Strona 3 z 8
Boliwia El Dorado - relacja cz.2
Ameryka Południowa
Odsłony: 44771
Spis treści
Kolejny fantastyczny zachód. Uroku dodawał fakt, że miejsce to obfitowało w słodkowodne delfiny. Pływały tam jak w stawie rybnym raz po raz się tylko wynurzając by zaczerpnąć powietrza.
Grzesiek (Loluniu) z kolejnym surubi na nocnej zasiadce.
Potem wróciliśmy do Santa Cruz, gdzie kiblowaliśmy 5 dni czekając na zgodę na wylot do Parku Narodowego Tipnis.
Lotnisko w Oromomo
Pierwsze spojrzenie na rzekę Isiboro
Wioska Indian Tsimane
Młoda Indianka łowiąca ryby z ręki
A wyglądało to tak.
Z trzepiącą boconą w łodzi
Dla dzieci Tsimane to po prostu posiłek.
Drugi rzut! Pierwsza złota dorada - 6kg.
Ryba ta słynie ze sposobu walki i faktycznie walczy chyba więcej w powietrzu niż w wodzie!
W wolniejszych partiach rzeki nie było co spodziewać się skaczących dorad ale zawsze mogliśmy liczyć na niezawodne surubi.
Jedenastka! Ja wyciągnąłem. Loluniu niestety nie miał tyle szczęścia - w tym samym czasie z tego samego miejsca wyskoczyła mu podobna jeśli nie większa. Niestety nie założył stalki i zemściło się to szybko.
Po to właśnie przybyliśmy! Yeah!
W Wenezueli nazywa się je morocoto w Boliwii to po prostu pacu. Świetnie walczące długimi zrywami przebywają na wolnej wodzie tuż przy przeszkodach.
Loluniu z doradką
I kolejna moja. To był pierwszy dzień, woda na tej wysokości ponoć jeszcze nie doradowa a ja zaliczyłem wtedy chyba 15 tych wspaniałych, złotych ryb!
W takim labiryncie podwodnych przeszkód byliśmy pewni, że siedzą pacu.
Instynkt nas nie zawiódł.
W szybszych partiach rzeki wciąż brały dorady.
Ta pacu miała 10kg! Porządna patelacha! Namęczył się Grzesiu strasznie ale warto było.
Coś takiego zmiata woblera w toni jak mknąca lokomotywa, tyle że łomocze jeszcze głową na boki.
I wtedy Grzesiek dziabnął tego suma! To się nazywa Surubi przez duże "S"!
Spójrzcie jaki gruby!
Wagę mieliśmy do 17kg - przy ważeniu tej ryby się skończyła:) Ryba w trakcie holu władowała się jeszcze w kołek i wędkarz owinął plecionkę na łapkę po czym rybka wypłynęła i zaciągnęła pętelkę - dłoń cudem uratowana.
Niestety nasi Indianie nie byli zbyt przychylni - prawdopodobnie przez Argentyńczyków, którzy w górze rzeki mają swoją ekskluzywną bazę wędkarską. 7200USD za tydzień łowienia jednego wędkarza musi pociągać pranie mózgu okolicznym indiańcom. Zatem zostaliśmy porzuceni w dżungli bez żadnego transportu. Po dwóch dniach cudem dorwaliśmy "okazję" i dalej zabraliśmy się na stopa ze zbieraczami dzikich bananów, którzy płynęli z góry rzeki do San Jose.
Martin Pescador - czyli rybaczek obrożny (Megaceryle Torquata).
Capibary (Hydrochoerus hydrochaeris) - spokrewnione ze świnką morską największe gryzonie z rodziny marowatych.
Czapla
Kolejny zimorodek czatujący na ryby
A my wciąż podążamy w dół rzeki, która za każdym zakrętem zmienia się jak w kalejdoskopie.
Kilkaset metrów wyżej była płytka i rozlana na kilkukilometrowej szerokości koryto a tu zwężyła się znacznie przyspieszając.
No i za każdym zakrętem mijamy kolejne dzikie zwierzęta - najczęściej kajmany.
Pewnie czują się tu tak dobrze również z uwagi na spore ilości capibar, które są kajmanim przysmakiem