziemie Aleja Podróżników KRS: 0000556344 na podstawie art. 6 ust. 1 lit. b RODO. Skontaktować się z nami możesz mailowo [email protected]