Inny świat
Piękne świątynie a obok slumsy, zamiast mleka krewetki, niezliczona ilość transseksualistów w najbardziej schrystianizowanym państwie Azji. Naiwność, niepunktualność, serdeczność, radość. O życiu w państwie wyspiarskim położonym w południowo-wschodniej Azji opowiada nie-tubylec i nie-turysta – Agnieszka Doberschuetz, która na Filipinach spędziła z rodziną blisko trzy lata.
Karolina Gołda: Kilka lat temu Twój mąż dostał propozycję pracy na Filipinach. Dużo czasu minęło, zanim zgodziłaś się na ten wyjazd?
Agnieszka Doberschuetz: Przez długi czas mieszkaliśmy osobno. Mąż gdzie indziej, ja z dziećmi gdzie indziej. Męczyło nas to dojeżdżanie do siebie, więc chcieliśmy coś zmienić. A jednocześnie nie chcieliśmy jeszcze wracać do Polski. Kiedyś przyjechał w środku nocy i powiedział, że możemy jechać na Filipiny. Od razu się zgodziłam.
Co wiedziałaś o Filipinach?
Niewiele. Jestem słaba z geografii, więc musiałam sprawdzić, gdzie dokładnie leżą. Mąż miał wcześniej kontakt z Filipińczykami, dlatego trochę mi o nich opowiedział. Przez znajomych dowiedzieliśmy jak wygląda kwestia szpitali, lekarzy i szkół. Okazało się, że wszystko jest na całkiem dobrym, cywilizowanym poziomie. Szkołom podstawowym nie można nic zarzucić. Prywatne szpitale nie są drogie, dlatego założyliśmy, że możemy sobie na to pozwolić, zaryzykować i pojechać.
Jak Wasze dzieci zareagowały na tak daleką przeprowadzkę?
Starsza córka przeżyła wyjazd emocjonalnie. Wyrwanie pięciolatki z jej kontekstu socjalnego to dla niej szok. Na początku w ogóle nie mówiła po angielsku, ale potem coś w niej pękło i zżyła się. Młodsza tam zaczęła stawiać pierwsze kroki i wypowiadać pierwsze słowa. Do dziś pyta kiedy wrócimy do domu.
Przyjechaliście wtedy na miejsce i…
I od razu zaskoczenie. Przyjechaliśmy do Cebu o pierwszej w nocy, a tam czekała na nas kobieta, którą przysłali nasi znajomi. Na Filipinach posiadanie służby to norma, nam nie mieściło się to w głowie. Nie chcieliśmy mieć kogoś takiego, ale ponieważ nie ma tam żłobków, później musieliśmy się zdecydować na nianię z powodu pracy. I czyjaś niania przyszła wtedy w środku nocy, żeby nas przywitać i pokazać nam dom. Poprosiliśmy wtedy o mleko dla młodszej córki, a tam wielkie zdziwienie – mleka nie ma.
A co jest?
Są krewetki, jest ryż. I tak roczny dzieciak, chcąc nie chcąc, musiał wcinać krewetki. Zajada je do dzisiaj, a przy tym jest zdrowa i odporna. Ma trochę naleciałości filipińskich – jak nie musi jeść widelcem to woli palcami albo zdejmuje buty na dworze, niezależnie od pogody.
Jak wygląda życie mieszkańców Cebu?
Ludzie żyją tam na dużo wolniejszych obrotach. Prawie w ogóle nie chodzą, a jeśli już to jak ślimaki. Jak ktoś ze mną miał gdzieś iść to się modlił, bo wiedział, że będzie truchtał za mną. Oni wszystko robią wolniej ze względów ekonomicznych. Im szybciej, tym więcej energii się traci, zwłaszcza kiedy jest gorąco. Tamtejsze temperatury lubi się na wakacjach, ale do życia i do ciężkiej pracy są zabójcze. Stąd Filipińczycy chodzą wolno, pracują wolno, są mało produktywni i śpią zawsze w południe. Nie chcę ich nazwać leniwymi, ale bardzo wolno płynie im czas. I nie znają takiego pojęcia jak punktualność.
Coś tam szokuje obcokrajowców?
Nas zszokowała ilość transseksualistów i fakt, że ludzie są niezwykle otwarci na nich. To niesłychanie chrześcijański kraj, a przypuszczam, że w Polsce to nie miałoby racji bytu. Tam liczy się wierna duszyczka. Nieważne kto, ważne, że jest.
Jest coś, co zaskoczyło Cię tam wyjątkowo pozytywnie?
Serdeczność wobec nas i szacunek, jakim nas darzono. Chcieliśmy, żeby mówiono do nas po imieniu, ale zawsze byliśmy panią i panem.
A negatywnie?
Na Filipiny przyjeżdża mnóstwo obcokrajowców na emeryturze. Znajdują sobie młodociane kochanki albo żony, a potem źle je traktują. To jest po prostu niesmaczne.
Jacy są Filipińczycy?
Niestety dość naiwni. Żyją w takim zaufaniu Bogu, że wszystko będzie dobrze i nie trzeba nic odkładać na jutro. Zdarzało się, że już następnego dnia po wypłacie przychodzili po zaliczkę, bo wszystko wydali. Często we wnioskach do urzędów skarbowych albo ubezpieczeniowych wpisywali na utrzymaniu dzieci rodzeństwa. Nie mogliśmy im wytłumaczyć, że ulgi przysługują tylko na własne dzieci. Ktoś odpowiadał, że nie ma własnych, ale utrzymuje dzieci siostry, brata, kuzyna, itd. Nieraz dziesiątkami osób opiekuje się jedna.
Czego Polacy mogliby się od nich nauczyć?
Pozytywnego spojrzenia na świat. Radości z tego co jest, a nie marudzenia, że czegoś nie ma albo coś mogłoby być lepsze. Są niezwykle pogodni i nie zrażają się tym, że mają naprawdę ciężko. Takiej biedy jak tam, nie widziałam nigdzie. I jednocześnie bogactwa, które niektórzy posiadają.
Czyli Filipiny to kraj kontrastów?
Mega kontrastów.
Gdzie je można zobaczyć?
Np. idąc ulicą widzimy śliczne, wygłaskane świątynie chińskie albo nowoczesne centra handlowe, a zaraz obok slumsy. Tam ludzie nie dbają o środowisko i chyba nie wiedzą, do czego ta niedbałość może doprowadzić.
Co dla Filipińczyków jest najważniejsze?
Bóg, honor, ojczyzna. Przede wszystkim Bóg, Jezus – młodzi ludzie noszą na rękach kolorowe gumeczki z napisem „Jezu, kocham Ciebie”. Nie wstydzą się tej miłości. Chodzą do kościoła przede wszystkim dlatego, że chcą i wierzą, a nie dlatego, że rodzice im kazali. Poza tym państwo, flaga, prezydent - świętość. Nieważne czy to prezydent na którego głosowałam, czy nie – teraz przewodzi mojemu państwu, więc należą mu się honory i szacunek. Nie można śpiewać hymnu w innym rytmie czy aranżacji, niż jest to konstytucyjnie uznane, bo można pójść do więzienia.
Mają jakieś nietypowe zwyczaje?
Mają bardzo dużo zabobonów. Biała pani w domu albo zjawa bez głowy na motorze. Są niezwykle przesądni. Z jednej strony wierzą w jedynego Boga, a z drugiej opowiadają takie bzdury i w nie też wierzą. Jest np. taka wyspa „chirurgów”, Siquijor, gdzie szamani podobno wycinają wyrostki nie używając narzędzi i nie spada przy tym kropla krwi. To oczywiście show, które bardzo chciałam zobaczyć, ale żaden Filipińczyk nie zgodził się tam ze mną pojechać. Boją się jechać na tę wyspę!
Jak się bawią na Filipinach?
Spotykają się od rana i śpiewają. A przy tym piją paskudne piwo ze spirytusem, wino z kokosa lub z liści palmowych, albo tani, pyszny rum. Ale się nie upijają!
„To są Filipiny” – wytłumaczenie na wszystko?
Do ostatniego dnia zdarzały się momenty, w których opadały nam szczęki. Krótkie wytłumaczenie – po prostu Filipiny. Tam widzieliśmy ciężarówkę bez żadnej plandeki, stojącą w korku i wiozącą gigantyczną kostkę lodu spożywczego. Tam rodzą się dzieci w ambulansach, które nie mogą przecisnąć się przez zakorkowane ulice. Najróżniejsze „cuda wianki” – Filipiny.
Nie-tubylec, nie-turysta – kto bardziej?
Jestem kimś pomiędzy. Pod koniec pobytu moi przyjaciele fotografowie powiedzieli mi, że mówili na mnie „balans bieli”, „biała pani” albo „puti”. „Puti” to też biała. Byłam obca, ale jednocześnie swoja. Dostawaliśmy zaproszenia na typowe imprezy, gdzie np. zabijano dla nas kaczkę. Zostaliśmy też rodzicami chrzestnymi. Ludzie byli dla nas niesamowicie serdeczni, a jednocześnie traktowali nas, jakbyśmy byli kimś lepszym. Często nie wiedzieliśmy czy oni naprawdę nas lubią czy tylko czegoś oczekują.
Dlaczego?
Wydawaliśmy dużo rzeczy. Oddawaliśmy ubrania, z których dzieci wyrosły, a kiedy ktoś przyszedł zawsze dostał jedzenie. Naszą nianię traktowaliśmy jak członka rodziny, a nie jak służbę. Ludzie uważali nas za dziwolągów, bo nie zachowywaliśmy się, jak reszta obcokrajowców.
Prawie 3 lata w tak odległym kraju – tęsknisz?
Tak. Nie mieszkałam w Polsce przez 17 lat. Jeździłam z miejsca na miejsce. Nagle wróciłam tutaj i po roku jeszcze nie czuję się jak w domu. Tam już dawno byłam u siebie.
Czego Ci najbardziej brakuje?
Czasami mówię, że słońca. Choć tam był to faktor, który mnie zniechęcał. Brakuje mi też owoców i morza. Wody, spokoju oraz bezpiecznej odległości od krewnych i znajomych. Tam byłam sama ze sobą i ze swoją najbliższą rodziną.
Filipiny jednym słowem?
Inny świat…