Pod patronatem Klubu Podróżników Śródziemie
TransOceania eXpedition 2012 to wyprawa rowerowa rozpoczynająca się na północy Nowej Zelandii, a kończąca na północy Australii.
Wyprawa rozpoczęłą się w lutym i zakończy w kwietniu 2012 roku. W czasie przemierzania tych dwóch krajów podróżnicy pokonają ponad 6000 km.
Relacja z kolejnego etapu podróży:
Przystanek w drodze na północ.
TransOceania eXpedition 2012 to wyprawa rowerowa rozpoczynająca się na północy Nowej Zelandii, a kończąca na północy Australii.
Wyprawa rozpoczęłą się w lutym i zakończy w kwietniu 2012 roku. W czasie przemierzania tych dwóch krajów podróżnicy pokonają ponad 6000 km.
Relacja z kolejnego etapu podróży:
Przystanek w drodze na północ.
Do domu zajeżdżamy od strony garażu, zamkniętego na ulicę, jednak otwartego na wewnętrzny trawnik, gdzie pod wiatą stoi stolik i duże BBQ. W koło soczyście zielonego, miękkiego trawnika rosną gęste krzewy, otaczające też werandę przez którą wchodzi się do dużego pokoju z niewielkim barem.
Małgosia, która ugościła nas na czas naszego pobytu w Adejajdzie, krząta się po domu szykując obiad, każąc nas odpocząć i poczekać na strawę. Żyjąca tutaj od przeszło trzydziestu lat, na dobre już zapuściła korzenie w australijskiej ziemi, pozostając cały czas w pełni polską będącą dla naszych rodaków mieszkających w Adelajdzie wielką pomocą, oraz ambasadorem polskości wśród tych, którzy już powoli z kolejnym pokoleniem zapominają o swoim pochodzeniu.
Dla nas czas spędzony w Adelajdzie, to przede wszystkim skupienie się na przygotowaniach do długiej podróży przez outback. Musimy zakupić wszystko to co może nam się przydać w przeciągu najbliższych kilkudziesięciu dni. Priorytetem są opony, nowa pompka, gaz oraz mapy. Dzisiaj i tak już nie uda nam się załatwić tego, bo w czasie przejazdu przez miasto zawitaliśmy do dwóch sklepów, ale albo nie było potrzebnych nam rzeczy albo ceny powalały nas na kolana. Dlatego też wieczór pozostawiamy na odpoczynek i naładowanie baterii po ostatnich kilometrach, na następną drogę. - Pojeździe do Glenelg, to podobnie jak w Melbourne, St Kilda. – namawia nas Gosia – To 10 minut drogi stąd. Może z cztery kilometry.
- Dla nas będzie to troszkę więcej niż dziesięć minut, jeżeli pojedziemy rowerami. – lekko się uśmiechamy.
- Stąd to bardzo prosta droga, z domy wyjeżdżacie na główna ulicę, skręcacie i jedziecie cały czas prosto, aż skończy się droga. Skręcacie w lewo i do samego końca. Nie da się zabłądzić.
Droga rzeczywiście prosta, jednak kilometry nie do końca się zgadzały, ale na pustych rowerach bez bagażu, jedzie się szybko i w sumie inaczej. Tak jakby rowery były nie stabilne. Kierownica się kiwa, z początku nie trzymając dokładnie kierunku, a sam rower podskakuje na każdej nie równości. - Zdecydowanie lepiej jeździ się z bagażem. Mimo, iż ciężej. – zauważa Gosia, kręcąc kierownicą i starając się złapać równowagę bez obciążonego przedniego koła, gdzie zwykle wiszą ciężkie wypchane jedzeniem sakwy.
Prosta jak strzała Anzac Road prowadzi nas prosto do nadmorskiej dzielnicy miasta, bo samo centrum Adelajdy oddalone jest od morza i leży na planie dawnego wojskowego garnizonu, mając dokładnie wymiary kwadratu o bokach mila, na milę. Wjeżdżając do portu, gdzie ulica kończy się nie zastaniesz zbyt wielu łodzi. Stoją tylko nieliczne jachty motorowe, a żaglowe łodzie to tutaj wyjątek, raczej nie zapuszczający się w tak ekskluzywne towarzystwo.
Od portu wiedzie nas promenada, na której liczni mieszkańcy starają się złapać chodź oddech po męczącym dniu, a to spacerując, a to jeżdżąc rowerem, czy też po prostu siedząc na ławkach wpatrując się w opadające do morza krwisto czerwone słońce.
Tutaj jednak nie znajdziesz serca nadmorskiej dzielnicy. Jest nią odchodząca od morza arteria, skąd prócz przechodzącego z szerokiego deptaku w ruchliwy asfalt, zaczynają lub też kończą się tory tramwaju, zwożącego z innych dzielnic kolejnych ludzi chcących się, a to pójść nad morze, a to zasiąść w tętniących życiem licznych pubach i restauracjach.
- Za pierwszą połowę! – wznoszę szklankę pełną chłodnego lokalnego piwa.
- Za pierwszą połowę!
- Teraz przed nami ta trudniejsza część i zdaje się, że będzie zupełnie inna niż dotychczasowe dni. – sami do końca nie wiemy czego możemy spodziewać się. Z jednej strony w nogach mamy już ponad 2 800 kilometrów, a z drugiej przed nami dokładnie tyle samo. Z tym, że znowu z jednej strony nie będzie już takich podjazdów jak do tej pory, bo i droga w środkowej Australii jest płaska jak dno naszych menażek, a z drugiej temperatury będą o wiele wyższe, do czego nie jesteśmy przyzwyczajeni, a z trzeciej jeszcze strony zapasy wody i jedzenia jakie będziemy musieli dźwigać ze sobą, znacznie zmienią nasze dotychczasowe przyzwyczajenia. – Żebyśmy dojechali do Darwin! – wznosi tym razem toast Gosia. I tak siedząc w pełnym głosów i muzyki pubie, zastanawiamy się jak będzie się to różniło od dotychczasowych kilometrów, na ile nasze doświadczenie zdobyte do tej pory będziemy mogli zastosować, czy zupełnie nas to zaskoczy, jak pierwsze dni w Nowej Zelandii, kiedy musieliśmy przyzwyczaić się, że nie tak jak w innych krajach każda kropka na mapie z nazwą to miasto, a jedynie kilka farm oddalonych od siebie o wiele kilometrów.
- Zaraz w centrum niedaleko dworca autobusowego jest wielki targ. Musicie się pospieszyć, by jeszcze tam ktoś był. Naprawdę warto tam pójść, prócz kilku innych rzeczy, bo i tak wszystko znajdziecie w ścisłym centrum. – dostaliśmy dokładne instrukcje gdzie i co warto zobaczyć. Po długim śnie w wygodnym łóżku, dzisiaj wiele punktów do odhaczenia na naszej długiej liście.
Schowany w niepozornych niskich budynkach, tętni życiem gdzie każdy stara się znaleźć coś dla siebie i na swój stół. Liczne stoiska z których wylewają się najróżniejsze produkty z całego świata. W równych alejkach znajdziesz soczyste owoce, przyprawy ulepione w ostre stożki jak na azjatyckich bazarach, prawdzie wędliny nie spotykane w zwykłych supermarketach gdzie króluje stek, salami i serdelki ze znikoma zawartością mięsa. Każdy kontynent, każda narodowość ma tutaj swoje przedstawicielstwo, będące niewielką namiastką oddalonego o tysiące kilometrów domowego smaku.
I nagle pośród najróżniejszych smaków i niezliczonych kolorów kolejnych straganów rzuca się w oczy coś czego od dawna nie widzieliśmy. Polskie zupki minutki, posiłek tak często spotykany w naszej menażkowej kuchni w czasie wyjazdów o wiele bliższych. Zaraz obok polski kisiel, szynka konserwowa, dżemy, draże, czekoladki, i prawdziwe polskie kiełbasy. A z niewielkiego przesmyku pomiędzy ścianą produktów uśmiecha się do nas młoda dziewczyna.
- Z polskie? – zadaje pytanie po polsku – Turystycznie, czy mieszkacie tutaj? – Coś do czego nie jesteśmy przyzwyczajeni. Zwykle zawsze ludzie zadają nam pytania po angielsku, a jeżeli już słyszeliśmy polski, to albo nasz własny, lub też wiedzieliśmy że spotkamy Polaków. Po chwili lekkiego zaskoczenia, w końcu odpowiadamy na zadane pytania. – Z Polski – uśmiecha się Gosia – i turystycznie.
- To rzadko tutaj spotykane. Zwykle albo ktoś tu mieszka albo właśnie się przeprowadził.
- Właśnie. Jak do tej pory nie spotkaliśmy podróżujących Polaków zbyt wielu. Jedynie na Nowej Zelandii jedną grupę, ale to już było dawno temu. Dużo Polaków tutaj przychodzi?
- Zwykle te same osoby – w między czasie wyłania się druga kobieta. – ale coraz mniej. Ci co tutaj mieszkają od lat regularnie przychodzą. Młodzi wolą już inne jedzenie, też nie znają do końca tych smaków.
- Jest prawdziwa kiełbasa. – wpatrzony w bogatą wystawę, aż nie mogę oprzeć się widokowi i już wyobrażanemu sobie zapachowi i smakowi kiełbasy śląskiej, podwawelskiej czy suchej. – Wszystko sprowadzacie z Polski?
- Tak, jednak poza wędlinami. Te produkujemy tutaj i nawet jeden ze sposobów produkcji został przeniesiony do Polski.
- To ja poproszę taki ładny kawałek kiełbasy. Którą Pani poleca? Może Podwawelska?
- Ta jest lepsza. – młoda dziewczyna wskazuje na gruby kawałek leżącej obok Śląskiej.
- To poproszę, jedno pętko.
Jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy o powoli starzejącej się emigracji i zanikającym młodym pokoleniu. Cały czas zastanawiamy się, w którym pokoleniu ktoś wywodzący się z emigracji zaczyna uważać się za Australijczyka. Nie znajdując tutaj odpowiedzi, z niewielka namiastką polskiego smaku w ręku, zawiniętego jak przystało w szary papier, ruszamy dalej wnikać w gwar kolorowych, pachnących straganów.
Powoli wnikamy w sobotni rytm miasta, odrywającego się od tygodniowego zabiegania. Ludzie włóczą się po ulicach odwiedzając kolejne sklepy na głównych handlowych ulicach, bo te gdzie zwykle w tygodniu pełno jest ludzi w garniturach i krawatach opustoszały, będąc teraz wyschniętymi korytami rzek. Niewielkie kawiarenki, lodziarnie, restauracje i bary wypełnione po brzegi, wymieniają co jakiś czas kolejnych chętnych, dla których przyszedł czas na przerwę w zakupach. Jednak cały czas masz wrażenie, że ludzie nie zwalniają. Pędzą pomimo, iż nie muszą. Jakby starali się pozałatwiać te rzeczy, które w tygodniu im umknęły, czy też nie mieli na nie czasu. Nawet powoli kończący się festiwal, nie przyciąga tak ludzi jak otwarte witryny sklepów z odzieżą, czy sieci komórkowych. Gdzieś w tym wszystkim odnajdziesz tych dla których czas płynie zupełnie inaczej. Czy to studenci, czy bezdomni, czy Ci którzy starają się zarobić w tym czasie grając czy stojąc nieruchomo godzinami, gdzieś są pomijani przez pędzący tłum. Aż trudno się zatrzymać i spojrzeć na to z boku, bo i trudno znaleźć miejsce gdzie można usiąść. Ale wystarczy chwilę poczekać, i zaraz się coś znajdzie.
I tak przemierzamy kolejne ulice, kolejne skrzyżowania, kolejne sklepy z jednej strony starając się wypełnić nasza listę, a z drugiej trochę oderwać się od tego tłumu. Dopiero przekraczając schowanego za bramą ogrodu botanicznego, wszystko zwalnia. Ludzie odpuszczają, zdejmują nogę z gazu i pośród nieregularnych uliczek z dziką roślinnością, siadają na zielonej soczystej trawie i wraz z innymi spokojnie delektują się przyniesionymi ze sobą a to kanapkami, owocami, napojami. Tutaj w przepięknej scenerii każdy ma chwilę dla siebie. Nawet młoda para postanowiła właśnie tutaj powiedzieć TAK, otaczając się rodziną i przyjaciółmi, oraz wysokimi dającymi przyjemny cień drzewami. I my znajdujemy kawałek cichego miejsca, gdzie możemy odpocząć, po przedpołudniowej gonitwie. To co chcieliśmy mamy, a noszenie dwóch opon i plecaka z butlami gazowymi, nie należy do najprzyjemniejszych szczególnie, jeżeli chcesz jeszcze trochę przyjrzeć się miastu.
Wieczorna kolacja przygotowana przez Małgosię i Ray-a, to uczta o bujnych i soczystych smakach. Koloryt pieczonych na ruszcie mięs, to wręcz przekrój tego co kraj ten oferuje. – Jedliście już kangura? – znienacka zadaje pytanie Ray. - Jeszcze nie. – I w tym momencie naszych talerzach ląduje spory, soczysty, ciemno brązowy kawałek mięsa.
- Tutaj macie jeszcze konfiturę produkcji mojej mamy. A tutaj sos do mięsa. Spróbujcie koniecznie parówek cielęcych. Ray, które to są?
Cały wieczór jest jak wielka biblioteka. Co chwilę każde z nas zadaje kolejne pytania nurtujące go, jednocześnie będąc samemu książką, która zna odpowiedź na zupełnie inny temat nurtujący rozmówcę z drugiego krańca stołu. Dla nas jest to jedna z tych okazji, kiedy możemy dowiedzieć się wiele o Australii z perspektywy ludzi nie tylko tu migrujących, ale też rdzennych Australijczyków, bo też Ray pochodzi z jednego z miast, które niedługo będzie na naszej drodze i nie jest już tylko napotkaną osobą, która myśli iż jesteśmy Niemcami czy francuzami. - Ale nie wyglądacie jak Polacy. Może dlatego Was mylą. – dodaje kiedy wspominamy o tym jak za prawie każdym razem ludzie pytają się nas skąd jesteśmy. Do tej pory nie wiedzieliśmy dlaczego, odpowiadając sobie że rzadko zdarza się, żeby Polacy właśnie w taki sposób podróżowali po Australii, zwykle są to właśnie Niemcy, których spotykamy wielu.
- Jesteście pewni tego co Was czeka na północy? – wtrąca nagle Ray. – Sam widziałem jak na plecach mojej n siedziało tyle much, że zajmowały dosłownie połowę jej koszuli. Ale kiedyś jak jechaliśmy do Uluru, w naszym samochodzie pękło coś i koła się prawie zapadły do środka. Staliśmy w środku niczego i nie było nawet jak wezwać pomocy. Dlatego czkaliśmy, aż ktoś będzie przejeżdżał. Nagle pojawił się kamper, a w nim Niemiec. Kiedy się zatrzymał i otworzył swój bagażnik, miał tam dosłownie wszystko. Cos tu przykręcił, tam coś zrobił i w końcu naprawił auto. To było niesamowite. Więc na pewno jak coś to możecie liczyć na życzliwość ludzi. – Ray wspomina nam jeszcze o wielu innych przydatnych dla nasz rzeczach. Małgosia, cały czas podkreśla byśmy melodowali się jak tylko będziemy mieli dostęp do Internetu, czy zasięg telefonów komórkowych. I tak powoli ze stołu znikają kolejne smakołyki, kieliszki zamieniają się w suche zbiorniki, jak sadzawki na pustyni, a senność wita na twarzy każdego z nas. Jutro przed nami zupełnie nowy etap tej podróży, do którego jak wskazują wszystkie znaki na niebie i ziemi, jesteśmy już przygotowani. Teraz tylko trzeba zacząć.