Zima jest okresem ciszy i samotności na szlakach pozbawionych przypadkowych "niedzielnych" turystów.
To miał być wypad w świat który kocham, znam i szanuję od blisko 40 lat.
Wieczorne pakowanie plecaka jak zwykle o kilka kilogramów za dużo. Do tego doszły spore ilości gadżetów do wylicytowania w ramach finału WOŚP, jaki jechałem poprowadzić po raz kolejny w Pięciu Stawach.
Rakiety są ok. pod warunkiem że na plecach nie ma sporego nadbagażu. Już na prostym odcinku, jeszcze przed zejściem do Gąsienicowej, miejscami zapadam się po kolana. Rakiety pomagają, ale jednak nie są to "deski". W takich warunkach idealnie sprawdzają się skitury.
Czas ruszać dalej. Minęła 11.00 więc do zachodu słońca i dotarcie do schroniska w Pięciu Stawach, mam blisko 6 godzin. Śnieg na całym odcinku do Czarnego Stawu jest zmrożony więc raki sprawdzają się w pełni. Znowu pusto...
Podejście aż do rozwidlenia szlaków mocno zmrożone. Raki które zapiąłem kilkadziesiąt metrów poniżej, sprawdzają się w pełni. Wiatr wzmaga się i zaczyna dusić oddech. Docieram do miejsca gdzie wyłania się podejście i cała rynna żlebu, aż po sam wierzchołek przełęczy. Zawrat, dla wielu miejsce westchnień, dla innych miejsce owiane legendami. Latem szlak przebiega grzędą po wielu łańcuchach. W zimie podejście wiedzie środkiem kilkuset metrowego żlebu.
Podnoszę głowę i ... jest źle, bardzo źle....
Jest 15.00 i bez względu czy pójdę dalej czy zawrócę, dotrę do schroniska po zmroku. Idąc setny raz, w zasadzie szlak znam na pamięć.
Mam wszystko co potrzeba, więc zapinam kolejny raz rakiety i ruszam w dół.
Dużo śniegu, coraz więcej śniegu... schodząc w dół w zasadzie osuwam się na rakietach obciążony plecakiem. Ehhh gdyby to były skitury...
Pokonałem kilkaset metrów i dotarłem w rejon podstawy Kołowej Czuby. Górą czyli szlakiem, czy dołem omijając z prawej strony coraz mniej przyjazny "pagórek"?
Latem to miejsce jest tak przyjemne... Odbijam w prawo i wpadam w poduchę śnieżną. Rakiety na niewiele tutaj się zdały. Powoli tyłem, krok po kroku wracam po swoich śladach.
Po śladach ? po jakich śladach ? skoro po kilkunastu sekundach nie ma śladu po śladach !
Pomiędzy podmuchami czasami pojawia się kawałek skały.
To daje namiastkę orientacji, w sumie znajomego terenu. Wspinam się po zmrożonym zboczu. Znowu czas na raki, chcąc nieco przyspieszyć wędrówkę.
Zimno, coraz zimniej. Szaro, coraz ciemniej. Wstrzymuję się z włączeniem czołówki do maksimum, ale w końcu musiał nastąpić ten moment.
Wcześniej pomiędzy podmuchami majaczyły choćby zarysy skał.
Teraz wyłącznie biała plama pod nogami i ściana wściekle pędzącej masy śniegu przed oczami. Czołówka zaczyna migać. Co do cholery ? Akumulatory naładowane a drugi komplet w kieszeni...
Na mrozie 26 stopniowym wszystko szybko pada. Walcząc z wiatrem dochodzącym w porywach do 160 km/h i śniegiem wciskającym się w każdą szczelinę, zdejmuję kaptur i zakładam czołówkę na czapkę i na całość nakładam kaptur.
To daje efekt, i czołówka żyje przez kolejne godziny.
Światło jest ale co z tego skoro widzę wyłącznie oświetlony punkt w którym się znajduję ? Błędnik w takich warunkach zawodzi i na nic "topografia terenu w małym palcu".
Przypominam sobie o GPS-ie.
Wyciągam więc coś, co po chwili zostaje zasypane śniegiem. Zdejmuję rękawicę, która po chwili obrasta lodem. Taki natychmiastowy efekt gdy para z rozgrzanych dłoni wydostaje się na zewnątrz.
Ponowne założenie to walka z lodem i wilgotnym wnętrzem.
Wszystkowiedzący ekran pokazuje mi że jestem... ok 200 m poza szlakiem. Po chwili nie ma już żadnego komunikatu. Warstwa chmur odcina łączność z satelitami.
Chowam urządzenie do wewnętrznej kieszeni gdy dostaję podmuch wiatru. Stojąc w rakach, z przeładowanym plecakiem, wiatr unosi mnie niczym zabawkę i wali o skałę kilka metrów dalej.
Ląduję na plecaku a nie twarzą do skały... Przez chwilę łapię kontakt z rzeczywistością... Jestem na Kołowej Czubie i do schroniska tak niewiele. Ruszam.
W tym miejscu powinno już być zejście. Powinno gdyby nie ściana wściekle pędzącego śniegu, zawodzący błędnik i coraz bardziej opadające zbocze.
Jest jakaś skała, więc pod jej osłoną znowu zmieniam raki na rakiety. Palce u rąk jeszcze widzę choć już niewiele czuję.
Pić... niestety garść śniegu musi wystarczyć. Resztki napoju to już bryła lodu w plastikowej butelce. Sił coraz mniej.
Schodzę a właściwie osuwam się po stromym zboczu w rakietach, brnąc po pas w świeżym śniegu.
Oczami wyobraźni widzę wielkie zbocze które zaczyna jechać razem ze mną i kończę jako wiosenny przebiśnieg...
Już zupełnie tracę poczucie kierunku i nie wiem gdzie jestem, gdy staję nad krawędzią czegoś...
Nawis śnieżny czy tylko złudzenie ? światło czołówki nie sięga dalej niż na 2-3 metry w tym pędzącym poziomo zlodowaciałym śniegu. Na prawo poza krawędzią, wyłącznie czarna czeluść.
Na lewo i w dół zbocze głębokiego prawie płynnego śniegu. Krok, dwa i padam. Sił coraz mniej. Jadłem wczoraj wieczorem a ostatnia kawa była o 11.00 w Murowańcu.
Wszystko co mam przy sobie ma postać lodu. W serii przekleństw staram się wstać. Wiatr jednak pokazuje mi miejsce w szeregu. Raz, drugi, trzeci. W końcu osuwam się pchany wiatrem.
Gdy przewracam się po raz kolejny już nie walczę. Przeciwnie, ustawiam się tak do wiatru, by jego podmuchy pomagały mi wstawać.
17.34 a ja nadal walczę w miejscu? no właśnie, w jakim miejscu ?... GPS wariuje i pokazuje mi jakieś kropeczki i zygzaki mojej pokonanej trasy.
Nie widzę nic, sił coraz mniej i po raz kolejny utknąłem chyba na lawinisku. Pękam. Czas na rozmowę i konsultację z chłopakami na dyżurze. Po blisko 30 latach spędzonych w Tatrach przychodzi ten moment, wyciągam telefon i po raz pierwszy wystukuję 601 100 300...
Na ekranie widzę komunikat, "Połączenia tylko alarmowe"... Nie czas i nie warunki na przestawianie telefonu na wyszukiwanie słowackiej sieci.
Na lewo majaczy jakaś skała. Docieram do niej resztkami sił i oblepiony śniegiem.
Marne bo marne ale jakieś schronienie od wściekłego wiatru jest. Wyciągam telefon jeszcze raz, i jeszcze raz naciskam numer TOPR-u. Ten sam komunikat. Hmmm...
To może przez 112 połączą mnie z chłopakami z TOPR-u i ustalę z nimi moją pozycję ? Wybieram 112.
Specyficzny wygląd ekranu, gdy wszystko świeci na czerwono. Jest sygnał. Jeden, drugi, trzeci... przestaję liczyć. Może coś nie tak. Wybieram jeszcze raz. Znowu to samo. Sygnał i wybieranie jest,
ale po drugiej stronie nikt nie odbiera. Hmmm... aż taki splot niesprzyjających zdarzeń ? Czyżby po 30 latach łażenia i wspinaczki w Tatrach, nadszedł ten moment ?
W plecaku i na sobie mam wszystko co potrzeba, znam teren, jestem tu enty raz, a jednak nie wszystko zagrało...
Siedzę skulony przy wystającym głazie, w zasadzie nie jest mi wcale zimno tylko sennie. Choćby przez chwilę odpocząć. Odpływam myślami, prawie zasypiam...
Nagłe uderzenie wiatru i bryłek lodu wali mnie w twarz. Mimo dużego zmęczenia wstaję i robię kilka kroków przed siebie.
Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy,...liczę kroki by czymś zająć myśli. Dochodzę do wypłaszczenia. Ulga i przypływ sił. Na chwilę wiatr jakby przycichł. Już nie wali ponad 150/h jak to było jeszcze na przejściu Kołowej Czuby. Wyciągam GPS-a i zdziwienie.
Według niego znajduję się w Pustej Dolince. Odwrót na azymut i nachylenie terenu.
Wpatruję się w ekran niczym sroka w kość i jednocześnie szukam słupka na rozwidleniu szlaków. Jest !
Zwykła tabliczka pokazująca odbicie na Szpiglasową Przełęcz a jaka cholernie wielka ulga.
18.30 i jest dobrze. Było by lepiej gdybym nie musiał ponownie zmieniać rakiet na raki. W rękawicach jest to niemożliwe, a przy kolejnym zaciąganiu pasków, palce zamarzają. Na otwartej przestrzeni wiatr robi ze mną co chce, a raki jednak na zmrożonym zboczu sporo pomagają.
W zamieci śnieżnej i zupełnej ciemności, sporym wyzwaniem jest dotarcie do kolejnego słupka ze znakami. Gdyby wiało 60-80 /h to pryszcz. Wiatr ciągle przewraca i ciągle chcąc wstać, ustawiam się tak by to wiatr mnie podnosił. Spore odcinki pokonuję czołgając się. Śnieg mam wszędzie.
Prawie wpadam niesiony wiatrem na znak z odbiciem na Kozi Wierch. Jest coraz lepiej. Teraz byle do przodu. No prawie, gdyby nie błędnik w białej nicości.
Ponownie wyciągam GPS-a. Tym razem pokazuje mi że jestem na Wielkim Stawie...
Może i tak jest, bo brnę w jakiejś długiej pochylonej zaspie.
Już tak niewiele mi brakuje... ehhh gdyby nie ta zamieć i brak widoczności.
Wpadam w kosówkę i mimo tym razem rakiet na nogach, zapadam się po szyję. Próbę wydostania się z takiej pułapki zrozumie tylko ktoś, kto sam to przeżył. Ciężki plecak, zewsząd osuwający się śnieg, atakujący wiatr i plątanina kosówki złośliwie przytrzymująca rakiety śnieżne.
Po długiej chwili prawdziwej walki, wydostałem się na względnie płaski teren.
Przeszedłem czy przeczołgałem się spory kawałek. Czas wypatrywać kolejnego słupka. Niestety, nie tego niebieskiego który powinien co jakiś czas wskazywać przebieg szlaku, a których całkowicie brak, mimo początku stycznia i zimy w pełni.
Popychany i przewracany wściekle szarpiącym wiatrem, docieram do kolejnego ważnego punktu. Rozwidlenia na Krzyżne i przez mostek do schroniska. Na tabliczce pocieszający napis: Dolina Pięciu Stawów Polskich 15 min. Jest już sporo po 19.00 więc za chwilę powinienem dotrzeć wreszcie do schroniska.
Odbijam w prawo. Tutaj powinno być zejście pomiędzy kosówką do mostku. Powinno gdyby nie zaspy zmieniające zupełnie rzeźbę terenu.
Wypatruję miejsca gdzie powinien majaczyć mostek lub choćby poręcze. Jestem w "lufie" gdzie wiatr wali całym impetem znad Wielkiego Stawu w stronę Doliny Roztoki. Nie widać nic poza ścianą poziomo pędzącego śniegu. Zbocze opada w dół, czyli powinienem schodzić do potoku tworzącego Siklawę.
Jest mostek ! Łapię poręcze i niczym 100 latek z chodzikiem, przeciągam się na drugą stronę, na przekór podmuchom wiatru.
Z 15 minut widocznych na tabliczce by dotrzeć do schroniska, 10 zajęło mi przejście na drugą stronę potoku.
Tutaj szlak także powinien wychodzić lekko pod górę. Odbijam jednak w prawo i staram się iść brzegiem stawu. Tej drogi pomylić już raczej nie można.
Owszem, nie można gdyby nie napierająca ściana śniegu i ogłupiały błędnik. Do tego brzeg został schowany pod sporymi zaspami.
Idę kosówką, brzegiem stawu czy przecinam taflę słabo zamarzniętego Wielkiego Stawu ? Nie ważne. Istotne jest że po około kwadransie majaczy na lewo TOPR-ówka.
Przystaję na dłuższą chwilę, wiedząc że jestem już tak blisko. Już nie walczę z wiatrem.
Byle prosto i do przodu. Łatwo powiedzieć do przodu. Wydawało mi się że idę na Przedni Staw a wpadłem po raz kolejny w kosówkę. Kolejne długie minuty na walce o wydostanie się z dużej zaspy i plątaniny gałęzi gdzieś 1,5 m poniżej w śniegu. Wyszedłem na płaski teren, lekko pofałdowany niczym na pustyni.
Coś mignęło wysoko po lewej stronie. Za chwilę jeszcze raz. Robię kilkanaście kroków i teraz już jestem pewien. To lampa przy stacji meteo obok schroniska.
Już się nie spieszę. Już nie muszę walczyć. Pokonuję kolejne kroki i po każdych 10 przystaję i łapię oddech.
I nareszcie jest ! Światło schroniska. Podchodzę coraz bliżej i światła coraz więcej.
Pozostało może 15-20 metrów i widzę okna schroniska. Po chwili dostrzegam twarze przyklejone do szyb w oknach.
Niesamowite uczucie gdy dotykam murku i stawiam pierwszy krok na schodach schroniska.
Ktoś otwiera drzwi ...
.....................................................................
Ku przestrodze:
W takich warunkach nie należy wyruszać w góry, a już na pewno nie samotnie.
Mimo bardzo dużego doświadczenia, znajomości topografii, odpowiedniego wyposażenia i sprzętu, tragedia była "o włos".
Mimo że jest to Europejski Numer Alarmowy, numer 112 zawiódł ! NIKT do dzisiaj nie oddzwonił i nie zainteresował się kto i po co dzwonił !
Jak by tego nie tłumacząc, to moja wina że nie zrobiłem wycofu jeszcze na podejściu na Zawrat.
To nie wyjście po pizze na Krupówki ale wyjście w zimowe GÓRY !
Nie szarżujcie i nie próbujcie naśladować.
z górskim pozdrowieniem
Albin Marciniak
Kurtka i wyłącznie bielizna termiczna, czyli zaledwie dwie warstwy wystarczyły mi na blisko 12-to godzinne przejście z Kuźnic do "Piątki" w takich warunkach.
Fotorelacja z finału WOŚP który następnego dnia poprowadziłem w tym magicznym miejscu, jakim jest schronisko w Dolinie Pięciu Stawów Polskich.
https://klubpodroznikow.com/forum/28-maopolskie/12190-23-final-wosp-w-tatrach
Także następnego dnia kilka osób miało problemy z dotarciem do schroniska z Palenicy Białczańskiej przez Dolinę Roztoki. Pokonanie tego odcinka zajmowało ok 6 godzin. Wolontariusze idący pomóc mi z finałem WOŚP dotarli na czas.
Niedzielne zejście zimowym obejściem czyli nie czarnym a niebieskim szlakiem i Doliną Roztoki
opracowanie & foto
Albin Marciniak